X Elizabeth

Siedziała w salonie ze stosem notatek, przygryzając końcówkę ołówka. Jack zaglądał jej przez ramię, jakby chciał pomóc. Był jeszcze wczesny poranek, który wciąż pachniał przymrozkiem. W takie dni najchętniej nie wychodziłaby z łóżka. Następnego dnia zaczynała jednak pracę w katedrze profesora Hendersona i to nie pozwalało jej spać. Zadzwonił do niej, prosząc o poprowadzenie w jego imieniu jednego wykładu, gdyż miał do załatwienia w tym czasie jakąś ważną sprawę. Nie spodziewała się, że od razu zostanie rzucona na głęboką wodę.

Randy pochrapywał na górze. Nim przyjechała Elizabeth, Jack zwykł budzić go wcześnie rano, a on wstawał, by nie musieć potem sprzątać prezencików. Teraz Jack był oddanym przyjacielem Elizabeth, która nie miała nic przeciwko. Jack działał lepiej od budzika, dzięki czemu miała pewność, że nie zaśpi nigdy do pracy.

Po krótkiej rundce w ogrodzie obiecała psu, że potem pójdą na dłuższy spacer, ale najpierw musiało się zrobić cieplej. Zjedli razem cieplutkie tosty na śniadanie i wylądowali w salonie. Elizabeth należała raczej do sów niż skowronków, przez co wolała wytężać umysł wieczorem i w nocy. Przez wiele lat zdołała do tego przywyknąć. Dlatego teraz nie mogła się skupić. Patrzyła tępo w swoje notatki, próbując wyobrazić sobie, jak stoi przed tłumem obcych ludzi. Na pewno będą jej się trzęsły ręce. Robiła to już nieraz, dlaczego teraz miałaby się bać?

W jej wyobraźni wszystkie miejsca w sali wykładowej były zajęte. Obce twarze wznosiły się piętrami. Tyle że po chwili nie było to już obce twarze. Wszędzie widziała twarz Michaela. Potarła ze zdenerwowaniem oczy. To tylko głupia imaginacja, skarciła się. Wiedziała jednak, że nie potrafiłaby nad sobą zapanować, gdyby na sali naprawdę pojawił się Michael – choćby tylko w jednym egzemplarzu.

- Jestem w kropce – powiedziała do Jacka, który przechylił łepek z zaciekawieniem. – Twoja pani to kompletne świruska.
Jack zaszczekał głośno.
- Pies potwierdza – rzucił Randy zaspanym głosem. Wszedł do salonu w wytartym szlafroku i grubych skarpetach. – Jesteś szalona, a w tym szaleństwie nie ma metody. Uczysz się?
- Dan wepchnął mi jutro swój wykład, bo ma ponoć coś ważnego do załatwienia.

Randy prychnął.
- Szczerze w to wątpię. Chce cię sprawdzić już pierwszego dnia.
- Super – skwitowała Elizabeth z kwaśną miną. – Uczę się, bo nie chcę się zbłaźnić przed dziesiątkami ludzi.
- Poradzisz sobie, bo…
- Bo zawsze sobie radziłam? Schowaj sobie te frazesy.
- Bo jesteś silna i zaradna.
- A byłam silna, gdy uciekałam stąd?
- Miałaś swoje powody.
- Gdybym była silna, poradziłabym sobie z tym. Nie radziłam sobie, mając lat osiemnaście. I nie radzę sobie do dziś. A teraz wy wszyscy obracacie się do mnie plecami.
- O czym ty mówisz? – spytał zdumiony Randy.
- Najpierw ty, potem Marge. Próbujecie mi wmówić, że Charles się zmienił. Mam nadzieję, że przynajmniej Dan mi tego oszczędzi.
- Elizabeth, nikt nie próbuje ci niczego wmówić. Nie było cię dobrych kilka lat. Charles zdołał się odkleić na jakiś czas od Michaela. Stał się zupełnie innym człowiekiem.
- Akurat w to uwierzę.
                Randy westchnął przeciągle.
- Usilnie starasz się zamknąć na to wszystko. Musisz dać mu szansę, inaczej się nie przekonasz, że się zmienił.
- Nie potrafię, Randy. Nie da się tak… po prostu. Nie mogę zapomnieć o wszystkim.
- A dlaczego nie? Pomyśl, o ile lepsze byłoby twoje życie.
- I kim bym była? Musiałabym wymazać z pamięci całe lata. Ze złymi rzeczami związane są też te dobre. Je też mam wymazać? Wtedy nie pozostałoby nic. Byłabym nikim.
- Elizabeth…
- Może Charles się zmienił, ale nie dał mi tego odczuć. Powinien był zrobić jedną rzecz. Tylko jedną rzecz, Randy. Powinien był mnie przeprosić, skoro nigdy nie zapomniałam. Nie zrobił nawet tego, a miał tyle lat…

***

Dobrze że przynajmniej dał mi coś podstawowego. Techniki sekwencjonowanie miała w małym palcu, dzięki czemu nie musiała się obawiać, że palnie jakąś głupotę. Należała do osób, które nie lubiły niespodzianek, dlatego wcześniej opracowała cały plan wykładu, wypisała sobie w punktach zagadnienia, a nawet porobiła notatki. Na pewno będzie tak zestresowana, że wszystko poplącze albo gdzieś się zgubi. Wtedy będzie zmuszona improwizować.

Jack zdawał się nie podzielać jej obaw. Gdyby mogła, zabrałaby go na wykład, by nieco rozluźnił atmosferę. Złapała się na tym, że obgryza paznokcie. Kiedy ostatnio to robiła? Przestała zwracać uwagę na psa, który wypatrzył coś w krzakach. Znajdowali się w nieco mniej zabudowanej części osiedla. Był tu nawet niewielki park. Nie znała jeszcze dobrze psa, więc wolała nie spuszczać go ze smyczy.

Była zbyt zajęta zamartwianiem się i odreagowywaniem tego stresu na paznokciach, a Jack był zbyt pochłonięty niuchaniem w krzakach. Żadne z nich nie zauważyło nadbiegającego mężczyzny. Ani on nie zauważył ich. Zajęty był wybieraniem odpowiedniego utworu na telefonie. Kaptur bluzy dresowej ograniczał nieco widoczność, ale jegomość wcale nie zwracał uwagi na to, dokąd biegnie. Zahaczył nogą o smycz rozciągniętą w poprzek alejki. Przez chwilę wydawało się, że uda mu się zachować równowagę. Mężczyzna nie miał jednak szczęścia.

Wyłożył się z chrzęstem na ziemię. Jack poczuł szarpnięcie i wyskoczył z krzaków. Ujrzał człowieka leżącego na ziemi i zaczął go obszczekiwać. Dlaczego ten człowiek leży na ziemi?, zdawało się pytać jego spojrzenie.
- Nic panu nie jest? – spytała Elizabeth, pochylając się nad mężczyzną.
Podniósł się szybko, zbierając z ziemi słuchawki, które wypadły mu z uszu przy zderzeniu z ziemią.
- Najmocniej przepraszam za psa – powiedziała, próbując przywołać Jacka do porządku.
- Miło, że się o mnie tak troszczysz – odparł mężczyzna, który po zsunięciu kaptura stał się Charlesem.

Elizabeth spojrzała na niego ze strachem. On odpowiedział jej współczuciem.
- Pozwól, że odpowiem na twoje pytanie: nic mi nie jest.
Tylko tego jej trzeba było. Poszczególne czynniki stresowe oddzielnie były jeszcze jako tako znośne i do przeżycia, ale taka kumulacja w tak krótkim czasie powodowała, że miała ochotę obrócić się na pięcie i uciec. Postanowiła jednak, że będzie zachowywać się jak cywilizowany człowiek ze stopniem doktora. Dlatego też nogi wrosły jej w ziemię. Jack uspokoił się i teraz spoglądał potulnie na swoją panią. Chyba wydawało mu się, że coś przeskrobał.

Oddech Charlesa wrócił do normy po wysiłku. Było chłodno, więc z jego ust wydobywała się lekka mgiełka. Zakup ciepłego dresu z oddychającej tkaniny w sam raz na taką pogodę musiał oznaczać, że biegał regularnie i w każdą pogodę. Elizabeth zaczęła się zastanawiać, czy Michael też był takim sportowcem.

- Masz coś na twarzy. – Ze zdumieniem stwierdziła, że z jej ust wydostało się to zdanie.
Charles uniósł brwi i potarł policzek.
- Nadal masz trochę panierki – zażartowała. Nie mogąc patrzeć, jak nieudolnie doprowadza się do porządku, strzepała lekko resztkę piasku z jego policzka. Dopiero gdy telefon w dłoni Charlesa odezwał się kiczowatą melodyjką, Elizabeth zorientowała się, co robi.

Zbladła, przycisnęła rękę do ciała i czym prędzej się ulotniła, mamrocząc nieskładnie pod nosem. Na szczęście Charles odebrał telefon i wdał się w rozmowę. Nie zatrzymywał jej. Gdy już zniknęła z jego pola widzenia, odetchnęła z ulgą, choć nadal czuła na swoich plecach jego wzrok.

***

Kości zostały rzucone. Poranne zajęcia nigdy nie były jej mocną stroną. Widok kilku chrząkających i ziewających studentów wywołał u niej dziwne poczucie satysfakcji. Na szczęście nigdzie nie ujrzała Michaela, to już połowa sukcesu. Sala była pełna obcych jej ludzi, co znacznie ułatwiało sprawę.

Nie wiedzieć kiedy, wpadła w swój rytm. Wyrzucała z siebie słowa dość szybko, by skonfundować niektórych, ale wystarczająco normalnie, by słowa docierały do nierozgrzanych mózgów. Nie musiała korzystać ze swoich pomocy i nawet udało się jej odpowiedzieć na kilka pytań od dociekliwych. Podczas tego wykładu przypomniała sobie, dlaczego obrała tą ścieżkę.

Komentarze

Popularne posty