IV Elizabeth

Czuła się niepewnie w samochodzie. Nie żeby nie ufała zdolnościom Randy’ego. W tym pojeździe było coś, co wywoływało w niej niepokój. Jak nieracjonalnie.

W drodze powrotnej Randy opowiadał jej o tym, kto najbardziej będzie się cieszył z jej powrotu. Nie bez zaskoczenia stwierdziła, że wśród tych osób nie było żadnego jej rówieśnika. Nawet nie chciałaby ich oglądać na oczy. Randy organizował małe przyjęcie powitalne w knajpie Marge, w której zwykł pijać piwo w piątkowe wieczory. Miało być tylko kilku znajomych Randy’ego, którzy w przedziwny sposób stali się również jej znajomymi, gdy była jeszcze nastolatką. Jeden z nich, Dan Henderson, udzielał jej kiedyś korepetycji z biologii, a niedługo miał stać się jej szefem.

Zacisnęła odruchowo dłonie w pięści, aż pobielały jej knykcie, gdy Randy wjechał w ulicę, którą kiedyś bardzo często uciekała przed chłopakami, gdy była dzieckiem. Była pewna, że Randy zrobił to celowo. Przy końcu ulicy znajdował się jej dom, który był nim tylko z nazwy – o wiele częściej bywała u wuja. Spodziewała się zastać lekko podniszczony dom otoczony stuletnimi klonami. Zastała jednak nowoczesny budynek o wielkich szklanych oknach, przez które prywatność wewnątrz była znacznie ograniczona. Drzewa wokół zostały wycięte.
- Co tu się stało? – spytała Elizabeth.
- No wiesz, najwidoczniej postanowił zmienić to i owo. Właściwie wszystko. Zburzył stary dom i postawił nowy.
- Okropieństwo, ale przynajmniej nie muszę patrzeć na tą ruderę.

Zerknęła w stronę domu, zastanawiając się, czy gdzieś tam nie czai się jego właściciel i czy tymczasem nie obserwuje jej przez któreś z okien.
- Nie martw się, wyjechał do Stanów – Randy odpowiedział na jej nieme obawy. – Pomaga Martinowi z jakimś zleceniem.
- Co nie zmienia faktu, że kiedyś wróci – mruknęła Elizabeth.
- Zawsze byłaś dobra w stwierdzaniu rzeczy oczywistych – zażartował. Dziewczyna prychnęła. – Nie przejmuj się czymś, czego nie ma.
- Jeszcze.

***

Gdy zajechali w końcu na podjazd domu Randy’ego, gdzieś z tyłów domu rozległo się szczekanie charakterystyczne dla małego psa. Elizabeth skwitowała to uniesieniem brwi – Randy nie należał do ludzi, którzy uwielbiali zwierzęta. Głównie dlatego, że sam nigdy żadnego nie miał. Zwykł mawiać, że zwierzęta go nie lubią, albo że nie potrafi się nimi zajmować. Szczekanie w domu zdawało się temu wszystkiemu przeczyć.

Randy poszedł do kuchni i wypuścił najbardziej radosne stworzenie, jakie kiedykolwiek widział. Był to niewielki kundel, który miał w sobie dużo z Jack Russell teriera. Merdał ogonem w zawrotnym tempie i podskakiwał wysoko obok Randy’ego, który posłał Elizabeth przepraszające spojrzenie.
- To naprawdę głupia historia – zaczął, nie zważając na psa. – Pamiętasz Moore’ów? Pojechali na wakacje i zostawili mi psa pod opieką. Jak słowo daję, jestem ostatnią osobą, która się do tego nadaje.
- I to jest ta twoja głupia historia? – spytała Elizabeth, przyglądając się uważnie psu, który powoli wytracał swój entuzjazm.
- Powiedzieli, że jadą na tydzień. Tydzień minął, a ich nie ma. Zadzwoniłem pod numer, który mi pozostawili, ale podobno taki nie istnieje. Przeszedłem się do nich i wiesz, co zastałem? Pusty dom.
- Jak to: pusty?
- Dosłownie, niczego nie było. Dywanów, mebli, niczego.
- Wyprowadzili się?
- Na to wygląda.
- I zostawili psa?
- Najwidoczniej chcieli się go pozbyć. Wybrali bardzo subtelny sposób.

Elizabeth przykucnęła, a terier podszedł do niej i ostrożnie powąchał jej rękę. Przekręcił głowę i zaczął machać ogonem. Pogłaskała go, a jemu najwidoczniej to się spodobało.
- Zawiozę go do schroniska, póki jeszcze mam samochód – rzekł Randy.
- Moglibyśmy go zatrzymać. – Elizabeth nigdy nie miała zwierzaka, jeśli nie liczyć gołębia z przetrąconym skrzydłem i chomika, którego ktoś kiedyś wypuścił na wolność, a on z niej skorzystał.
- Wiesz, że się na tym nie znam – jęknął Randy.
- To nie jest takie trudne. Poza tym cię lubi, a to już połowa sukcesu.

Randy wiedział, że tak to się właśnie skończy. Polubił psiaka i ciężko byłoby mu teraz się z nim rozstać. Poza tym widział, że dzięki niemu Elizabeth będzie szczęśliwa.
- Jakby co, to nazwałem go Jack.
Jack wspiął się na jej kolana i zaczął ją lizać po twarzy. Nie czuła się tak od czasu, gdy Randy pozwolił jej zaopiekować się gołębiem z przetrąconym skrzydłem. Z tą różnicą, że psa mogła zatrzymać.

Jakim człowiekiem trzeba być, żeby porzucić takie zwierzę? Żeby w taki sposób zrzucić z siebie odpowiedzialność za niego na niczego nie podejrzewającą osobę? Wyglądało to tak, jakby Moorowie uciekli z tej okolicy. Mieszkali tu tyle lat i nagle im się odwidziało. Uciekli wciskając Randy’emu psa i głodny kawałek o wakacjach. Kto o tej porze wyjeżdża na wakacje?

Co się stało, to się nie odstanie. Jack miał zostać z Elizabeth a ona z Randym.  Od tej pory pies nie odstępował jej na krok. Towarzyszył jej w drodze na górę do jej dawnego pokoju. Elizabeth bywała u wuja tak często, nawet u niego spała, że postanowił oddać jej jeden pokój, którego zresztą i tak już nie używał. W pokoju tym nic się nie zmieniło od czasu jej wyjazdu. Ściany nadal były białe, łóżko, biurko i dwie szafy stały na swoich miejscach. Zaczęła wypełniać puste półki swoimi ubraniami. Gdy w walizce zwolniło się trochę miejsca, pies uznał, że to będzie jego nowe legowisko.

***

Uporali się szybko z tym zadaniem i zeszli na dół na herbatę. Pies pobiegł tak szybko, że wydawało się, że zaraz straci równowagę i zjedzie na pysku.
- Jest jeszcze całkiem młody – stwierdziła Elizabeth, obserwując jak pies gryzie kapeć Randy’ego.
- Może dawał im się we znaki i postanowili się go pozbyć – odparł Randy, rozlewając herbatę do filiżanek.
- Żal mi go.
- A mi nie, w końcu ma lepszego właściciela. Tobie też to zrobi dobrze.
- Mi?
- W życiu każdego dziecka powinno być jakieś zwierzę. Dziecko uczy się wtedy odpowiedzialności, ale przede wszystkim ma przyjaciela. Ty nigdy nie miałaś zwierzaka. Nie liczę tego biednego gołębia.
- I chomika, nie zapominaj o chomiku.
- O ile pamiętam, szybko znalazł się poza twoim zasięgiem.
- Ciekawe, czyja to była robota. – Nie było to pytanie.
- Cóż, Jack chyba tak szybko nie ucieknie. – Randy wiedział już, że pies uznał Elizabeth za swoją panią i cały czas znajdował się w jej pobliżu.
- Trochę spóźnione dzieciństwo – rzuciła, sięgając po cukierniczkę.

***

W zasadzie jej życie toczyło się na odwrót. Bardzo szybko musiała dorosnąć, by zrozumieć sytuację, w której się znalazła. Dorośli mawiali, że była zbyt dorosła jak na swój wiek. Nie przeszkadzało to Danowi Hendersonowi, który nie przepadał za dziećmi, a „zbyt dorosła” Elizabeth była jego ulubioną uczennicą. Dan udzielał korepetycji dzieciakom w wieku co najmniej licealnym, lecz dla niej zrobił wyjątek i była przy tym o wiele wdzięczniejszym materiałem niż inni. Profesor Henderson poświęcał jej kilka godzin swego cennego czasu każdej soboty, wyjaśniając tajniki świata przyrody.
- Sypiesz za dużo cukru – zauważył spokojnie Randy. Elizabeth wsypywała właśnie piątą łyżeczkę. Zwykle zadowalała się dwoma.
- I tak to wypiję, zobaczysz.
- Może mleka?
- Ohyda.

Nigdy nie piła herbaty z mlekiem. Uważała, że osoba, która wymyśliła ten wynalazek, postradała zmysły. Mleko akceptowała tylko w połączeniu z kawą, której też nie piła zbyt często. Herbata była za słodka, ale doskonale komponowała się z gorzkimi doświadczeniami Elizabeth.

***

W niedzielne popołudnie kącik Randy’ego w knajpie „Marge”, którą prowadził nie kto inny jak Marge, wzbogacił się o jednego członka. Elizabeth została entuzjastycznie przywitana przez przyjaciół wuja, a najbardziej przez Dana Hendersona. Potem kazali jej się wspiąć na stół i przybić na ścianie ramkę z kopią dyplomu. Robiła to z duszą na ramieniu, bowiem stół był chybotliwy, a na dodatek musiała się trochę wychylić, by sięgnąć ściany, a na końcu musiała uważać, by nie przybić sobie palca. Całe przedsięwzięcie się powiodło – dyplom wisiał, ona nie spadła, a Marge uraczyła ją pysznym obiadem.

W dalszej części programu pojawił się tort z przypadkową liczbą świeczek i napisem: „Witaj w domu”. Dan Henderson tak ją rozśmieszył jakimś sucharem, że nie mogła się zabrać do dmuchania świeczek. W końcu przyłączyli się do niej wszyscy i razem zdmuchnęli świeczki. Panowie wypili po drodze trochę piwa, więc teraz byli w naprawdę dobrym nastroju. Elizabeth była trochę bardziej powściągliwa w tej kwestii, natomiast nie żałowała sobie tortu, który był wyśmienity, bo zrobiony z dużą ilością miłości od Marge.

Popołudnie przeszło w wieczór, a profesor Dan Henderson stał się królem sucharów, inny z kolegów Randy’ego, profesor John Pine, zaczął opowiadać zabawne sytuacje z jego wykładów z filozofii, Anthony Scott, profesor historii, próbował wtrącić swoje trzy grosze, natomiast doktor Peter Ravensdale śmiał się z nich wszystkich a najbardziej z siebie samego. Stali się przy tym tak hałaśliwi, że Elizabeth poczuła, że musi od nich odpocząć. W knajpie i tak było głośno – była wypełniona po brzegi. Jedynie przy barze panował względny spokój.

- Co ci podać, słońce? – spytała Marge. Była sympatyczną kobietą o pełnych kształtach i rudych włosach. Zmarszczki w kącikach oczu mówiły, że nie jest już najmłodsza, jednak zdarzali się mężczyźni patrzący na nią łakomym wzrokiem.
- Podwójną szkocką – odpowiedziała. Marge uniosła brwi, mocne napoje alkoholowe nie były w stylu Elizabeth. – Ja wcale nie żartuję.

Marge podała zamówienie. Obserwowała, jak dziewczyna bierze łyk złotego trunku, spodziewając się grymasu typowego dla nowicjuszy sięgających po tego typu napoje. Nic takiego się jednak nie wydarzyło.
- Tego cię nauczyli w tych Stanach? – zażartowała Marge. – Picia whisky?
- Ale tylko tutaj smakuje tak dobrze – odparła Elizabeth z uśmiechem.

Rudowłosa kobieta pogładziła jej dłoń.
- Dobrze, że wróciłaś. Bez ciebie było trochę… smutno.
- Przecież nigdy nie należałam do najweselszych.

***

W przeszłości Elizabeth przybiegała do Marge z płaczem, często z poobdzieranymi kolanami, siniakami w dziwnych miejscach a raz ze złamanym nosem. Dała jej wtedy torebkę z mrożonym groszkiem. Nikt jej nie nastawił tego nosa i zrósł się krzywo, jednak widać to było tylko z bardzo bliska przy dłuższym przypatrywaniu.
- Wyrosłaś na prześliczną, a na dodatek mądrą dziewczynę – powiedziała czuło Marge.

Elizabeth nigdy w pełni się nie zaakceptowała. Nie cierpiała swojego krzywego nosa, choć Randy utrzymywał, że nic nie widać. Jej twarz wydawała jej się być zbyt okrągła, usta zbyt duże, oczy zbyt zielone, a brwi zbyt grube. Wszelkie spojrzenia skierowane w jej stronę odbierała jako krytykę, nic więc dziwnego, że zbyt często nie wychodziła do ludzi. Jedyne, co lubiła to swoje ciemnobrązowe, niemal czarne włosy i piegi, które pojawiały się nieśmiało, gdy wystawiała twarz na słońce.

- Ależ oni się tam śmieją! – Marge zachichotała.
- Dziwisz się, że uciekłam?
- O czym te dziady tam rozmawiają?
- Takie tam, uczelniane żarciki.
- Same nudy, w sam raz dla nich. Mam nadzieję, że się do nich nie upodobnisz.
- Jestem na dobrej drodze.
- Jak to?
- Za dwa tygodnie zaczynam pracę na uniwerku. Dan Henderson będzie moim szefem.
- On jest z nich wszystkich jeszcze najbardziej zjadliwy.

Z głębi sali nadszedł mężczyzna, który najwyraźniej wypatrzył tam kogoś znajomego i przyszedł się przywitać, a teraz wracał, by się czegoś napić. Zamówił u Marge podwójną szkocką, po czym zajął miejsce na samym końcu długiego blatu, bokiem przyklejając się do ściany.
- Ktoś o podobnym guście – rzuciła Marge, chwytając butelkę i szklankę.

Elizabeth rozejrzała się po knajpie. Było w niej pełno ludzi, ale jakoś potrafiła to znieść. Po domu Randy’ego było to najczęściej odwiedzane przez nią miejsce – mogło to budzić pewne kontrowersje. Do baru podeszło dwóch facetów i zamówiło piwo. Jeden z nich był już lekko zawiany, miał problem z ustaniem przez dłuższą chwilę prosto. Marge była już do takich widoków przyzwyczajona. W końcu była niedziela. Życzyła takim delikwentom mocnego kaca, gdy trochę nabrudzili w jej czystym lokalu. Pech chciał, że facet stojący bliżej Elizabeth zakręcił się niefortunnie i wylał cały kufel wprost na dekolt dziewczyny.

Zerwała się z miejsca oburzona, natomiast Marge wydarła się na faceta. Powiedziała, że nie naleje mu nowego piwa, jeśli nie zapłaci i że to jego wina, że jest idiotą i nie potrafi się kontrolować w kwestii alkoholu.
- Co za dupki – mruknęła, gdy odchodzili.

Elizabeth czuła, jak piwo nieprzyjemnie spływa po jej ciele.
- Wspaniale, teraz będę cuchnąć piwskiem, jak ci panowie spod mostów – jęknęła.
- Poczekaj, znajdę jakiś ręcznik – rzuciła Marge i pobiegła na zaplecze.

Mężczyzna z końca baru skończył pić swoją podwójną szkocką i wstał ze stołka. Przystanął przy Elizabeth, która zamarła, bojąc się, żeby piwo nie dostało się w niższe partie, bo to już byłby szczyt wszystkiego. Podał jej serwetkę, którą dostał jako podstawkę pod szklankę.
- Chyba zbytnio mi to nie pomoże – mruknęła, wpatrując się jak zaczarowana w jego niebieskie oczy. Włosy miał kasztanowe, ale jego broda była ruda.
- Zawsze to jednak coś – rzekł rudobrody nieznajomy, uśmiechając się uprzejmie. Zrezygnowana przyjęła serwetkę.
- Dziękuję panu – wymamrotała.
- Zawsze do usług – odparł mężczyzna, uśmiechnął się jeszcze szerzej z zadowoleniem. W jego uśmiechu było jednak coś, co sprawiło, że Elizabeth poczuła chłód na plecach i nieprzyjemne ciarki.

Mężczyzna skinął głową i wyszedł z lokalu.
- Dziecko, taka serwetka na nic ci się nie przyda – zawołała Marge, wróciwszy z zaplecza. – Chodź, znalazłam dla ciebie ręcznik, osuszysz się na zapleczu. Tam nikt cię nie będzie podglądał.


Komentarze

Popularne posty