LXI Randy
- W innej
rzeczywistości? Jak to w innej? – dociekał Charles. – Co chcesz przez to
powiedzieć?
- Dokładnie
to, co chciałam powiedzieć – odparła mu na to Elizabeth, po czym wzruszyła
ramionami. – W rzeczywistości, w której nie ma Michela.
- I myślisz,
że wtedy byłoby inaczej?
- Byłabym
uboższa o wiele nieprzyjemnych wspomnień, Charles. Na pewno byłoby inaczej.
Pamiętasz, byliśmy kiedyś przyjaciółmi…
- A teraz
kim jesteśmy? – Elizabeth zbyła to pytanie niecierpliwym machnięciem ręki.
- Gdyby nie
pojawił się Michael, nadal trzymalibyśmy się razem. Przynajmniej do momentu,
gdy chłopcy wolą bawić się z chłopcami. A może wystarczyłoby nam siły, by
pielęgnować przyjaźń pomimo tego. Dotrwalibyśmy do momentu, w którym chłopcy
znów interesują się dziewczętami, lecz z oczywistych względów znalazłabym się
poza kręgiem zainteresowania.
Charles
wydął policzki, jakby uważał coś zupełnie innego.
- Cóż,
niestety pojawił się Michael, który pochłonął cię bez reszty. Fakt, jak szybko
się ode mnie odwróciłeś, świadczy tylko na twoją niekorzyść.
- Dlaczego?
- Może tylko
wskazywać, że tak naprawdę nie byliśmy przyjaciółmi.
- Mieliśmy
siedem lat – przypomniał jej Charles z bólem w głosie.
- To ma być
twoja wymówka na wszystko? Miałam tylko siedem lat, gdy Michael zaczął odbierać
wszystko, kawałek po kawałku! A zaczął od ciebie…
Elizabeth
oparła się o blat kontuaru, gdy Charles skrupulatnie zapełniał jej lodówkę.
Jack zwęszył okazję i teraz siedział pośrodku kuchni, czekając na jakieś dary.
- Byłaś
zazdrosna? – spytał ostrożnie Charles. Ukradkiem zerknął na Elizabeth wpatrzoną
w okno.
- Na
początku było mi smutno. – Wzruszyła ramionami. – Owszem, byłam zazdrosna.
Uważałam, że mogę rościć sobie większe prawa do twojej osoby z racji naszej
znajomości.
- Mogłaś o
mnie zawalczyć…
- Wszystko
było przeciwko mnie, zabito we mnie wolę walki dość wcześnie. Poza tym jesteś
człowiekiem, masz swój rozum, własną wolę, wybrałeś, pogodziłam się z tym. Nie
chciałam się szarpać o ciebie z Michaelem, jakbyś był jakimś… przedmiotem.
Charles
pokiwał głową ze zrozumieniem.
- Byłam zła,
bo wszyscy okazali się być lepsi ode mnie, stałam na samym dole społecznej
hierarchii. Nawet nie wiesz, jakie to okropne uczucie wiedzieć, że ma się
rodziców, ale jakby się ich nie miało.
- Masz
rację, nie wiem – rzekł Charles ze stoickim spokojem.
- I nic nie
powiesz? Że też nie miałeś lekko z doktorkiem? Że żałujesz śmierci matki?
- Próbujesz
mnie sprowokować? – Charles uniósł brwi. – Chcesz, żebym był zły?
- Lubię,
kiedy się złościsz. Robisz się wtedy taki poważny.
- Elizabeth,
Elizabeth… - Charles pokręcił głową z rozbawieniem. – Ciężko za tobą nadążyć.
- Widzisz?
Praktycznie mnie nie znasz. Zmarnowałeś tyle lat…
Charles
parsknął śmiechem. Zakończył zapełnianie lodówki i poskładał wszystkie torebki.
Jack, nie doczekawszy się żadnych kąsków, wybiegł przez klapę w kuchennych
drzwiach.
- Pomyśl,
kim moglibyśmy być dzisiaj – westchnęła Elizabeth.
- Oświeć
mnie w tej kwestii – zażądał Charles.
- Może
bylibyśmy najpopularniejszą parą w liceum? Zostalibyśmy królem i królową balu
maturalnego, poszlibyśmy razem na studia, a resztę dopowiedz sobie sam.
- Bardzo
śmieszne – burknął młody Wright. Jack zaczął szczekać na podwórku, rozpraszając
nieco uwagę Elizabeth.
- Śmieszne
czy nieśmieszne, na pewno po myśli twojego kuzyna.
- Zabawne,
że o nim wspominasz. Dzwonił do mnie ostatnio, przyjedzie jeszcze w tym
miesiącu.
- To
wspaniale! – wykrzyknęła Elizabeth.
- Dlaczego
ty cieszysz się bardziej ode mnie?
-
Cieszyłabym się jeszcze bardziej, gdyby przyjechała też babcia Darcy.
- Nie masz
litości, co? – Charles zmrużył ostrzegawczo oczy.
- Mój drogi
Charlesie, to ostatnie, co ci się należy. Na kogo on się tak wydziera?
Elizabeth
otworzyła drzwi od kuchni i wyjrzała na mikroskopijny ogródek Randy’ego, by
odnaleźć jego samego chowającego się za krzakami. Jack skakał obok niego,
podtykając mu rozprutą piłkę do zabawy.
- Spójrzcie
no, kto tu podsłuchuje pod kuchennym oknem! – zawołała Elizabeth. – Wiesz, kto
jeszcze podsłuchiwał? Samwise Gamgee, nie wyszło mu to na dobre…
Randy
postanowił spędzić resztkę tego słonecznego dnia na porządkach w zaniedbanym
ogrodzie. Nie spostrzegł przybycia bratanicy, a Jack nie okazał się być w tym
względzie użyteczny. W zasadzie Randy cieszył się, że pies przepadł, bowiem
utrudniał mu pracę. Przycinał krzaki obok domu, gdy posłyszał pierwsze słowa
rozmowy Elizabeth z Charlesem. Był zbyt ciekawy jej rozwoju, by wyskoczyć
znienacka i zepsuć nastrój.
Z początku
nie bardzo orientował się w kontekście owej rozmowy. Zgodził się z Elizabeth w
duchu, że życie wyglądałoby zupełnie inaczej, gdyby Michael się nie pojawił. Z
drugiej strony, co było bardzo egoistyczne, dziękował losowi za Michaela. Gdyby
nie on, jego relacja z bratanicą wyglądałaby zupełnie inaczej. Elizabeth była
najjaśniejszym promykiem w życiu Randalla od czasów z Margaret.
Elizabeth
pozwoliła sobie na wyjątkową szczerość w rozmowie z Charlesem, jakby doszli do
jakiegoś potajemnego porozumienia. Cieszyło to Randy’ego, bowiem była to
zapowiedź nowej epoki w życiu każdego z nich. Niezwykłe nie były jedynie słowa
Elizabeth, lecz również sposób, w jaki je wypowiadała. Owszem, była złośliwa,
postanowiła wykorzystać każdą okazję, by wbić Charlesowi szpilę, lecz
jednocześnie w jej głosie pobrzmiewała sympatia. Randy miał nadzieję, że
Charles zdołał to wychwycić. Można się było łatwo pomylić, gdy Elizabeth mówiła:
„mój drogi Charlesie”, czy robiła to z czystej złośliwości, czy kryło się za
tym coś więcej.
- Randy,
doprawdy, to bardzo nieładnie z twojej strony! – Charles zacmokał ze
zniecierpliwieniem.
- Człowiek
już nie może sobie krzaczków poprzycinać – burknął Randy, otrzepując kolana z
ziemi. – Przy własnym domostwie!
- Równiejsze
nie będzie – stwierdził Charles.
- A co?
Sprawdzałeś linijką?
- Moja droga
Elizabeth, będę się zbierał – oznajmił młody Wright. Bratanica Randalla
zmartwiła się lekko. – Mój ojciec oczekuje mnie wieczorem. Miałbym spory
problem, by wytłumaczyć się z nieobecności.
- W
porządku, mój drogi Charlesie – odparła Elizabeth. – I tak żaden byłby z ciebie
pożytek w kuchni.
Nastał
moment niezręcznego pożegnania, podczas którego każde z nich chciało czegoś
więcej, lecz żadne z nich nie potrafiło się na to zdobyć. W końcu Charles
skinął głową Elizabeth, potem Randy’emu i zniknął w czeluściach domu. Gdy
usłyszeli szczęk zamka w drzwiach frontowych, odetchnęli z ulgą.
- Dlaczego
mu nie powiesz? – spytał Randy, powróciwszy do strzyżenia krzaczków.
- Nie
powiem mu czego? – odparła Elizabeth, unosząc brwi. W ostatnich dniach
powiedziała Charlesowi wiele rzeczy, niektórych z nich nie chciała wcale
mówić, niektóre zradzała nad wyraz chętnie.
- Co do
niego czujesz – westchnął Randall, jakby tłumaczył
coś wyjątkowo opornemu dziecku.
- Kiedy
ja nie wiem, co do niego czuję – powiedziała jego bratanica ze szczerością. –
Nadal nie ufam mu tak, jakbym chciała.
- Ale
zawiesiliście topór wojenny, prawda? – Skinęła głową. – Nie dało się tego nie
słyszeć.
- Kiepska
wymówka na bezczelne podsłuchiwanie.
- Więc
twierdzisz, że nie wiesz, co jest na rzeczy?
- Lubię
go, zawsze trochę go lubiłam, nawet gdy był dla mnie niemiły...
Randy prychnął,
usłyszawszy „niemiły”. Elizabeth zdecydowanie za bardzo deprecjonowała
pewne aspekty jej relacji z Charlesem.
- Zawsze
zazdrościłam tego, że popularnym dzieciakom wszystko przychodziło z taką
łatwością.
- Uważasz,
że Charles był popularnym dzieciakiem?
- Dzięki
Michaelowi znajdował się w świetle reflektorów. Zawsze był tam, gdzie coś się
działo, dziewczyny wzdychały na jego widok...
- A
moja mała Elizabeth uciekała przed nim w popłochu.
- Szczerze
powiedziawszy, nadal mam z tym problem.
- Co
właściwie masz do stracenia?
- Wszystko,
Randy, a mam przecież tak niewiele…
Randall
zamyślił się nad jej ostatnimi słowami. Wiedział, że żadna rada nie zdoła
przekonać Elizabeth do zaryzykowania raz jeszcze. Nie ufała przede wszystkim
sobie.
- Cieszę
się, że mam chociaż to – dodała po chwili cicho.
- Jesteś
szczęśliwa z tego powodu?
- To nie jest
ten czysty rodzaj szczęścia, niczym nie zmąconego, ale nie będę wybrzydzać.
- Tylko tyle
ci wystarczy? Nie chcesz niczego więcej?
- Zawsze
chcemy czegoś więcej, Randy, nawet jeśli staramy się wmówić innym, że jest
inaczej.
- To więcej
jest na wyciągnięcie ręki.
- Nie, gdy w
pobliżu jest Michael i Harriett.
- Rozumiem,
że obawiasz się Michaela, lecz co do tego ma Harriett? Sama mówiłaś, że to
zamknięty rozdział.
- Kiedyś
wmawiałam sobie, że nigdy nie wybaczę Charlesowi. Ludzie się zmieniają, Randy,
lecz duchy przeszłości nadal z nimi żyją.
- Zatem
powinniśmy zadzwonić po Pogromców Duchów!
Postanowił
porzucić strzyżenie krzaków, bowiem i tak nie był zadowolony z efektu. Charles
okazał się być na tyle uprzejmym dżentelmenem, że zapełnił mu lodówkę i
słówkiem nie wspomniał o rachunku. Randy przeczuwał, że nigdy się nie wypłaci
za jego troskę. Wydawało mu się, że pod nieobecność Elizabeth w Cambridge
pełnił rolę opiekuna młodego Wrighta, czuwał nad jego przemianą i służył mu
ramieniem, gdy potrzebował się „wypłakać”. W pewnym sensie i Charles opiekował
się Randallem, dbał, by nie czuł się samotny i wprowadzał powiew świeżości w
nieco stetryczałe akademickie środowisko.
- Odzyskałaś
Charlesa jako przyjaciela, powinniśmy chyba to opić – zaproponował Randy na widok
butelki wina. – W Japonii istnieje coś takiego jak kintsugi, to technika, a w zasadzie sztuka naprawiania potłuczonych
rzeczy.
- Co to ma z
nami wspólnego?
- Potłuczone
elementy łączy się za pomocą laki, często z dodatkiem proszkowanego złota lub srebra.
– Elizabeth uniosła brwi w kolejnym, niemym, pytaniu. – To pracochłonna technika,
wymaga czasu i wiele wysiłku, dlatego naprawia się przedmioty szczególnie ważne
dla posiadacza. Końcowy efekt nierzadko jest piękniejszy i cenniejszy od przedmiotu
przed zniszczeniem. Pewne rzeczy naprawdę warte są wysiłku.
Komentarze
Prześlij komentarz