VIII Elizabeth

Obowiązkowo zabrała ze sobą Jacka, który był wniebowzięty. Autentyczny entuzjazm zwierzęcia był zaraźliwy. Przykre spotkanie z rana gdzieś się rozmyło. Humoru nie zepsuło jej nawet nagłe pojawienie się samochodu Charlesa i jego samego za kierownicą. Było koło trzeciej po południu, więc może skończył dziś pracę wcześniej. Święto lasu skoro zasadniczy doktor Wright pozwolił mu wyjść wcześniej.

Obliczyła, że droga na uniwerek zajmie jej jakieś pół godziny spokojnym spacerkiem. Miała zamiar docierać do niego rowerem, głównie ze względu na niepewną pogodę. Wolała moknąć w deszczu dziesięć minut niż pół godziny.

Kręcąc się po okolicy, przeszła również koło domu Michaela, który powstał na gruzach jej domu rodzinnego. Spodziewała się po Michaelu ambitnej budowli i gdy tak się jej przyglądała, z niesmakiem stwierdziła, że odwalił kawał dobrej roboty. Niedomknięta brama świadczyła o tym, że właściciel i główny pomysłodawca wrócił do miasta, choć brak samochodu na podjeździe mówił, że aktualnie nie było go w domu. Nawet koło pustego domu czuła się nieswojo, szybko więc opuściła okolicę.

Nogi zaniosły ją do Marge, ale była z psem, więc nie pchała się do środka. Kobieta zobaczyła ją jednak przez szybę i zaprosiła do środka. Była zdziwiona, że Randy dorobił się psa, a gdy usłyszała, jak został wrobiony, zrobiło jej się go żal.
- Zawsze chciałam mieć psa. Właściwie to jakiekolwiek zwierzę, ale Michael szybko by je zadręczył – wyznała Elizabeth. Usiadły razem za barem, a Jack posłusznie się schował pod kontuarem, by nie urazić jakiegokolwiek klienta.
- Jak ma się dziś Randy? – spytała Marge, wiedząc doskonale, że wypił o wiele za dużo.
- Nie narzekał na żaden ból głowy, ale miał problem z wbiciem gwoździa.

***

Marge była wspaniałą kobietą. Była jedną z niewielu osób, które wierzyły Elizabeth, gdy ta skarżyła się na Michaela albo na Charlesa. Zawsze powtarzała, że nie powinna im się tak dawać, a wtedy ona wracała z nowym siniakiem lub ze złamanym nosem. Marge była typem wojowniczej kobiety, kiedyś nawet pogoniła Michaela miotłą, gdy ten zapędził się do jej knajpki. Szybko jednak przekonała się, że lepiej dla Elizabeth było unikać prześladowców, a chowając się u Marge, miała okazję nauczyć się gotowania.

Marge potrafiła wszystko obrócić w dobry żart. W przeciwieństwie do Randy’ego wybuchła gromkim śmiechem, gdy tylko usłyszała, co Elizabeth zrobiła, zobaczywszy Charlesa. Kilka osób obejrzało się z niepokojem.
- Po prostu nie mogę w to uwierzyć, słońce – wysapała, ocierając łzy z kącików oczu. – To zbyt absurdalne, nawet jak na ciebie.
- Byłam przerażona, Marge! – zawołała Elizabeth bez cienia złości.
- Jak spłoszony koń. Osobiście uważam, że Charles zmienił się diametralnie.
- Kolejna zdrajczyni.
- Randy mnie do niego przekonał. Bez Michaela jest całkiem miłym i ułożonym chłopcem.
- Całkiem miłym i ułożonym dręczycielem brzydkich dziewczynek – zakpiła Elizabeth.
- Wcale nie byłaś brzydka!
- Daj spokój, gdy patrzę na swoje stare zdjęcia, to jedno mi się ciśnie na usta – Pasztet.

Tak właśnie przezywali ją Michael z Charlesem, gdy była dzieckiem i słyszała to przezwisko z ich ust aż do wyjazdu do Stanów. I nie tylko oni mieli ją za brzydulę, ale Marge mówiła, że teraz wyładniała, więc wyjątkowo wierzyła jej na słowo. Skoro Charles jej nie rozpoznał, Michaela mogło spotkać to samo, co dawało jej nikłą przewagę. Z którą i tak nie wiedziała, co począć.
- Musisz spróbować dać mu szansę – ciągnęła Marge.
- Dlaczego to ja muszę się starać? Czy to ja mu coś zrobiłam?
- W ten sposób do niczego nie dojdziesz.
- Marge, nie zależy mi na zdobywaniu sympatii Charlesa.

Skrzywiła się, słysząc to połączenie słów wychodzące z jej ust. Kiedy byli dziećmi, Elizabeth kolegowała się z Charlesem, bawili się razem na podwórku i robili rzeczy, które zwykłe dzieci zwykle robią. Nagłe pojawienie się Michaela zmieniło ich relację. Charles przeszedł na jego stronę, co nigdy nie zostało mu wybaczone.
- Chyba zapomniałaś, jak to jest lubić kogoś – skwitowała Marge.
- Przecież lubię ciebie, Marge…
- Miałam na myśli inny sposób lubienia. Taki, w jaki lubi się kogoś równego wiekiem a nie starą babę.

Elizabeth potarła nos z zakłopotaniem. Zaczynało się robić niezręcznie jak podczas rozmowy z profesorem Jonesem. Zajęła swoje ręce składaniem serwetek, gdy do lokalu wszedł Charles.
- To, co zwykle, mój drogi? – spytała Marge słodkim głosikiem, od którego wypadały zęby.
- Nie tym razem, Marge – odparł Charles sztywno, bowiem zauważył Elizabeth przy barze. – Stolik dla dwóch osób.
- Jakoś nie widzę tej drugiej osoby.
- Michael przyjdzie za jakiś kwadrans.

Marge zniknęła na sali, by ogarnąć nieco stolik dla Charlesa. Elizabeth metodycznie składała serwetki, ignorując go.
- Witaj, Elizabeth – powiedział. Słowa z trudem przechodziły mu przez gardło. Przysunął się bliżej.
- Nie podchodź do mnie – warknęła dziewczyna, nie przerywając składania serwetek.
- Chciałem się tylko przywitać.
- Już to zrobiłeś, a teraz możesz sobie pójść.
- Powinniśmy wrócić do poprzedniego wieczoru. Wtedy byłaś znacznie milsza.
- A ty wyglądałeś jak orangutan.

Charles mimo woli parsknął śmiechem. Nie zdążył powiedzieć niczego więcej, bo do lokalu wpadł uśmiechnięty Michael. Elizabeth zerknęła na niego z ukosa. Twarz miał lekko opaloną, co dziwnie wyglądało z jego jasnymi włosami. Promieniał, jakby cały świat należał do niego.
- Charlie, chwilę mnie nie ma, a ty już podrywasz jakąś dziewczynę – zażartował na wejściu. Elizabeth kompletnie zamurowało.

***
               
Szanse na to, że wielki Michael jej nie pozna, były mniejsze niż wygrana w totka, a mimo to właśnie tak się stało. Michael, z którym zmuszona była żyć pod jednym dachem, który zamienił jej życie w koszmar, nie rozpoznał jej, a udało się to jemu nieco mniej rozgarniętemu klonowi.
Charles pożegnał się smutnym spojrzeniem. Elizabeth miała wrażenie, że chciał powiedzieć coś jeszcze, ale przybycie Michaela odebrało mu resztkę jaj. Nie spodziewała się niczego po nim i teraz nie czuła się rozczarowana. Oddalił się razem z Michaelem w stronę stolika wskazanego przez Marge. Na odchodnym usłyszała, jak Michael mówił:
- W sumie była całkiem niezła…

Momentalnie zrobiło się jej niedobrze.
- Złociutka, potrzebna ci papierowa torebka? – spytała Marge z troską.
- Charlesa jeszcze mogę znieść, ale tego pacana mam ochotę czymś zdzielić – mruknęła Elizabeth.
- Nie przyczepił się do ciebie, to dziwne.
- Zapamiętał pryszczate kaczątko, nie to. Chociaż wolałabym, żeby konfrontacja miała miejsce tutaj, w miejscu publicznym. Przy ludziach był zawsze spokojniejszy.
- A poza tym ja tu jestem. W razie potrzeby mogę znów go pogonić miotłą.

***

Randy był mistrzem zapiekanek. Robił je dość często, bo nie było to zbyt wymagające danie. Poza tym robił je naprawdę dobrze. Elizabeth burczało w brzuchu od wdychania smakowitych zapachów u Marge, więc rzuciła się na gorące jedzenie, parząc sobie język. Jack poszedł za jej przykładem i teraz gruchotał chrupkami w kuchni. Randy był bardziej powściągliwy. Po nałożeniu sobie porcji wolał poczekać, aż nieco wystygnie. W tym czasie obserwował, jak dziewczyna walczy z ciągnącym się serem. Była zajęta nim aż za bardzo, jakby o czymś chciała zapomnieć. Było niewiele spraw, o których chciała zapomnieć z takim uporem.

- Charles – rzucił, wiedząc, że to o niego chodzi.
- A na dokładkę Michael – dodała, by po chwili wpakować sobie dużą porcję do ust, przez co nie mogła mówić, albo raczej dzięki czemu nie mogła mówić.
Wielokrotnie myślała, co by zrobiła, co by powiedziała, gdyby natknęła się na Michaela. Obwiniała Charlesa, że nie miał odwagi jej przeprosić, a sama milczała w obecności swego największego wroga.
- Straszny z niego dupek – rzuciła, pomiędzy kolejnymi porcjami. Metodycznie unikała wzroku Randy’ego.

Rozładowywała swoją złość, wyobrażając sobie, jak zadaje ból Michaelowi na różnorakie sposoby, odwdzięczając się mu za wszystko, co jej zrobił. Gdy już gniew z niej ulatywał, czuła do siebie odrazę, bowiem zniżała się do jego poziomu. Gdyby chciała postąpić tak jak on, to on nadal byłby górą. Chciała być kimś lepszym, a to wymagało czasu. Musiała najpierw do czegoś dojść, coś osiągnąć, zyskać uznanie ludzi, by udowodnić Michaelowi, że jest kimś wartościowym. Miała przetarty szlak w Stanach, ale to było za daleko. Chcąc, nie chcąc, musiała być blisko Michaela, by mógł ją widywać, by jego znajomi mogli ją widywać, by mogli o niej opowiadać, by mógł wiedzieć, jak się jej wiedzie. By widział, że wyrosła na kogoś wartościowego mimo jego usilnych starań.
- Elizabeth – Randy nic nie jadł, mimo że jedzenie już nie było takie gorące.

Nagle sobie przypomniała, że u Marge wisi jej dyplom doktorski. Miała nadzieję, że Michael go nie zauważy, albo że zmyli go nazwisko. W ostateczności mógł być tak zadufany w sobie, że na pewno przeoczy coś tak nieistotnego i niezwiązanego z nim.
- Sądzę, że nie powinnaś dusić tego w sobie – powiedział Randy, gmerając widelcem w talerzu. – Sądziłem, że uda ci się jakoś zapanować nad pewnymi odruchami, ale chyba nie radzisz sobie z sytuacją.

Przekręciła głowę ze zdumieniem.
- Panuję nad sobą. Pomijam rano. Marge mi świadkiem, że teraz zachowuję się jak dorosły człowiek.
- Niemniej jednak sądzę, że powinnaś porozmawiać o tym wszystkim z profesjonalistą.
- Masz na myśli wesołe rozmowy dwa razy w tygodniu w przytulnym gabineciku? – sarknęła Elizabeth. – Za dwa tygodnie zaczynam pracę. Nie będę miała czasu na takie duperele.
- To nie są duperele. To żaden wstyd przyznać się do swoich problemów.
- Randy, raz byłam u terapeuty. Było okropnie.

Wzdrygnęła się na samo wspomnienie.
- Nie mam czasu ani ochoty latać nie wiadomo gdzie, by jakiś człowiek wysłuchiwał moich narzekań i wielce nieciekawych wspomnień. Dwa razy w tygodniu.
- Nie musisz daleko szukać.
- Znam w tym mieście dwóch psychologów. Jednym jest Charles, drugim – jego ojciec. Nie wiem, który jest gorszy. Nie przekonasz mnie, bym w ramach terapii wyjawiła Charlesowi wszystkie swoje tajemnice i obawy.
- Próbowałem.

Randy wstał od stołu i zaniósł swoją niezjedzoną porcję mistrzowskiej zapiekanki Jackowi.
- Jesteś uparta jak osioł – mruknął ze znużeniem w głosie.
- Po kimś to mam, wuju.
- Bardzo w to wątpię.
- W wyniku wieloletnich obserwacji obserwujący nieświadomie zaczyna podążać tym samym schematem, co obserwowany obiekt. A ty zawsze byłeś moim idolem.

Trafiła w jego czuły punkt. Napięte mięśnie twarzy rozluźniały się, a napinały się inne, wynosząc uśmiech na pierwszy plan. Randy utracił słońce swego życia, nigdy się ponownie nie ożenił, nie był nawet na randce. Nie chciał mieć dzieci ze względów praktycznych, ale gdy spotkał Elizabeth po raz pierwszy, wiedział, że chciałby mieć ją za swoją córkę. W związku z brakiem zażyłych stosunków między nim a bratem poznał jego córkę dopiero wtedy, gdy miała już sześć lat i była całkiem rozgarniętą młodą damą. Później widywali się już znacznie częściej. Usłyszenie z jej ust, że jest jej idolem, było najwspanialszą rzeczą w jego życiu od czasów z Margaret, a nie był nawet jej ojcem.

Komentarze

Popularne posty