II Elizabeth

-Naprawdę musisz jechać?
- Wiesz, jak to mówią, wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej.
- Opuszczasz jedno Cambridge, by wrócić do innego. Gdzie tu logika?
- Cóż, dla ciebie to tylko nazwy.
- Jeszcze tyle mogłabyś tutaj dokonać. Kariera stoi otworem.
- Wystarczy mi to, co mam. I tak zabawiłam tu zbyt długo. Jednak wystarczająco długo, by wypełnić wszystkie zobowiązania.

Profesor Alan Jones niechętnie przyglądał się Elizabeth, gdy ta pakowała swoje rzeczy. Za wszelką cenę starał się ją tu zatrzymać, ale ona była nieugięta.
- Co takiego jest w tamtym Cambridge? – spytał.
- Tam jest Randy, jest cienką linią łączącą przeszłość z przyszłością – odparła dziewczyna, segregując stare dokumenty. – Jednakże nie potrafię go tak po prostu odciąć. Zrobił dla mnie zbyt wiele.

Jedną z rzeczy, jaką zrobił dla niej Randy było załatwienie stypendium na Uniwersytecie Harvarda, by mogła się wyrwać z koszmaru, jakim dotychczas było jej życie. Przyjęła je bez wahania, a nawet została dłużej, niż pierwotnie zamierzała. W końcu gdzieś ją chcieli.
- Będzie nam ciebie tu brakować – stwierdził Alan.
- W to nie wątpię. Zawsze jednak możesz nas odwiedzić w Anglii. Randy by się ucieszył.
- To nie takie proste, nie mogę tak po prostu porzucić moich projektów, pracowników i studentów.
- Widzisz, ty się do tego miejsca przywiązałeś. Ja niekoniecznie.

Skończyła układać dokumenty i stwierdziła, że większość z nich będzie mogła poddać utylizacji. Następne w kolejności były książki. Część z nich musiała oddać do biblioteki, jednak większość była jej własnością. Nie były to cienkie książeczki, lecz opasłe tomiszcza, które kosztowały fortunę. Układała książki w pudle, które potem miała zamiar nadać kurierem. Już współczuła temu, kto musiał to podnieść.
- A jednak dość szybko tu przyjechałaś – zauważył Jones. – Wasz uniwersytet nie jest gorszy od naszego.
 Elizabeth westchnęła.
- Musiałam zmienić środowisko – powiedziała okrężnie.
- A mimo to chodziłaś potem na terapię.

Zaskoczył ją tym stwierdzeniem, zwłaszcza że było ono prawdziwe. Elizabeth była po raz kolejny pod wrażeniem rozległości siatki znajomości i plotek ogarniającej całą uczelnię.
- Wybacz, po prostu interesuję się moimi studentami – rzekł Jones przepraszająco. Doskonale wiedział, że zbyt wiele mu zawdzięczała, by się na niego gniewać.
- Byłam u Farlana tylko raz.

Ta wizyta była jedną z najokropniejszych rzeczy w jej nowym życiu w Stanach. Farlan był niezwykle uprzejmym mężczyzną, psychologiem, który miał styczność głównie ze studentami. Przychodzili do niego sfrustrowani lub załamani wymaganiami młodzi ludzie, lecz problem Elizabeth był zupełnie innej natury. Oboje czuli się trochę niepewnie w tej materii. Farlan – bo problem zasadniczo odbiegał od tego, z czym do tej pory się spotykał, Elizabeth – bo to było zbyt osobiste, by mówić o tym obcemu człowiekowi.
- Cóż to była za fobia?
- Fobia? – zdziwiła się dziewczyna.
- Ludzie zgłaszają się do niego z problemami w radzeniu sobie ze stresem lub z fobiami. O to pierwsze raczej bym cię nie podejrzewał.

Parsknęła śmiechem. Nie miał pojęcia o tym, jak ciężkie były dla niej pierwsze dni. Miała problemy z zaaklimatyzowaniem się, ciągle się bała, że zabłądzi, albo się zbłaźni. Nie mogła spać, bo przed jej oczami przewijały się różnorakie sceny, w których wychodzi na idiotkę. Na początku bardzo schudła, a ludzie trzymali się od niej z daleka.
- Pająki? – zgadywał Jones.
- Och, to całkiem miłe stworzenia – odparła z uśmiechem. – Zwłaszcza te z włochatymi nogami.

Jones wzdrygnął się.
- Klaustrofobia?
- Ludzie, panie Jones. Ludzie.
- Żartujesz sobie ze mnie? Chcesz mi wmówić, że boisz się ludzi?
- To okropne kreatury.
- Potrafisz wyjść do dziesiątek studentów i opowiadać im z niezwykłą pasją o markerach genetycznych albo wdać się w gorącą dyskusję na temat etyki w pracy badawczej, a teraz próbujesz mi wmówić, że boisz się ludzi?
- A co ma piernik do wiatraka?
- Siedzisz z nami w socjalnym i boisz się nas?
- W pewnym stopniu.
- Wygłaszasz prezentację na konferencji naukowej i boisz się zebranych?
- Wtedy chyba każdy troszkę się boi.
- A teraz? Mnie też się boisz?
- Nie inaczej.
- Jak często…
- Zawsze.

Pragnęła skończyć ten temat jak najszybciej.
- Wychowałam się z tym. Tego nie da się pozbyć tak ot. Czasem ten strach dosłownie mnie paraliżuje.
Przez wiele lat uciekanie w samotność było jej taktyką obronną. Nigdy nie czuła się pewnie wśród ludzi, żyła z paranoidalnym przekonaniem, że nikomu nie może zaufać.

***

Jones był jej mentorem odkąd pojawiła się na Harvardzie. Uchylił przed nią rąbka tajemnicy wielkiego świata nauki. To on poprowadził ją w ten świat, pokazując różnorakie atrakcje. Był kimś więcej niż tylko promotorem, a później zwierzchnikiem. Początkowo był jedyną osobą, do której się odzywała.

Gdy przybyła do Cambridge, była przerażona – nie tego spodziewał się Jones. Usłyszał o niej wiele dobrych słów. Że była mądra, zaradna i zdolna. On dostał zakompleksioną szarą myszkę, która na dodatek wszystkiego się bała. Z wielkim trudem udało mu się ją oswoić, ale i tak miał wrażenie, że nigdy do końca. Swój strach przed ludźmi przede wszystkim nadrabiała pracowitością. Potrafiła siedzieć godzinami w laboratorium w oczekiwaniu na PCRa lub elektroforezę, czytając książki lub szperając w Internecie w poszukiwaniu ciekawych artykułów. Wszystko po to, by nie musieć integrować się z innymi.

***

Rzadko się odzywała, ale gdy już to robiła, zawsze miała coś sensownego do powiedzenia. Wiedza dawała jej siłę i pewność. W końcu rozeszły się wieści wśród jej kolegów, a ci przychodzili do niej, gdy mieli jakiś problem naukowy. Gdy sama miała takowy, szukała odpowiedzi na własną rękę i dopiero w ostateczności pytała Jonesa. Tylko jego. Czuła się lepiej, wiedząc, że w czymś jest lepsza, co dawało jej wyższą pozycję. Nie lubiła natomiast przyznawać, że czegoś nie wie. Jonesa zawsze zastanawiało, dlaczego tak się zachowywała.

Potem jednak przyszedł czas, że w miarę się zadomowiła i czuła się wyraźnie lepiej pośród ludzi. Byli to ludzie, których znała i którzy darzyli ją szacunkiem z racji jej osiągnięć. Nadal podchodziła z dużą rezerwą do obcych. Był to czas, kiedy była dobrą aktorką. Udawała, że wszelkie prezentacje, wystąpienia i wykłady były dla niej igraszką, potrzebowała jednak zawsze trochę czasu w samotności, by móc odetchnąć z ulgą. Udawała, że dawne życie nie ma dla niej żadnego znaczenia, ale przychodziły maile od Randy’ego, które jej o tym wszystkim przypominały.

***

Profesor Jones zauważył stosik osobistych rzeczy na łóżku. Podniósł niewielką gablotkę z jednym motylem.
- Nie mówiłaś, że interesujesz się owadami – rzekł, przyglądając się paziowi królowej.
- Wtedy czytałbyś we mnie jak w otwartej księdze – odparła obojętnie. Tego motyla podarował jej Randy na ostatnie urodziny spędzone w Anglii przed wyjazdem.
- Wiesz, że one są obecnie bardzo rzadkie? Wszystko przez nowoczesne rolnictwo i zbieraczy rzadkich okazów.
- Jemu życia nie zwrócę.

Całe to pakowanie szło jej teraz niezwykle opornie. Wszystko przez Jonesa. Czuła, że ma do niej jakąś sprawę, pożegnać ją mógł przecież w każdym innym momencie – a nie wtedy, gdy przerzucała swoje prywatne rzeczy. Wolała, żeby go tu nie było, gdy będzie przewalać swoje gacie i szukać skarpetek do pary.
- Wiesz, ciężko mi uwierzyć, że przez te kilka lat nie znalazłaś tu ani jednego powodu, który mógłby cię tu zatrzymać.
- Znów do tego wracasz. – Elizabeth przewróciła oczami z dezaprobatą.
- Bo skoro ja nie mogę cię przekonać, to może ktoś inny?

Parsknęła śmiechem.
- Nie było żadnego mężczyzny?
Teraz śmiała się otwarcie.
- Naprawdę? Byłabym ostatnią osobą, która by sobie kogoś znalazła!
Jones nie mógł w to uwierzyć.
- No a James?
- Och, był tylko miły. Poza tym mam wrażenie, że żyje na pokaz.
- Właściwie jak wszyscy.
Pokręciła głową.
- Wielu z nas żyje, żeby coś pokazać. Ja pragnę ukryć tak wiele rzeczy.

Jones miał wrażenie, że wcale nie znał tej dziewczyny. Wydała mu się kompletnie obca. Nikt nie potrafił się skupić tylko na nauce i pracy, każdy potrzebował jakiejś odskoczni. Z doświadczenia wiedział, że kobiety potrzebowały tego bardziej niż mężczyźni.
- Jones, wiesz przecież, że jestem uparta – rzekła Elizabeth, odbierając swojego pazia z rąk profesora. Przypomniała sobie dzień wręczenia dyplomu.
- Nie masz pojęcia, co tracisz – odparł ten.
- Wiem doskonale.
- Mogłabyś zostać moim zastępcą.
- Nie mogłabym. Zbyt wiele zasad do nagięcia. Szanują mnie tu, ale nie aż tak bardzo.
- Lata nauki, by znów zaczynać od zera…
- Nie zaczynam od zera. Przynajmniej nie na tym polu. Dostałam ofertę pracy z Uniwersytetu.
- Szczęściara.

Poklepała go po ramieniu jak starego przyjaciela. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego wyjeżdżała, zostawiając swoją wysoką – jak na ten wiek - pozycję. Ona sama do końca nie rozumiała, dlaczego chce wrócić. Początkowo niechętnie myślała o jakichkolwiek odwiedzinach. Potem nagle zrozumiała, że musi wrócić. Było tyle pytań, na które nie znała odpowiedzi. Zostało tyle niedopowiedzianych zdań. Po prostu uciekła, pozwalając, by nieżyczliwe jej osoby osiągnęły ostateczne zwycięstwo. Gdzieś wewnątrz niej obudził się ogień walki. Dlaczego to wszystko przytrafiło się właśnie jej?

***

Rozmyślała o wydarzeniach z przeszłości w samolocie, starając się zachować kamienna twarz. Jeszcze ktoś by się nią zainteresował. Było to ostatnie, o czym marzyła. W głowie wciąż miała słowa Randy’ego, który mówił jej, że zmiana środowiska dobrze jej zrobi, ale powinna kiedyś wrócić, by zamknąć wszystkie rozdziały. Więc się stało, wracała do domu. Dom Randy’ego był dla niej przez długi czas drugim domem, nim uświadomiła sobie, że był tym jedynym. W jej rodzinnym domu nie było dla niej miejsca.

Poinformowała Randy’ego, którym samolotem wraca, by mógł po nią przyjechać. Na tą okazję pożyczył samochód od przyjaciela, jako że on sam nigdy swojego się nie dorobił. Miał na nią czekać na lotnisku o umówionej godzinie. Czekała na niego w hali odpraw już pół godziny.

Gdy się pojawił, na jego twarzy pojawił się uśmiech, jakim witał ją przez tyle lat, za każdym razem, gdy go odwiedzała. A raczej, gdy się u niego chowała.
- Sądziłem, że mam jeszcze trochę czasu – powiedział, gdy zjawił się przy niej.
Elizabeth ujęła jego lewy nadgarstek i spojrzała na jego zegarek. Wskazówki nie poruszały się.
- Twój zegarek nie chodzi, wuju – powiedziała z przekąsem.
- Szczęśliwi czasu nie liczą – rzekł przepraszająco.

Przyjrzał się jej. Miał przed sobą dorosłą dziewczynę z poważną twarzą. Obawiał się, że wielki świat zmienił ją w dumną kobietę, czego nie udało mu się wywnioskować z emaili, które mu pisała. A pisała często, by mógł wiedzieć o wszystkim, jakby był tuż obok. Gdy z wilgotnymi oczami rzuciła mu się na szyję, oboje wiedzieli, że wróciła „mała Elizabeth”.


Komentarze

Popularne posty