CLXXXIX Sophie
Jonathan
wyglądał na zrezygnowanego. Niepokojące sygnały dochodzące z jego dawnego
oddziału musiały mocno go przybić. W końcu miał nadzieję jeszcze kiedyś tam
wrócić. Poza tym był coś winny swoim przyjaciołom, którzy zostali pozostawieni
na łasce jegomościa, który urastał do rangi „ekstra dupka” w mniemaniu
Jonathana.
Sophie
rozumiała go. Stworzył coś od podstaw i troszczył się o każdego, nawet gdy nie
pracował już na swoim oddziale. Nie zamierzał poddać się tak łatwo, nie
zamierzał porzucić swojego dzieła tylko dlatego, że jakiś Lester miał większe
ego od niego.
- Jonathan –
powiedziała miękko, zatrzymując go przed drzwiami na klatkę schodową. – Jeśli
to tyle dla ciebie znaczy…
- Nie chcę
cię do niczego zmuszać – odparł twardo. Spojrzał na nią z góry spojrzeniem,
które przeszywało aż do kości. Sophie tłumaczyła sobie, że taki był jego urok,
że rzadko kiedy pozwalał sobie na ciepłe uczucia.
Jonathan
wspomniał, że został porzucony, nim zdołał się oświadczyć. Być może zraniło go
to tak bardzo, że nie potrafił nikomu zaufać, a mimo to Jonathan prosił ją o
pomoc. Sophie z początku nie doceniła wartości tego wyróżnienia. Próbował
zatrzeć nieco kilka niezręcznych epizodów z ich wspólnej przeszłości.
- Chcę ci
pomóc – powiedziała Sophie, podkreślając pierwsze słowo.
- Dlaczego?
- A dlaczego
poprosiłeś o pomoc właśnie mnie?
Cavendish
parsknął śmiechem.
- Myślę, że
nie powinniśmy rozwodzić się nad tymi kwestiami, skoro doszliśmy do
porozumienia – stwierdził. – Zatem chcesz być moim partnerem?
- Tylko na
czas tej sprawy – zaznaczyła Sophie, próbując się nie zarumienić.
- Kto wie,
może coś z tego wyniknie i będę znów potrzebował pomocy mojego Watsona…
- Nazwij
mnie tak jeszcze raz, a nie ręczę za siebie.
- Dobra,
dobra! – Jonathan uniósł dłonie w poddańczym geście.
- Rzecz
jasna nie pomagam ci za darmo. Musisz mi się zrewanżować.
- Podaj
swoją cenę.
- Chcę się
dowiedzieć kilku rzeczy.
- Nie ma
sprawy. Dziś przy kolacji?
Sophie
oniemiała. Czy Cavendish właśnie zaprosił ją na randkę?
- Ale to nie
będzie randka?
- To będzie
nasza druga randka.
- Tamto się
nie liczy jako randka!
- Jeśli się
nie pospieszysz, będę zmuszony cię tu zamknąć, a wtedy nici z naszego
wieczornego tête-à-tête!
- Zatem jaki
masz plan? – spytała Sophie, gdy wracali na oddział.
- Muszę
dostać w swoje ręce protokół z operacji – odparł Cavendish rzeczowym tonem.
Musiał to sobie dobrze przemyśleć.
- Którego
nie możesz zdobyć, bo…
- Po
pierwsze: to nie moja sprawa, nie powinienem się interesować. Po drugie:
prawdopodobnie mam zakaz pojawiania się na oddziale. Lester nie cierpi mnie do
tego stopnia, że na pewno wytresował moich byłych pracowników, by donosili mu
nawet o drobnostkach.
- Poczekaj.
– Sophie zatrzymała go przed drzwiami na oddział. – Jesteś pewien, że to nic
osobistego?
- To znaczy?
– Jonathan zmarszczył czoło.
- Rozumiem,
że dyrektor Cormick uznał cię za najbardziej kompetentną osobę, która mogłaby
postawić SOR na nogi i totalnie zgadzam się z jego decyzją. – Cavendish lekko
się zmieszał. – Jednak twój oddział mógłby tymczasowo funkcjonować bez ciebie,
skoro jest Mark.
- Mark nigdy
nie chciał brać na siebie takiej odpowiedzialności. Chyba z czystego lenistwa.
- Dlaczego
zatem, gdy tylko pojawił się szanowny pan Lester, otrzymał w prezencie właśnie
twój oddział? I dlaczego pragnie pogrążyć dwóch lekarzy, którzy są akurat
twoimi przyjaciółmi?
- Hm… -
odparł jedynie Cavendish, otwierając przed Sophie drzwi. Urzekł ją ten gest. Po
chwili dotarło do niej, gdy Melisa posłała jej pogardliwe spojrzenie, że ich
wycieczka mogła mieć wiele podtekstów.
Przenieśli
się do gabinetu Cavendisha, który był minimalistyczny, jak tylko się dało.
Sophie była tu wcześniej, lecz nigdy nie miała sposobności zatrzymać się na
tyle długo, by przyjrzeć się pomieszczeniu.
Jeśli
wystrój pomieszczeń miał coś wspólnego z osobowością rezydenta, to w życiu
Jonathana nie było miejsca na głupie bibeloty. Gabinet miał białe ściany, kilka
dużych białych szaf na dokumenty i proste biurko z jasnego drewna, na którym
piętrzyły się liczne teczki czekające na kontrolę. Żadnych doniczek, wazoników,
figurek. Wszystko było sterylne i poukładane jak idealna kariera doktora
Cavendisha, która wcale nie była taka idealna, bowiem nie byłoby go w tym
bezdusznym pokoju.
Sophie
przypomniała sobie, że mieszkanie Jonathana, choć małe, było całkiem przytulne.
Ściany miały szary kolor, gdzieniegdzie pojawiały się czarne lub drewniane
akcenty. Wszystko jednak utrzymane było w stonowanych barwach, nawet zabawki
dla kota były nijakiego koloru, nie rzucały się w oczy.
Jonathan
Cavendish był perfekcjonistą, pedantem. Sophie widziała to w tym, jak poprawiał
swój fartuch, który na początku dnia zawsze był idealnie odprasowany, jakby
jakieś skrzaty prasowały mu go w nocy. Idealny węzeł windsorski, starannie
uczesane włosy, przyzwoita długość zarostu, równo ułożone długopisy na biurku,
dokumenty układane pod linijkę – to wszystko miało stworzyć złudzenie, że w
życiu doktora Cavendisha nie było miejsca na niespodzianki. Staranne planowanie
każdego, nawet najdrobniejszego elementu, miało utwierdzić go w przekonaniu, że
panował nad wszystkim.
Niestety nie
wszyscy ludzie musieli chcieć z nim współpracować i nawet choćby się mocno
starał, nie zawsze wszystko wyjdzie tak, jak powinno. Przykładem mogła być
ostatnia druzgocąca operacja Jonathana, podczas której stracił pacjenta.
Myślał, że wszystko idzie dobrze, a tu pacjent nagle zmarł. Wystarczyło małe
potknięcie, by wyprowadzić Jonathana z równowagi. Wielu ludzi brało go za
bezdusznego dupka, lecz wtedy Sophie dostrzegła jego prawdziwą naturę. Tak
naprawdę Jonathan był delikatny i bardzo wrażliwy. Były to cechy, które łatwo
można było wykorzystać, dlatego Cavendish tak skrzętnie je ukrywał.
Sophie
podejrzewała, że poza murami szpitala był kimś innym. Gdy przebywał tylko z
Markiem i Bartem, swoimi najbliższymi przyjaciółmi, potrafił się śmiać i
cieszyć z drobnych rzeczy, nie przejmując się niczym innym. To, jak o nich mówił,
jak przejmował się ich niedolą pod rządami nowego ordynatora, sprawiało, że
Sophie czuła lekkie ukłucia zazdrości. Ona nigdy nie miała takiej osoby, która
by się tak o nią troszczyła. Paradoksalnie chciała być blisko Cavendisha, by
móc raz na jakiś czas ogrzać się w cieple jego troski.
- Hamilton
zgodził się pomóc, lecz jego pomoc ogranicza się do działalności na oddziale –
oznajmił Jonathan, zakończywszy rozmowę telefoniczną.
- Hamilton?
– powtórzyła Sophie wyrwana z zamyślenia.
- Ten od
Susan.
- Którego
wytargałeś za ucho jak niesfornego uczniaka. Nikt ci jeszcze nie wytoczył
procesu?
- Ludzie
wiedzą, że aby się ze mną procesować musieliby najpierw wynająć nekromantę.
- A to niby
dlaczego? – Dopiero po chwili dotarło do niej, co miał na myśli Cavendish, gdy
uśmiechnął się paskudnie.
- Hamilton
jest w stanie zdobyć dla mnie raport, lecz nie może on opuścić oddziału. Ja
natomiast nie mam wstępu na rzeczony oddział.
- I dlatego
potrzebujesz mnie. Nie uważasz, że to będzie nieco podejrzane, zważywszy, że
pracuję z tobą?
- Nawet
słowem o tym nie wspominaj. Być może Lester nie odrobił zadania domowego i nie
zna składu osobowego mojego zespołu.
Sophie była
członkiem zespołu Jonathana Cavendisha. W jakiś sposób czuła się wyróżniona.
Jonathan zaczął przekładać teczki na biurku. Uśmiechnął się, gdy znalazł
pożądaną i zajrzał do środka. Przejrzał dokumenty i pokiwał aprobująco głową.
- Nigdzie
się nie podpisywałem – stwierdził, podając teczkę Sophie. – Dokumentację
sporządzał Elssler.
- Co mam z
tym zrobić? – spytała zdezorientowana.
- To twoja
przykrywka. I tak miałem konsultować ten przypadek z Hamiltonem, więc upieczemy
dwie pieczenie na jednym ogniu. Podejrzewam, że konieczna będzie rekonstrukcja
fragmentu nerwu.
- Aha –
zdołała z siebie wydobyć Sophie.
- Hamilton
powiedział, że Lester wyszedł chwilę na zebranko zarządu – prychnął Jonathan.
„Zebranko” równie dobrze mogło oznaczać spotkanie rodzinne. – Wolę nie robić
kopii fizycznej, gdyby Lester chciałby cię przeszukać. Zrób zdjęcia.
- Popadasz w
paranoję… Co mam powiedzieć, gdy ktoś mnie zaczepi?
- Że wysłał
cię Elssler. Ba, że wysłał cię Atkins. Każda osoba jest lepsza ode mnie.
- Skoro już
jesteśmy przy Atkinsie…
- Masz
propozycję jakiejś nowej kary?
-
Przeciwnie. – Jonathan uniósł brwi. – Przemyślałam sobie pewne sprawy i uważam,
że nie powinieneś go już dłużej męczyć. Jest jeszcze młody i powinien korzystać
z codziennych doświadczeń na oddziale, jeśli zamierza zostać dobrym lekarzem.
- Powinien
zacząć od popracowania nad byciem lepszym człowiekiem.
- Jestem pewna,
że przemyślał sobie pewne rzeczy. Poza tym może ci się przydać.
- Do czego
niby?
- Skoro jest
tak dobry w zdobywaniu poufnych informacji, może mógłby się dowiedzieć tego i
owego o Lesterze. – Sophie dostrzegła, że nie spodobał mu się ten pomysł. – Być
może już kiedyś się spotkaliście, tylko ty o tym nie pamiętasz. Pójdę, póki
jest nieobecny na oddziale.
***
Sophie wsiadła
do windy z duszą na ramieniu, a raczej z duchem Cavendisha, który sprawiał, że
miała wrażenie, iż przyciąga spojrzenia każdej osoby, którą mijała. Pod pachą
ściskała teczkę z dokumentami pacjenta, jego przypadek wymagał konsultacji u
doktora Hamiltona. Proste jak drut, chodzi tylko o konsultację.
Gdy wysiadła
z windy na oddziale ortopedycznym, zastała nienaturalny spokój, jakby kompletnie
nic się nie działo. Pielęgniarka wychodząca z dyżurki obrzuciła ją pogardliwym
spojrzeniem. Sophie była intruzem i nie powinno jej tu być. Jak
wyglądał ten oddział za czasów rządów Jonathana?
- Och,
doktor Miles! – zawołał cicho Wilkinson, gdy wychynął zza zakrętu. –
Przysyła cię...
- Przychodzę
sama – przerwała mu bezceremonialnie Sophie, pocąc się pod fartuchem. –
Mam sprawę do doktora Hamiltona. Gdzie go znajdę?
Mark chyba
zrozumiał całą konspirację, bowiem zasznurował usta i wskazał jej kierunek, w
którym powinna się udać. Potem postukał palcem w tarczę zegarka, jakby dawał
jej do zrozumienia, że ma mało czasu.
Sophie zapukała
nieśmiało do drzwi opatrzonych tabliczką: „Louis Hamilton PHD – specjalista
chirurgii ręki”. Nikt jej nie odpowiedział, więc zwątpiła w to, czy zastanie
doktora w gabinecie. Zapukała ponownie, a gdy nadal nie uzyskała odpowiedzi,
otworzyła drzwi. Pech chciał, że Hamilton stał tuż za nimi i w rezultacie
oberwał w nos.
- Najmocniej
pana przepraszam! – zawołała Sophie, oblewając się szkarłatem. Przebrnie
dziś chyba przez wszystkie kolory tęczy.
- Nie,
to moja wina – powiedział twardo doktor, masując czubek nosa. – Zapraszam,
zapraszam.
Gabinet
Hamiltona był zupełnym przeciwieństwem gabinetu Cavendisha. Zagracony, meble do
siebie nie pasowały i wszędzie walały się jakieś dokumenty.
- W
czym mogę pomóc? – spytał Hamilton, naprędce porządkując papiery na biurku, by
zwolnić nieco miejsca. Skończyło się na tym, że po prostu przerzucił je na
krzesło, którego nie używał. Był to służbowy odpowiednik domowego krzesła
zakrytego stosem ubrań.
- Chciałam
skonsultować pewien przypadek, zasugerowano mi, że jest pan specjalistą w tej
dziedzinie – powiedziała Sophie, starając się unikać wypowiadania nazwiska
swojego przełożonego.
- Och,
na pewno znajdzie się trzech lepszych specjalistów w tym szpitalu... – rzekł
Louis, lekko się rumieniąc. Wyglądał przy tym naprawdę
pociesznie. Sophie przypomniała sobie, jak Cavendish wytargał go za
ucho. Z trudem utrzymywała powagę.
- Wskazano
mi pana, więc jest pan skazany na moją obecność.
Hamilton
zapoznał się z dokumentacją, pomruczał pod nosem, po czym powiedział:
- Musiałbym
zobaczyć pacjenta, ale zasadniczo mogę go już przygarnąć. Załatwi mi pani
przeniesienie?
Sophie skinęła
głową, a wtedy Hamilton wyciągnął z szuflady cienką teczuszkę.
- Mamy
mało czasu – powiedział szybko. Sophie wyciągnęła telefon z kieszeni
fartucha i zrobiła zdjęcia każdej strony, po czym Hamilton z powrotem ukrył
dokumenty. W samą porę, bo za drzwiami usłyszeli postukiwanie obcasów. –
Spodziewam się zatem naszego pacjenta na dniach.
- Załatwię
wszystkie formalności w takim razie. Tęskni pan za doktorem Cavendishem? –
wypaliła nagle Sophie z czystej ciekawości.
- To
jakieś podchwytliwe pytanie? – spłoszył się Hamilton.
- Przepraszam,
jeśli...
- Wolałbym,
żeby już wrócił. – Louis wzruszył ramionami. – Sytuacja robi się
cokolwiek niezdrowa. Wszystko funkcjonowało lepiej, gdy rządził tu doktor
Cavendish.
- Nie
podoba się panu styl zarządzania doktora Lestera?
- Jeszcze żeby
jakikolwiek istniał... – westchnął lekarz. – Oddział podzielił się na frakcje.
Mamy na przykład takiego Meyersa, który jest u Lestera gdzieś w okolicy
dwunastnicy. Oraz Hollanda, którego jedyną winą jest znajomość z Cavendishem.
Ja jestem pośrodku, tylko dlatego, że pracuję w ogródku,
którego Lester nie chce dotykać.
- Jak
ocenia go pan jako lekarza? – ciągnęła Sophie. Liczyła na to, że pośrednio
dowie się czegoś o Cavendishu.
- Ma jeszcze
kilka braków – powiedział powoli Hamilton. – Najgorsze jest to, że źle znosi
krytykę. Gdy ktoś zwraca uwagę Lesterowi, zwyczajnie ląduje za drzwiami.
- A
gdyby to był Cavendish?
- Cóż,
przyjąłby do wiadomości, ale tak, że człowiek sam chciałby znaleźć się za
drzwiami, nawet jeśli jest głównym operatorem. To nie tak, że Cavendish jest
jakiś super zły. To surowy człowiek, który od innych wymaga wiele, ale
najwięcej od samego siebie. On stawia na rozwój. Zawsze było: „Hej, Hamilton
jest jakaś konferencja, nie chcesz pojechać?”, albo: „Hamilton, znalazłem
ciekawy artykuł, chcesz poczytać?”. Rany, wymieniłbym swoją żonę, której
swoją drogą jeszcze nie mam, na Cavendisha, byleby tu był.
Sophie uznała,
że obecność braków w praktyce lekarskiej doktora Lestera była cokolwiek
niepokojąca. Jak człowiek, który nie miał odpowiedniego doświadczenia, miał
sterować całym oddziałem i być wyrocznią dla wszystkich jego pracowników?
Wróciła na
SOR uzbrojona w poufne dokumenty, które ciążyły jej w kieszeni fartucha zaklęte
w bity na jej telefonie. Napotkawszy doktora Elsslera, przekazała mu
dokumenty z informacją, by przygotował pacjenta do przeniesienia. Lars uniósł
brwi, lecz nie oponował. Nie spytał nawet, dlaczego to ona o tym decyduje.
Wzruszył ramionami i poszedł dalej, jakby myślami był gdzieś
indziej.
Cavendish na
jej widok westchnął z ulgą. Sophie jeszcze nigdy nie czuła
się tak pożądana jak w tej chwili. Zamknęli się w gabinecie, a Jonathan niemal
wyrwał jej telefon z ręki. Po chwili uznał, że niewiele zobaczy na małym
ekranie. Sophie przesłała zdjęcia na drukarkę i po chwili urządzenie
wypluło kilka kartek. Jonathan obrzucił je gorączkowym spojrzeniem, po
czym ciężko usiadł w fotelu.
- Coś
jest nie tak?
- Zobacz,
kto się podpisał – powiedział ciężko, podając jej kartki.
- „Bart
Holland” – przeczytała Sophie. – Więc jednak.
- Owszem,
więc jednak Lester posunął się do tego, że sfałszował podpis
Hollanda.
- Słucham?
Sophie nie chciała wierzyć
w żadne krzywe interesy, przekręty i konspiracje. Uważała, że zakręcony Bart
podpisał to, co mu podsunięto i sam sobie był winny. Jonathan jednak chciał
uniewinnić swojego przyjaciela. Wygrzebał z szuflady inny dokument i
pokazał Sophie.
- Widzisz
różnicę?
Na początku
różnicy nie widziała. Holland to Holland i choć podpis był nieco bardziej
pochylony na raporcie od Hamiltona, to...
- On
naprawdę nazywa się Bartholomew? – Sophie nie mogła powstrzymać
się przed parsknięciem. Zreflektowała się, że w obecnej sytuacji nie było to
śmieszne.
- Nie
cierpi tego imienia, jego matka była bardzo religijna – powiedział Jonathan. –
Jednakże zawsze podpisuje się pełnym imieniem.
- I co
teraz zrobisz?
- Nie
wiem jeszcze. Muszę wszystko starannie przemyśleć.
- Rozumiem,
że w tej sytuacji nici z naszej randki?
- Nie
odwołałem naszego spotkania.
Komentarze
Prześlij komentarz