VI Michael
Tak właśnie mógł żyć Michael Blackwood. Uwielbiał te ulice tętniące życiem,
życiem w pośpiechu. Wśród ludzi czuł się najlepiej. Potrafił poruszać się
pośród nich, szybko przyswoił sobie zasady obowiązujące na ulicy, a raczej ich
brak. Każdy inny człowiek z niewielkiej miejscowości przeniesiony do
rzeczywistości metropolii na pewno zżymałby się na brak kultury, tłok i
niewygodę w poruszaniu się. Michael był pod tym względem bardzo elastyczny.
* **
Wkroczył dziarskim krokiem do biura architektonicznego Martina Blackwooda,
które znajdowało się na dwunastym piętrze wspaniałego oszklonego biurowca. Za
kilka minut mieli przyjść klienci, którymi miał się zająć. Po to między innymi
został sprowadzony na jakiś czas do słonecznej Kalifornii z ponurej, mglistej
Anglii.
Gdy wszedł, mgiełka wody kolońskiej dotarła do sekretarki, która
natychmiast podniosła głowę znad papierów i pozdrowiła go z uśmiechem.
Odpowiedział uśmiechem, który był sztuczny jak diament w pierścionku
sekretarki. Chyba nie zasługiwała na więcej. Skierował się ku sali
konferencyjnej. Goście byli punktualni. Przez następne pół godziny Michael
produkował się odnośnie kilku projektów budynków, które mogły zainteresować
klientów. Mieli się zdecydować na jeden z nich. Wydziwiali przy tym jak kobieta
na zakupach, lecz Michael nie mógł tego po sobie pokazać. Na zewnątrz był
uprzejmy i uśmiechnięty, w środku mówił sobie, że ma do czynienia z idiotami.
Michael zawsze miał w sobie takie coś, co przekonywało do niego ludzi.
Roztaczał wokół siebie aurę pewności siebie i profesjonalizmu, przez co ludzie
traktowali go z szacunkiem, na który sami nie zasługiwali. Jednakże już jako
chłopiec mógł coś przeskrobać, potem zwalić winę na kogoś innego, a dorośli mu
wierzyli, nawet jeśli niesłusznie oskarżony dzieciak miał mocne alibi. Zawsze
po uszach obrywał ktoś inny.
Nikt nie chciał mu podpadać, więc wykonywali jego polecenia bez szemrania.
Mógł dostać cokolwiek – ciastko, zadanie domowe, czy też kupiony na urodziny,
pachnący jeszcze nowością, rower. Nikomu nie wydawało się to dziwne. Nie
oznaczało to, że Michael był leniwy, skoro mógł dostać wszystko – był
bystrzejszy od innych dzieci, uczył się szybciej i osiągał lepsze wyniki w
nauce. Ciężka praca się opłaciła.
* **
Klienci ulegli czarowi Michaela i zdecydowali się w końcu na któryś z projektów.
Zaczęła się część z obietnicami, wzmiankami o pieniądzach i z powolnym
opuszczaniem sali. Gdy został sam, uśmiech zniknął z jego twarzy. Na stole
leżał zmięty papierek. Okazało się, że była to jego wizytówka. „Architekt
Michael Blackwood”. Przybrał to nazwisko w wyrazie wdzięczności dla Martina i
Violet Blackwoodów, którzy go przygarnęli i wychowali. Z jakichś powodów
adopcja nie była możliwa i ze zmianą nazwiska musiał czekać do osiągnięcia pełnoletniości,
a na dodatek nigdzie w papierach nie było napisane, że był ich synem. Martin
Blackwood był na tyle hojny, że uwzględnił go w swoim testamencie – w zasadzie
uczynił jedynym spadkobiercą.
Po studiach, gdy Michael stał się wystarczająco zaradny, Martin stwierdził,
że rozwinie swoją działalność. W tym celu wyprowadził się z żoną do Stanów i
tam otworzył filię swojej firmy. Angielska część przejęta została przez
Michaela. Całkiem dobry start. Ponadto otrzymał w prezencie dom, w którym
mieszkali. Przez tyle lat mu się przejadł, a ponadto zasługiwał na generalny
remont, który nowemu właścicielowi wydał się nieopłacalny. Kazał zburzyć dom i
postawić nowy, zaprojektowany przez siebie. Tylko w ten sposób mógł być z niego
w pełni zadowolony.
* **
Zgniótł wizytówkę i zadowoleniem stwierdził, że jego robota tutaj dobiegła
końca. Miał złowić tych dupków i oczywiście mu się to udało. Pora wracać do
domu. Jego firma w Anglii nie mogła zbyt długo funkcjonować bez niego. Znikąd
pojawiały się problemy, które tylko on mógł rozwiązać. Był jedyną kompetentną
osobą. Samolot miał wieczorem, więc postanowił się jeszcze rozerwać.
* **
W poniedziałek zajrzał do swojego przyjaciela od czasów dzieciństwa,
Charlesa Wrighta. Zastał go w jego gabinecie popijającego mocną kawę z
ekspresu, pochylonego nad jakąś grubą książką. O tej porze nie było jeszcze
żadnych pacjentów. Na jego widok Charles gwałtownie zatrzasnął książkę, omal
nie rozlewając kawy.
- Charlie jak zwykle wpatrzony w te swoje księgi – zażartował Michale na
powitanie. Recepcjonistka natychmiast przyniosła kawę. Michael traktowany był
jak ktoś w rodzaju stałego klienta. Pojawiał się u Wrightów dość często, choć
nie na terapii i częściej bywał u doktora Benjamina.
- Nic na to nie poradzę – odparł Charles, starając się brzmieć naturalnie.
- Czyżbyś wstał lewą nogą?
- Tylko zaciąłem się przy goleniu. – Potwierdzała to mała szrama na
policzku. – Opaliłeś się w tej Kalifornii.
Twarz Michaela miała lekko brązowy odcień, a jego kręcone blond włosy stały
się jakby jaśniejsze.
- Dzięki tutejszej pogodzie szybko wyblaknę – zażartował Michael. Charles
nawet się nie uśmiechnął.
* **
Charles potrafił być momentami niezwykle nudny. Przesiadywał ze swymi
opasłymi, cuchnącymi stęchlizną tomami, robiąc niezwykle poważną minę. Zrobił
się taki, gdy tylko poszedł na studia. Teraz Michael miał wrażenie, że czegoś
mu nie mówi. Trudno, i tak dowie się tego prędzej, czy później. On i Charles
byli wszakże przyjaciółmi.
Znali się od bardzo dawna, dorastali razem, bawili się razem i dręczyli
razem te same osoby. Kiedyś czytał w nim jak w otwartej księdze. Wiedział
doskonale, o czym myślał. Charles nigdy niczego przed nim nie ukrywał. Zrobili
sobie przerwę na czas studiów, jako że Michael nie mógł co chwila przyjeżdżać
do Londynu, a gdy już to robił, jego przyjaciel zasłaniał się ogromem nauki. W
jego pokoju zawsze było mnóstwo książek, większość była otwarta, a Charles
nieustannie i niestrudzenie się uczył. Z perspektywy czasu wyglądało to tak,
jakby usilnie starał się zająć czymś swoje myśli.
* **
- Mój słodki Charlie, nie ma się co dąsać – rzekł Michael z krzywym
uśmieszkiem. – Wróciłem i twoje życie znów może być cudowne.
Charles skrzywił się
lekko, nie lubił, gdy mówiono na niego „Charlie”, chociaż zawsze tak na niego
mówiono. Przypominało mu to wszystkie złe rzeczy, które zrobił, a o których
pragnął zapomnieć. Szybko jednak przywdział na twarz uśmiech, bo Michael mógłby
zacząć drążyć temat i dręczyć go pytaniami, na które nie chciał odpowiadać.
- Może zjemy dzisiaj obiad? – zaproponował Michael, zastanawiając się, co
dziś ugryzło przyjaciela.
- Jasne, czemu nie? Poopowiadasz mi, jak było w Stanach – odparł Charles
sztywno.
W drzwiach Michael natknął się na doktora Wrighta, który w przeciwieństwie
do syna promieniał szczęściem. Zaprosił go do swojego gabinetu na ploty, zostawiając
Charlesa w podłym humorze i z grubą księgą na biurku. Nie zauważył, że ten
odetchnął z ulgą.
Komentarze
Prześlij komentarz