I Randy
Randall Blackwood zawsze był pogodnym
człowiekiem. Nieważne, ile błota w niego rzucano, on zawsze się uśmiechał, jak
gdyby nic się nie stało. Nieważne, ile luster stłukł, pod iloma drabinami
przeszedł, ile czarnych kotów spotkał na swej drodze i ile pecha się z tego
wszystkiego urodziło – Randy zawsze stawiał temu wszystkiemu czoła z uśmiechem
na twarzy. To sprawiało, że zawsze otaczali go ludzie – tacy, którzy nie mieli
tyle siły w sobie, by tak otwarcie chlastać życie po twarzy pogodnymi
uśmiechami.
Jako dziecko mało płakał, co zwykle wypominała mu
babka podczas rodzinnych zjazdów, zupełnie jakby była to jedyna rzecz, jaką
pamiętała z jego dzieciństwa. Była to jednak prawda. Syn sąsiadów potrafił
zrobić scenę na środku ulicy, centralnie na przejściu dla pieszych, bo matka
nie chciała kupić mu lizaka, albo jakiś dzieciak miał zabawkę w podobnym
kolorze. Randy nigdy na nic się nie uskarżał, a gdy w typowo dziecięcy sposób
obdarł sobie kolana, przybiegał do matki z uśmiechem, pokazując jej swoje
wojenne rany.
Urodził się i wychował w Cambridge, gdzie wraz z
kolegami wrzucał kamienie do rzeki Cam, uciekał przed woźnymi po wypolerowanych
trawnikach King’s College i śmiał się z mundurków starszych kolegów, zanim sam
takiego nie włożył. Bardzo długo nie znał świata poza Cambridge. Poznał go
dopiero, gdy ukończył historię literatury i z tej okazji wyruszył do stolicy.
Pojechał do dziadków, którzy zawsze chętnie go u siebie witali, jako że był
pogodnym człowiekiem, a z wiekiem się dziadzieje i gburowieje, co staruszkowie
odczuli na własnej skórze. Dla nich Randy był słońcem w ich pochmurnym domu i
zrobiliby wszystko, by zatrzymać go u siebie albo chociaż w Londynie, by nie
musiał się fatygować 50 mil za każdym razem, gdy chciał ich odwiedzić.
Miał umysł zaprzątnięty wizją wielkiej przygody i
nie przejmował się zbytnio, gdy zetknął się z bolesną rzeczywistością. Nie było
pracy dla człowieka z jego wykształceniem, więc brał wszystko, co popadło.
Rozdawał ulotki, sprzątał w szkołach albo stał na kasie w supermarkecie. Zawsze
powtarzał sobie, że to tylko pierwszy krok do czegoś większego. Kilka tygodni
przepracował nawet w niewielkiej księgarni, w której to znalazł się najbliżej
literatury od czasu ukończenia studiów. Przekładanie świeżutkich książek o
kolorowych okładkach nie mogło się jednak równać z dźwiganiem naręczy starych,
cuchnących stęchlizną woluminów z uniwersyteckiej biblioteki.
Wielka przygoda nie nadchodziła, a z biegiem
czasu traciła na znaczeniu. Spodziewał się robić coś wielkiego, ale chyba
powinien był studiować chemię albo fizykę, żeby załapać się na Nagrodę Nobla
czy coś w tym stylu. Powoli zdawał sobie sprawę, że w nowoczesnym świecie
nikogo nie obchodzi, czy Szekspir był kobietą, czy też facetem i jaki to miało
wpływ na jego twórczość. Obiecał rodzicom, że nie wróci, dopóki czegoś nie
osiągnie. Możliwość wpisania sobie w CV skrajnie odmiennych prac nie była dla
niego godnym osiągnięciem. Wiedział już, że swoją przyszłość chce wiązać z
literaturą.
W wieku 27 lat był już doktorem i pracował na
uczelni. Dziadków rozpierała duma, a rodzice cieszyli się, że mogli pochwalić
się zdolnym synem wśród znajomych z Cambridge, którzy posiadali same genialne
dzieci. Randy godzinami przesiadywał w bibliotece i zbierał materiał do
kolejnych rozpraw, a studenci często narzekali, że się po prostu tam przed nimi
ukrywał. Jako nauczyciel akademicki był bardzo lubiany za pogodę ducha i
swobodne podejście do młodzieży. Nie był jednym z tych dziadów, którzy
wiedzieli wszystko o wszystkim, a w szczególności o niczym. Nie był też mściwym
doktorantem, którzy wyżywali się na bogu ducha winnych studentach za wszystkie
upokorzenia z czasów, kiedy sami znaczyli tyle co nic. Randy zdołał się przekonać,
że im niższy rangą pracownik, tym wyżej zadziera nosa – to idealnie sprawdzało
się w stosunku do doktorantów. Układy i układziki nie zdołały złamać chłopaka z
Cambridge, dlatego był uznawany przez niektórych pracowników i przez wielu
studentów za osobę, na której można było polegać i to nie tylko w sprawach
uczelnianych. Miał już wymarzoną pracę, więc do szczęścia brakowało mu tylko
pięknej żony, jak mawiali dziadkowie.
Znalazła się i ona, niemal dosłownie spadła z
nieba. Stała na drabinie i myła szyby biura rachunkowego, w którym pracowała.
Bardzo usilnie chciała dotrzeć do najwyższych części, choć tak naprawdę nikt
nie podnosił głowy aż tak wysoko, by obejrzeć kilka ptasich kup. Stanęła na
palcach i straciła równowagę, gdy drabina zatrzęsła się, bo jakiś nieroztropny
młodzieniec przejechał pod nią na deskorolce. Byłaby upadła na beton i
uszkodziła swoją śliczną buźkę, gdyby nie przechodził tamtędy akurat doktor
Randall Blackwood, nie porzucił swojej torby z drugim śniadaniem przyszykowanym
przez babkę i nie pochwycił spadającej kobiety. Tak właśnie Randy poznał
Margaret, słońce swojego życia. Mówią, że z wiekiem pewne wspomnienia się
zacierają i tracą barwy. On jednak potrafił przywołać wszystkie szczegóły
tamtego dnia. Był czerwcowy poniedziałek, na niebie nie było ani jednej
chmurki, a w torbie czekało na niego ciasto cytrynowe, z którym miał nadzieję
schować się w bibliotece.
Wtedy nie żałował swojego ciasta, do którego miał
wybitną słabość. Potem okazało się, że Margaret potrafiła piec lepiej od jego
babci, jeśli to w ogóle było możliwe. Razem stanowili udaną parę. Niektórzy
mówili, że było to raczej niezwykłe połączenie, oni woleli myśleć, że wzajemnie
się uzupełniają. Margaret była księgową – miała smykałkę do liczb, potrafiła
radzić sobie z dużą ilością pracy i w tym związku była głosem rozsądku. Randy
kochał książki – potrafił oddać się całkowicie jakiemuś badaniu i czasem
odfruwał za daleko i Margaret musiała sprowadzać go na ziemię – jednocześnie
nie pozwalał, by jego ukochana za bardzo topiła się w rachunkach, zapominając o
przyjemnej stronie życia.
Margaret stała się panią Blackwood rok po ich
spotkaniu. Randy wyprowadził się wtedy od dziadków i wynajął niewielkie
mieszkanko na przedmieściach Londynu. Jedyną osobą niezadowoloną z takiego
stanu rzeczy był brat Randalla, Martin. Nie był tak dobrym studentem jak Randy,
po ukończeniu architektury nie mógł znaleźć pracy w zawodzie, więc postanowił
otworzyć własną firmę i teraz borykał się z różnorakimi problemami. Zazdrościł
mu miłości rodziców, dziadków oraz pięknej żony.
Randall sądził, że dalsze życie będzie sielanką.
Miał dobrą pracę i swoją Margaret, która jednak z czasem chciała czegoś więcej.
On nigdy nie potrafił zrozumieć, dlaczego kobiety tak bardzo chciały mieć dzieci.
Zupełnie jakby perspektywa babrania się w brudnych pieluchach, smarkach i wymiocinach,
nieprzespane noce oraz ataki histerii miały być czymś najpiękniejszym na
świecie. Jego te klimaty zupełnie nie pociągały, wręcz nie lubił dzieci. Sam
przecież w młodości bardzo się różnił od swoich rówieśników – nie wybrzydzał,
nie płakał, nie sprawiał problemów. Wiedział natomiast, że rzeczywistość
wygląda zupełnie inaczej. Ponadto gdyby pojawiło się dziecko, nie mieliby z
Margaret tyle czasu dla siebie, a on nie potrafił się z tym pogodzić.
Margaret naciskała, a on pozostawał nieugięty.
Tłumaczył jej, lecz ona nie słuchała. Nim się spostrzegli, Randy zostawał do
późna na uczelni, a Margaret brała ciągle nadgodziny. Spotykali się w locie
rano na śniadaniu i późnym wieczorem,
gdy jedno z nich już dawno spało w łóżku. W tym czasie brat Randy’ego, Martin, uporał
się z problemami, poślubił czarnowłosą Violet i spodziewał się za kilka
miesięcy dziewczynki. Dziadkowie chcieli wnuka, więc skierowali swoją uwagę na
młodszego Blackwooda. Randy i tak niczego nie zauważył, będąc po uszy zakopanym
w swoich książkach. Nie oznaczało to, że nie obchodziła go Margaret, lecz nie
potrafił dojść z nią do porozumienia. Skupienie przychodziło z trudem, a dawna
pogoda ducha gdzieś odleciała.
Martinowi i Violet urodziła się Elizabeth, a
rodzice Martina odstąpili im swój dom w Cambridge i przeprowadzili się do
Londynu. Martin nie posiadał się z radości. Margaret często ich odwiedzała,
pomagając przy małej, skoro nie miała swojego dziecka. Martin, jak na zazdrośnika
przystało, zasugerował, żeby znalazła sobie mężczyznę, który będzie chciał być
ojcem. Zgorzkniała Margaret skorzystała z tej rady.
Z Martinem i Randallem było tak, że gdy jednemu
się powodziło, drugiemu wszystko waliło się na głowę. Przez wiele lat Randy
miał farta i teraz przychodził zmienny prąd. Margaret wysłała mu do podpisania
papiery rozwodowe, wcześniej nie wspominając ani słowa. Przyszła redukcja
etatów na uczelni i padło na niego za sprawą podszeptów tych, dla których był
on wrzodem na tyłku. Nie stać go było już na utrzymanie mieszkania, w którym
mieszkał teraz sam, więc musiał wrócić do dziadków, nie na długo, bo nie było
dla niego miejsca, jako że mieszkali tam już jego rodzice. I wszyscy oni nie
byli zadowoleni z tego, że zrujnował taki piękny związek z Margaret.
Nie mógł patrzeć na dzieci. Wszystkie one
przypominały mu słońce jego życia, które tak bardzo chciało mieć swojego
berbecia. Nie lubił się naginać, a już na pewno nie ugiąłby się dla czegoś
takiego, dla jakiegoś małego skrzeczącego potwora. Wolałby, żeby od razu miało
kilka lat i było równie spokojne co on. Wrócił do Cambridge i tam podjął pracę,
która niemal niczym nie różniła się od tej w Londynie poza tym, że cieszył się
większym szacunkiem, bowiem znalazł się wśród znajomych. Kupił niezwykle
okazyjnie dom niedaleko kampusu i zamieszkał tam sam. Do pracy mógł chadzać
pieszo, a w piątkowe wieczory pił piwo z przyjaciółmi z czasów studenckich.
Niczego więcej nie potrzebował.
Zbliżał się do czterdziestki, a w jego życiu nic
się nie zmieniało i wcale mu to nie przeszkadzało. Czasami spotykał swojego
brata, przy którymś takim spotkaniu dowiedział się, że Margaret poślubiła
innego mężczyznę, który stał się ojcem jej dzieci. Powoli pamięć o niej się
zacierała, wszystkie wspomnienia były spychane do zamkniętych pudełek w jego
umyśle. Mógł je otworzyć, gdyby chciał, a obrazy i uczucia wcale nie byłyby
wyblakłe. Co wcale nie oznaczało, że chciał je kiedykolwiek otworzyć.
***
Któregoś pochmurnego dnia zastał w swych drzwiach
swego brata. Było o tyle niezwykłe, że zwykle nie składał mu wizyt, a już nigdy
niezapowiedzianych.
- Popilnujesz jej przez jakiś czas? – spytał
Martin pospiesznie zamiast powitania. Trzymał za rękę swoją córkę. Wydawał się
być czymś przejęty, podczas gdy dziewczynka była zupełnie spokojna. Miała wtedy
sześć lat. – Violet miała wypadek, muszę jechać do niej do szpitala, a nie chcę
targać małej.
Randy spojrzał na bratanicę, a ona na niego.
Uśmiechnęła się do wuja, który był dla niej właściwie całkiem obcym
człowiekiem.
- Jedź do niej – odparł Randy. Martin mu
podziękował i szybko pobiegł do samochodu. Po chwili Randy został sam z
dziewczynką. – Jestem twoim wujem, wiesz o tym? – spytał, gdyż nie bardzo
wiedział, jak rozpocząć konwersację z dzieckiem.
- Wiem o tym – odparła hardo dziewczynka. Widać
było, że się go nie bała.
- Masz jakieś imię? – Przecież doskonale je znał.
Chciał jednak, by się sama przedstawiła.
- Każdy jakieś ma. – Randy uniósł brwi. – Ja mam
na imię Elizabeth.
*tupie nogą* no, a gdzie reszta xD?
OdpowiedzUsuńrodzi się w bólach XD
Usuń