CCIII Elizabeth
Elizabeth
rozejrzała się po znajomych kątach, choć wyglądały, jakby przez dom przeszedł
tajfun. Randall był mistrzem jedynie w jednej kwestii – w robieniu zapiekanek.
Cała reszta – pakowanie, porządkowanie, sprzątanie – mimo wielu lat samotności
nie zostały nigdy starannie dopracowane. Zupełnie jak w przypadku samej
Elizabeth.
W trakcie
pakowania Randy odkrył sporą ilość ubrań, które miał na sobie tylko raz.
Pamiętały lepsze czasy, obecnie cuchnęły stęchlizną i kulkami na mole.
Elizabeth pomogła mu pozbyć się zbędnych elementów garderoby.
Dziwnie się
czuła, wyprowadzając się od swego stryja, potem to uczucie jej towarzyszyło,
gdy opuszczała rodzinne miasto, by ostatecznie osiedlić się w Londynie. Nie
mogła się go również pozbyć, pomagając Randy’emu spakować swój dobytek.
Decyzja o
przeprowadzce do Londynu była dość niespodziewana i zupełnie nie w stylu
Randy’ego. W swoim życiu nie podjął zbyt dużej ilości naprawdę znaczących
decyzji. Owszem, wybrał sobie studia, postanowił rozejść się z Margaret,
wybaczył Charlesowi wszystkie jego paskudne uczynki, lecz wszystkie te decyzje
doczekały się stosownego okresu rozmyślań i refleksji nad skutkami. Randall
Blackwood nie był fanem spontaniczności. Skoro postanowił przeprowadzić się do
Londynu, musiał dogłębnie to przemyśleć.
W Cambridge
miał wszystkich swoich przyjaciół, choć starość odcisnęła na nich swoje piętno.
Anthony przeżył mały zawał, więc musieli nieco spasować z ich piątkowymi
imprezami. Niemniej czy istniał jakiś rozsądny powód, dla których chciał
zostawić tę garstkę ludzi, których kochał i szanował?
Jak się
okazało w międzyczasie, Randy dostał pracę w Londynie. Elizabeth zdziwiła się
lekko. Skoro dostał pracę, to znaczy, że musiał jej szukać. Posada w Londynie
nie spadła mu ot tak z nieba.
Po kieliszku
wina Randy stał się o wiele bardziej rozmowny, bowiem dotychczas wypytywał
jedynie o Elizabeth. Cieszył się z postępów Charlesa, śmiejąc się, że w końcu
robi coś pożytecznego. Odgrażał się, że przy najbliższej okazji zrobi
nieprzyjemną niespodziankę Henry’emu Dashwoodowi. Dopiero po kieliszku wina
okazało się, że Randy tak naprawdę musiał uciekać z Cambridge.
- Harriett
urodziła małego potworka – stwierdził Randy z paskudną satysfakcją.
- Chcesz mi
powiedzieć, że jest obciążone jakąś wadą genetyczną? – przestraszyła się
Elizabeth.
- Ty i te
twoje zboczenia… - westchnął Randy. – Każde dziecko tuż po urodzeniu jest
paskudne, strasznie się drze i nie jest niczym więcej jak tamagotchi.
-
Tamagotchi?
- No wiesz,
pić-jeść-srać, bo o spaniu nie ma mowy.
- Ale jest
kompletnie zdrowe?
- Fizycznie
tak. Byłoby ci lepiej, gdyby na coś chorowało?
- Randy,
nikomu nie życzę takich potworności. Nawet Harriett. Swoją drogą, jak nazwała
swoje tamagotchi?
- Brian
Martin, żeby jeszcze bardziej urobić mojego głupiego brata.
- Już samym
imieniem skrzywdziła to dziecko – zachichotała Elizabeth. – Uciekasz do
Londynu, bo boisz się, że Harriett będzie cię nawiedzała ze swoim ryczącym
bobo?
- Istnieje
takie niebezpieczeństwo, na szczęście Jack nie lubi dzieci.
Uderz w
stół, a nożyce się odezwą, stwierdziła w myślach Elizabeth, gdy Jack Russell
Terier wbiegł przez kuchenne drzwi, poślizgnął się na zakręcie w korytarzu i
wpadł do salonu, by któryś raz tego dnia przywitać się z Elizabeth. Tym razem
przyniósł wyjątkowo ładny kawał kamienia. Podziwiała go, że tyle potrafił
zmieścić w swoim małym pyszczku.
- Niestety
niedługo rodzinka będzie w komplecie – rzekł Randy, gładząc psa po głowie.
Twarz
Elizabeth stężała. Natychmiast połączyła wątki, dodała dwa do dwóch, a wynik
był wręcz przerażający.
- Michael
wychodzi na przepustkę? – spytała ściszonym głosem, jakby się obawiała, że ten
wyskoczy zza rogu, szczerząc się okrutnie. Randy jednak pokręcił głową.
- Przecież
miał siedzieć dwa lata! – pisnęła Elizabeth, czując, jak obejmują ją macki
strachu.
Już dawno
nie czuła tej bezradności w obliczu zagrożenia. Powoli traciła czucie w
palcach, jakby zamrażano ją w kryptonicie. Michael jak dotąd pozostawał
zamknięty w zakładzie karnym i miał pozostać w nim przez dwa lata od ogłoszenia
wyroku. Nie minął nawet rok, a on miał wyjść na wolność? Elizabeth zatrzęsła ze
złości.
-
Najwidoczniej znalazł kogoś, kto podlizał się odpowiednim osobom. – Randy
wzruszył ramionami.
- Może
jeszcze mi powiesz, że doktorek też wychodzi?!
- O nie,
nie! Wtedy musiałby się wyprowadzić na księżyc!
Randy poklepał
czule bratanicę po dłoni.
- Sama
widzisz, że atmosfera znów robi się napięta, zwłaszcza że w tym mieście wiele
jest osób, które sprzyjają Benjaminowi Wrightowi i Michaelowi. Zupełnie, jakby
do nich nie dotarło, że byli zamieszani w naprawdę przykrą sprawę.
- To miasto
robi się zdecydowanie za ciasne…
- I będzie
bardzo ciasne, gdy wróci Michael. Założę się o stówę, że złoży mi wizytę.
- Będzie
próbował zdobyć mój adres.
- Który znam
tylko ja.
- Nikomu go
nie zdradziłeś? – zdumiała się Elizabeth.
- Względy
bezpieczeństwa, nie chciałbym, żebyś znów się przeprowadzała tylko dlatego, że
ktoś powiedział kilka słów za dużo. Numer telefonu jest dużo łatwiej zmienić.
Poza tym znalazłem lokum nie tak daleko od ciebie, tak mi się poszczęściło!
Elizabeth
próbowała się cieszyć tym, że niedługo będzie miała stryja na wyciągnięcie
ręki, za czym tęskniła w Londynie i za czym tęskniła przez cały okres studiów w
Stanach. Rewelacje odnośnie Michaela sprawiły, że poczuła gorzki smak żółci w
ustach. Przez cały czas wierzyła, że zdołała rozprawić się z demonami i że w
końcu zazna spokoju. Wierzyła, że opanowała się na tyle, by móc uznawać się za
w pełni normalną osobę. Fasada runęła, gdy na horyzoncie pojawił się Michael.
Charles na pewno będzie wściekły, gdy o tym usłyszy.
To miał być
jeden z tych dni, gdy mieli się spotkać ze starą paczką u Marge. Oprócz wieści
w wielkiego świata miały pojawić się docinki kierowane do Randy’ego –
niewdzięcznika, który wypiął się na wszystkich, choć i tak wszyscy doskonale
rozumieli jego powody.
***
Nim Randy
wstał, Elizabeth była już gotowa do wyjazdu. Drake miał przyjechać po nią i
odwieźć na dworzec. Zakradła się po cichu do ogrodu i odszukała łopatę.
Wymknęła się z domostwa, nim jeszcze słońce zdążyło wzejść.
Nieruchome
lampy były jedynymi świadkami tajemniczej wyprawy Elizabeth. Listopadowy chłód
przenikał aż do kości, lecz ona absolutnie nic nie czuła. Stanęła przed domem
Charlesa, który już dawno został sprzedany, lecz nowi właściciele nie spieszyli
się z przeprowadzką. Jakby nad domem wisiała jakaś klątwa.
Dostała się
na tyły domu i namierzyła strategiczny krzak. Zaczęła kopać, a mróz wcale jej w
tym nie pomagał. Ziemia była zmarznięta, przez co szybko się spociła, lecz w
końcu udało się jej wykopać skarb – pudełko zawinięte w worek na śmieci.
Zapomnieli o nim, a przecież nie mogła pozwolić na to, by Michael je odnalazł.
Gdyby tymczasem nabył umiejętność wnikania wzrokiem w ziemię.
Z pudełkiem
pod pachą udała się z powrotem do Randy’ego. Zrobiła mu śniadanie, o które nie
prosił, a potem ze łzami w oczach pożegnała się z nim na dworcu, bowiem
koniecznie chciał z nią jechać. Przez całą drogę do domu towarzyszył jej
znajomy strach. Bała się powrotu Michaela, choć on miał być w Cambridge, a ona
w Londynie. Bała się reakcji Charlesa na jego powrót.
Odwiedziny u
Randalla miały być dla niej wytchnieniem od uczelnianych obowiązków, które to
zresztą sprowadziły nad rzekę Cam. Przyjechała z nadzieję, że uda się jej
zrzucić choć część ciężaru z ramion. Potrzebowała zwierzyć się komuś, kto był
jej przyjacielem całe jej życie. Nie miała jednak serca, by mówić o tym, gdy
myśli Randy’ego pochłonięte były Michaelem. Wracała zatem do domu przygnieciona
dodatkowym ładunkiem, który z każdą milą rósł i rósł.
Komentarze
Prześlij komentarz