V Charles



Ojciec zapowiedział, że będzie w poniedziałek w pracy, Charles zatem nie mógł sobie pozwolić na zatrzymanie swojego zarostu, który hodował przez dni nieobecności doktora Wrighta. Stanąwszy przed lustrem, pomacał swoją rudą szczecinę. Dlaczego musiała być ruda? Niezbyt się komponowała z kasztanowymi włosami. Szybko znikła za warstwą pianki do golenia. Każde pociągnięcie maszynki przybliżało go do ideału wykreowanego przez jego ojca. Syn musiał być nienaganny we wszystkich aspektach – tyczyło się to również owłosienia twarzy. „Nie możesz wyglądać jak Yeti, kiedy rozmawiasz z pacjentami”, mawiał doktor. Rany, trochę zarostu jeszcze nikomu nie zaszkodziło.

Ciekawe, czy to właśnie ten zarost zmylił Marge wczorajszego wieczora. Często bywał w jej lokalu, wtedy jednak nie poświęciła mu zbyt wiele uwagi. Zajęta była dziewczyną, którą chyba dobrze znała. Stopień poufałości był nadzwyczaj wysoki. A potem zdarzyła się katastrofa. Gdyby nie był tak dobrze ułożonym chłopcem, na pewno poczęstowałby niezrównoważonego delikwenta pięścią. Niestety jakiś czas temu obiecał sobie, że nie będzie się wdawał w bójki. Mógłby dostać zakaz pojawiania się u Marge, a naprawdę lubił się tam spotykać z Randym. Nie widział sensu ryzykowania pozbawienia się tej przyjemności dla obcej dziewczyny, nawet tak ładnej. Uśmiechnął się do siebie, takie myśli już dawno nie pojawiały się w jego głowie.

Dzień nie mógł się zacząć zbyt dobrze, w życiu musiała istnieć równowaga. Gdy się uśmiechnął, kara wyszła mu naprzeciw – zaciął się maszynką. Klasyka. Pochylił się nad zlewem, by zmyć resztki pianki, a gdy ponownie spojrzał w lustro, był już innym mężczyzną. Wcześniejsza radość minęła. Chciałby móc zapuścić sobie trochę tych rudych włosów, nawet jeśli nie były zbyt twarzowe. A nawet jeśli nie, to chciałby móc się golić z jakiegoś szczególnego powodu, a nie dlatego że każe mu ojciec. Co to za pomysły, żeby dorosły syn był traktowany jak nastolatek, któremu dopiero co wyrósł obciachowy pierwszy wąs?

Wykonał zestaw porannych ćwiczeń, by do końca się wybudzić i poprawić krążenie. Niedzielę spędził na obijaniu się i przeglądaniu starych listów, przez co parę razy strzyknęło mu w plecach, ale ogólnie czuł się dobrze. Przy siedzącym trybie pracy nie mógł sobie pozwolić na spadek formy fizycznej. Dlatego codziennie ćwiczył, popołudniami biegał lub jeździł na rowerze, a raz na jakiś czas wybierał się na basen lub na wycieczkę poza miasto.

Może było to trochę narcystyczne, ale lubił ubierać się przy lustrze. Mógł wtedy oglądać całe swoje ciało i zastanawiać się, co takiego widzą w nim kobiety. Był przeciętnego wzrostu, a dzięki ćwiczeniom mógł pochwalić się mięśniami i lekkim kaloryferem na brzuchu. Tego dnia ubrał jasnoszarą koszulę, grafitowe spodnie i marynarkę w tym samym kolorze. Zawiązał ciemnoszary krawat i zapiął czarny zegarek na lewym nadgarstku. Spojrzał na czas. Normalnie zszedłby na dół i zjadł śniadanie, a potem wsiadł do samochodu i pojechał do centrum. Dziś jednak nie miał samochodu. Wypił naprędce herbatę, parząc sobie język, porwał tosta i wyszedł z domu. Rzadko zdarzało mu się zmieniać swoje utarte zwyczaje. Ot, takie małe szaleństwo.

***

Ruszył żwawym krokiem przed siebie. Niebo było zachmurzone, doskonale komponując się z jego ubiorem. Modlił się tylko, by nie zaczęło padać, nim nie odzyska samochodu. Przemoczone ubranie i osiem godzin wysłuchiwania problemów pacjentów to wyjątkowo nieprzyjemne połączenie. Całe szczęście Randy mieszkał całkiem niedaleko. Zadzwonił do drzwi po kilku minutach od wyruszenia z domu. Rozległo się szczekanie gdzieś w głębi domu, co zdziwiło Charlesa. Randy sprawił sobie psa? Ktoś tu był bardziej szalony od niego.

Rozległ się szczęk odblokowywanych zamków, lecz w progu nie pojawił się Randy. Stanął twarzą w twarz z ciemnowłosą dziewczyną, którą wczoraj poratował serwetką. Wtedy nie miał pojęcia, z kim miał do czynienia i był po prostu uprzejmy. Była tylko jedna istota płci żeńskiej, która mogła znajdować się w domu Randy’ego o tej porze, na dodatek w piżamie z Hulkiem i szklanką soku w dłoni. Elizabeth. Zmieniła się diametralnie – dlatego nie rozpoznał jej u Marge. Jakiż musiałem być ślepy. Wiedział, że ma do czynienia z Elizabeth, gdy tylko spojrzał w jej oczy. Wczoraj też w nie patrzył, dlaczego wtedy jej nie rozpoznał? Być może alkohol nieco przyćmił jego zmysły, a ponadto jego mózg uznał, że ktoś taki jak Elizabeth nie mógł się znajdować się w tym miejscu o tej porze.

Nagle zdał sobie sprawę, że stoi jak kompletny idiota z tostem w ustach. Musieli patrzeć tak na siebie przez dłuższą chwilę. Miał ochotę zdzielić się po twarzy.

***

Elizabeth jadła właśnie śniadanie, gdy rozległ się dzwonek do drzwi. Było przed ósmą, Randy jeszcze spał. Zamierzał właściwie spać do oporu, skoro miał wolny dzień. Przesadził trochę z alkoholem i musiała go holować do domu. Całe szczęście niczego nie zafajdał po drodze do łóżka.

Jack zaszczekał radośnie. Elizabeth powlokła się do drzwi ze szklanką soku w dłoni. Otwierając drzwi, spodziewała się listonosza – było to jedyne rozsądne uzasadnienie tak wczesnego najścia. Zamarła, widząc kogoś innego. Spojrzała w te same niebieskie oczy, z którymi spotkała się poprzedniego wieczora. Wtedy poczuła się dziwnie, a teraz wiedziała dlaczego. Mężczyzna zgolił kilkudniowy zarost i teraz był gładki jak pupcia niemowlaka, a ponadto wystroił się jak stróż w Boże Ciało. Kiedy ostatnim razem widziała tego mężczyznę, był o wiele młodszy, jednak mocno zaznaczona linia żuchwy zdradziła go. To mógł być tylko Charles. Wyglądał jak idiota z tostem w ustach.

***

W końcu dziwne otępienie minęło. Elizabeth drgnęła gwałtownie, wylewając na siebie zawartość szklanki. Zupełnie niespodziewanie, w głęboko zakorzenionym odruchu obronnym zatrzasnęła drzwi przed nosem skonfundowanego Charlesa. Z wrażenia aż upuścił tosta.

Dziewczyna pobiegła na górę po schodach, cały czas wołając: „Randy! Randy!”. Potrząsała nim tak długo, aż się obudził. Nie był z tego powodu zadowolony.
- Dlaczego przed drzwiami stoi Charles? – zapytała ze strachem w głosie.
- Charles, Charles… – Randy próbował skojarzać fakty. – Ach tak… Przyszedł po samochód.
- To jest ten twój przyjaciel, od którego pożyczyłeś samochód?
- Wielkie mi halo, kluczyki powinny być w pobliżu chlebaka w kuchni, tam przynajmniej ostatni raz je widziałem.

Powiedziawszy to, przewrócił się na drugi bok. Elizabeth popędziła na dół. Niestety Charles już tam był, a na dodatek głaskał jej psa.
- Elizabeth! – zawołał za nią. Zignorowała go i pognała do kuchni.

Przeczesała gorączkowo blat kuchenny w pobliży chlebaka, by znaleźć kluczyki w środku. Chwyciła je tak, jakby było to coś obrzydliwego i pobiegła do korytarza. Charles właśnie wstawał z kucek. Rzuciła mu klucze i zawołała Jacka.
- Elizabeth, nie musisz się mnie bać… - zaczął Charles.
- Idź sobie – burknęła, biorąc psa na ręce, jakby chciała go przed nim ochronić, a jednocześnie stawał się jej tarczą chroniącą ją przed nim.
- Nie powiesz mi, że po tych wszystkich latach…
- Wynoś się!

Była przerażona, widział to doskonale. Zresztą dobrze się znał na ludzkich emocjach, codziennie doświadczał tego w swoim gabinecie. Elizabeth czuła się osaczona w miejscu, które zawsze było jej azylem. Po tylu latach nic się nie zmieniło, nadal się bała. Bała się jego.

Postanowił, że nie będzie jej dłużej dręczył, bo mogłaby zmiażdżyć psa, którego ściskała w ramionach. Wychodząc z tego domu spojrzał na nią ostatni raz ze smutkiem tak, jak patrzy się na beznadziejne przypadki. Ledwie zatrzasnął drzwi, gdy usłyszał tupanie i zgrzyt zamków. Chwilę później usłyszał szelest, jakby coś się osuwało po drzwiach, oraz cichy szloch. Wsiadając do samochodu, czuł się brudny. Był to brud, którego nie dało się zmyć. Czuł to oraz obrzydzenie do samego siebie. To on doprowadził ją do tego stanu.

Komentarze

Popularne posty