CLXXXVIII Jonathan
Widok Barta
siedzącego w kafeterii z nosem spuszczonym na kwintę był czymś niezwykłym.
Holland rzadko kiedy był naprawdę smutny. Skoro siedział sam z ponurą miną, to
najwidoczniej coś musiało się stać.
- W domu
wszystko w porządku? – spytał asekuracyjnie Jonathan. Wolał się upewnić, że
jego przyjaciel nie cierpli z powodu rodzinnych konfliktów.
- Ta, jasne
– odparł zdawkowo Bart, brzęcząc łyżeczką w filiżance.
- Och… -
westchnął Cavendish z braku lepszej odpowiedzi. Na horyzoncie pojawił się Mark
z tacą pełną muffinek. Musiał zrabować cały zapas babeczek na ten dzień, bowiem
Ranjit był niepocieszony. Kolejny dzień z rzędu musiał zadowolić się pączkami.
- No spójrz
tylko na niego – rzekł Wilkinson, podsuwając tacę pod nos Barta. Holland
chwycił pierwszą lepszą babeczkę i zaczął ją metodycznie obskubywać z kawałków
czekolady.
- Co z nim?
- Twój
kryzys udzielił się jemu, a jego kryzys udziela się mnie. Przyczyną tego
kryzysu jest taki ktoś, kogo nazwisko zaczyna się na „L”, a kończy na „R”.
Usiedli przy
stole i utworzyli coś w rodzaju zaklętego kręgu.
- Z Leszczem
jest wam aż tak niedobrze? – spytał Jonathan, przeczuwając, że jest gorzej niż
źle, skoro Bart był w takim stanie.
- Obciął mi zabiegi,
bo jak uznał: „Nadgodziny są niebezpieczne. Jeszcze coś się komuś stanie” –
mruknął Bart.
- Ma trochę
racji, zawsze brałeś na siebie nieco za dużo. – Bart zmrużył oczy. I ty,
Brutusie, przeciwko mnie?
- Zajumał
moich pacjentów, rozumiesz? Ja tu się wyginam, dostrzegam rzeczy, których nikt
inny nie dostrzega, a on spija całą śmietankę. Na zebraniach biją mu brawo.
- Wszystko
wywróciło się do góry nogami – przyznał Mark. – Bart ma puste przebiegi,
podczas gdy zawsze był naszą pracowitą mróweczką. Ja muszę brać
odpowiedzialność za wszystko, choć unikałem tego jak ognia.
- Tak, nigdy
nie chciałeś być moim zastępcą. – Jonathan podrapał się po brodzie.
- Ciebie nie
da się zastąpić…
- Bo jeszcze
się zarumienię.
- Obecnie
mamy na oddziale jedną zasadę – brak zasad. Wszyscy robią, co chcą.
- W
rezultacie zapanował chaos – westchnął Bart. Jonathan posmutniał. Dzieło jego
życia właśnie się waliło. – Mark bardzo się stara, naprawdę się stara, byś miał
do czego wracać, ale nie jest bogiem.
Jonathan z
każdym dniem coraz bardziej wątpił, czy będzie mógł kiedykolwiek wrócić. Być
może negocjacje, które prowadził Cormick, były zwykłą ściemą mającą stworzyć
wrażenie tymczasowości pobytu Jonathana na SORze. Nagle może się okazać, że z
rozmów wyniknie to, że tajemniczy następca nigdy się nie pojawi.
- Lester
sabotuje każde moje przedsięwzięcie – ciągnął Mark grobowym głosem. – Doszło do
tego, że muszę przemycać pewne rzeczy za jego plecami, bo on sobie wymyśla
jakieś nowe „lepsze” rozwiązania.
- Leszczu
uważa się za wielki autorytet – dodał Bart. – Wprowadził do obiegu preparat nie
do końca zatwierdzony przez EMA, co oznacza, że nie został do końca przebadany
i nie ma stuprocentowej gwarancji, że się sprawdzi.
- Stąpa po
kruchym lodzie – zauważył Cavendish. Jego statek tonął, a on mógł tylko
przyglądać mu się z daleka.
- Nie mam
też gwarancji, że pacjenci, których operował, zostali zoperowani poprawnie. A
przynajmniej wedle moich jakże wysokich standardów.
Mark
zacisnął usta, jakby chciał coś powiedzieć, lecz w ostatnich chwili się
powstrzymał. Ten gest nie uszedł uwadze Jonathana, który doskonale wiedział, co
to mogło oznaczać. Mark zresztą nie był zbyt dobry w utrzymywaniu sekretów.
- Lester
skumał się z Meyersem, a ten szczwany lis tylko z tego korzysta – kontynuował
Bart, jakby niczego nie zauważył. – Spadliśmy na sam dół hierarchii. Mark stara
się, jak może. Nawet nie wiesz, jak bardzo się stara, ale to wszystko na nic.
Wilkinson
wpakował sobie ogromny kęs muffinki do ust, by zamaskować głupi wyraz twarzy.
Jonathan zastukał niecierpliwie palcami. Był wściekły na Lestera za to, że
doprowadził Barta do takiego stanu. Cała trójka powoli traciła nadzieję na
lepsze jutro.
- Czasem
sobie myślę, że obrywamy tak z Markiem, bo jesteśmy twoimi przyjaciółmi –
westchnął Bart. – Leszczu z jakiegoś powodu strasznie cię nie lubi.
- Nie
polubił mnie raczej za akcję z Dashwoodem – stwierdził Cavendish, pocierając
czoło.
- Pozbawiłeś
go takiego zaszczytu! – zaśmiał się Mark.
- Chętnie
pozbawiłbym go części uzębienia. Nie chciałeś nam czegoś powiedzieć, Mark?
Wilkinson
pobladł, bowiem nic nie mogło się ukryć przed bacznym spojrzeniem Cavendisha.
Bart uniósł brwi w niemym zdziwieniu.
- Obawiam się,
że wkrótce mogą się pojawić większe problemy – stęknął Wilkinson. – Bart
pamiętasz tego młodego piłkarza, którego miałeś operować?
- Nie musisz
mi przypominać, to był jeden z moich zabiegów o wysokim priorytecie. Nasz
uroczy Bradley mi go zabrał…
- Kazał mi
asystować, zapewne po to, by pokazać, jakim to jest specjalistą. Boże,
widziałem, jak operował to kolano.
- Skoro coś
było nie tak, dlaczego nie zwróciłeś mu uwagi?
- Odezwałem
się kilka razy i w rezultacie wywalił mnie z sali operacyjnej. – Mark na chwilę
ukrył twarz w dłoniach. – Wątpię, czy po tym zabiegu chłopak wróci do pełnej
sprawności.
- Strasznie
mu na tym zależało – powiedział powoli Bart. – Bradley będzie miał
przechlapane.
- Tu pojawia
się problem. Chłopak myśli, że to ty go operowałeś.
- Lester to
zrobił.
- On tego
nie wie.
- Jest
protokół. Nie podpisywałem go.
- Nie
zdziwiłbym się, gdybyś go jednak podpisał. Jesteś czasem zakręcony…
- Mark, nie
popełniłbym takiego błędu.
- Chłopcy –
przerwał im Jonathan. – Zajmę się tym.
- Niby jak?
Masz zakaz wstępu na oddział – zauważył Mark.
- Doprawdy?
- Lester
powiedział, że nie będzie się z tobą patyczkował. Może posunąć się do jakiegoś
świństwa.
- Coś
wymyślę. – Jonathan jeszcze nie wiedział, jak miał ugryźć problem. Potrzebował
się kogoś poradzić. Do głowy przychodziła mu tylko jedna osoba. – Możecie
zdobyć dla mnie protokół z tego zabiegu?
- Żaden z
nas nie wejdzie do biura ordynatora. – Bart pokręcił głową.
- Jest ktoś,
kto mógłby wejść – rzekł Mark.
- Kto niby?
- Nie
zauważyłeś, że fala hejtu omija Hamiltona?
- Może
dlatego, że zajmuje się czymś, czego nikt inny nie chce dotykać? Poza tym jest
taki pocieszny, taki niewinny… Kto by się go uczepił?
Jonathan
pokiwał ze zrozumieniem głową. Powoli zaczął układać plan, lecz musiał go
jeszcze z kimś skonsultować. Wolał trzymać swoich przyjaciół z dala od całego
przedsięwzięcia, by nie narażać ich na niepotrzebny stres.
***
- Nareszcie
– powiedział Jonathan, gdy Sophie opuściła gabinet zabiegowy.
- Nareszcie?
– zdumiała się Miles. – Czyżbyś na mnie czekał?
- Nie,
czekałem na gabinet – sarknął Jonathan, wpychając dłonie w kieszenie fartucha.
– Potrzebuję skonsultować z tobą pewną kwestię.
- Czy
dotyczy ona medycyny?
- Pośrednio
tak. Liczę na twoją pomoc.
Sophie
uniosła brwi, lecz skinęła głową, zgadzając się chociażby go wysłuchać. Jako że
Jonathan obecnie nie ufał na oddziale nikomu poza Sophie, nie udali się do jego
gabinetu. Boczną klatką schodową poprowadził ją na szczyt budynku. Klucze na
dach mieli tylko autoryzowani pracownicy. Tak się złożyło, że Cavendish należał
do takowych.
- Pamiętasz,
jak ci wspomniałem o tym, jak znalazłem się na tym oddziale? – zaczął Jonathan
bez zbędnego owijania w bawełnę. Im szybciej dotrze do sedna sprawy, tym
lepiej.
- Owszem,
mówiłeś – powiedziała powoli Sophie, zapewne zachodząc w głowę, czego tak
naprawdę od niej chciał.
-
Teoretycznie nie powinno mnie obchodzić, co się dzieje na oddziale, którego
ordynatorem już nie jestem…
- Nie
powinieneś, nowy ordynator mógłby się obrazić, że wchodzisz w jego kompetencje.
- Jednak nie
robię tego dla siebie. Moi przyjaciele mogą być zagrożeni.
- Chodzi ci
o Marka i Barta?
- W
szczególności o tego drugiego. Jeszcze nie widziałem go tak nieszczęśliwego.
- Rozumiem,
że mogą być niezadowoleni z powodu zmiany władzy, lecz powinni się do tego
przyzwyczaić.
- Nie
rozumiesz. Docierają do mnie nieśmiałe sygnały, że Lester coś kombinuje. Coś,
co mogłoby zagrozić pewnym osobom. Dobrze wiesz, że wystarczy czasem drobiazg,
by zniszczyć czyjś dorobek życia.
Jonathan
podszedł do krawędzi budynku i oparł się o murek. Tak niewiele dzieliło go od
przekroczenia tej bariery, wystarczyło tylko przerzucić nogi.
- Istnieje
niezerowe prawdopodobieństwo, że Lester spieprzył operację i winą zamierza
obciążyć Barta – powiedział Jonathan, wpatrując się w parking przyszpitalny.
- Przecież
istnieje dokumentacja medyczna – zauważyła Sophie. – Nie da się tak po prostu
wskazać kogoś palcem i powiedzieć: „On to zrobił”.
- Krewny
Lestera zasiada w zarządzie szpitala. Facet ma mocne plecy i może to
wykorzystać. Może zastraszać innych.
- Jeśli Bart
nie podpisał się pod raportem, nikt go nie oskarży. Kto asystował Lesterowi?
- Mark, lecz
nikt mu nie uwierzy, jeśli cała reszta powie coś zupełnie innego.
- To jakiś
absurd! Naprawdę myślisz, że anestezjolog, pielęgniarki, cała obsługa oddziału
opowiedzą tą samą wersję? Że każdy z nich wskaże Barta jako winnego? Poza tym
skąd wiesz, że Lester popełnił błąd?
- Mark był
przy tym zabiegu – powtórzył Jonathan z irytacją w głosie. – Próbował
interweniować i w rezultacie wylądował za drzwiami. O czym to świadczy?
- Nie
chciałabym być niemiła, lecz uważam, że wszystko wyolbrzymiasz.
- Chcesz się
przekonać, że jednak mam rację?
- Nie mam
zamiaru bawić się w żadne zakłady – burknęła Sophie.
Jonathan
spojrzał na nią ze złością, lecz po chwili westchnął zrezygnowany.
- Masz
rację, niepotrzebnie cię w to wciągam – powiedział. – To wyłącznie moja sprawa.
Sądził, że może polegać na
Sophie, że odnaleźli wspólny język, lecz zdał sobie sprawę z tego, że wiele
ryzykował. Jeśli ktoś miał ponosić za to odpowiedzialność, to powinien być to
tylko Jonathan. Sam powinien sobie radzić z własnymi problemami zamiast wciągać
w nie innych.
Komentarze
Prześlij komentarz