LXIII Elizabeth
Powinna się bać, powinna cholernie się bać,
lecz zamiast tego czuła lekkie podniecenie. Była ciekawa dziewczyny doktora
Wrighta oraz reakcji Charlesa. Musieli nadal udawać, że się nie lubią, co tylko
dostarczało jej rozrywki. Randy w życiu jej nie uwierzy, gdzie się wpakowała.
Zoe okazała się smukłą Francuzką o czarnych
włosach i jasnobrązowej skórze. Doskoczyła do Elizabeth i przytuliła ją do
siebie, znacząco naruszając jej strefę komfortu. Mimo że potrafiła posługiwać
się nienaganną angielszczyzną, wtrącała co rusz jakieś francuskie słówka.
Elizabeth nie miała problemu ze zrozumieniem, gdyż w trakcie nauki na
Harvardzie odbyła kurs francuskiego. Rozbawił ją niezmiernie sposób, w jaki
wypowiadała imię Charlesa.
Sam Charles wychynął na chwilę z kuchni, w
której urzędował razem z Harriett, zwabiony poruszeniem. Rozdziawił szeroko
usta, ujrzawszy Elizabeth w wyśmienitym humorze.
- Witaj, mój drogi Charlesie – rzuciła z
przekąsem. – Cześć, Harriett! Charles w kuchni? Podobno jest całkowitym
kulinarnym antytalentem. To dlatego tak często zagląda do Marge!
Harriett zaśmiała się cicho, choć po jej minie
można było wnosić, że towarzystwo było zbyt liczne. Być może miała nadzieję na
to by całkowicie zawojować nie pierwsze już ich spotkanie.
- Chodź tu, mądralo! – odciął się Charles. –
Wysiadywałaś cały czas i Marge, więc na pewno potrafisz obsłużyć piekarnik!
Elizabeth wzruszyła ramionami, uśmiechnęła się
rozbrajająco i zmieniła Harriett na stanowisku głównej kucharki. Zoe zaprosiła
resztę do salonu i wepchnęła doktorowi butelkę wina i korkociąg.
- Co ty tu robisz? – spytał Charles konspiracyjnym
szeptem.
- To bardzo nieuprzejme pytanie, Charles –
odparła Elizabeth równie cicho. Oboje zerknęli na pieczeń w piekarniku. Według
wskazania zegara pozostało jej jeszcze kilka minut.
- Mój boże, czyżbyś przyszła z Michaelem?
- Nie wierzę, że zaprosiłeś Harriett!
Zaprzeczasz sam sobie!
- Ja jej nie zaprosiłem! To mój ojczulek znów
bawi się w swatkę!
- Biedny Charlie, to znowu nie jego wina!
Charles zacisnął mocno żuchwę, powstrzymując
się od ciętej riposty.
- Mimo wszystko cieszę się, że tu jesteś – powiedział,
poprawiając sobie ścierkę na ramieniu. – Jestem blisko szaleństwa.
- Powinieneś pójść z tym do psychologa –
rzuciła Elizabeth, oglądając bogatą kolekcję suszonych ziół na kuchennym
parapecie.
- Od kiedy to jesteś taka zabawna?
- Michael ci się nie pochwalił?
- Postanowił zataić przede mną pewne aspekty
dzisiejszego spotkania. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby miał swój udział w
zaproszeniu Harriett…
- Ty i Charlie przyjaźnicie się od czasów
szkolnych? – wtrąciła Zoe, która nagle wparowała do kuchni.
- To trochę za dużo powiedziane… - ośmielił się
stwierdzić Charles, lecz Zoe go zignorowała.
- Ja, Charles, Michael i Harriett chodziliśmy
do tej samej szkoły – rzekła Elizabeth obojętnie.
- Harriett wspomniała, że wróciła do Cambridge
wyleczyć złamane serce – ciągnęła dalej Zoe bez najmniejszych oporów, gdy
pieczeń doszła już do siebie i wszystko było gotowe do konsumpcji. – Ty też
wyjechałaś, co sprowadziło cię z powrotem w te strony?
Elizabeth nie mogła mieć Zoe za złe, że chciała
wywiedzieć się wszystkiego o osobach z otoczenia doktora, w którym to otoczeniu
znalazła się na swoje własne życzenie. Mogła jedynie potępiać sposób, w jaki
dociekała pewnych szczegółów.
Charles brzęknął głośno sztućcami na talerzu,
co spotkało się z potępiającym spojrzeniem jego ojca. Harriett nakładała mu na
talerz, jakby nie miał swoich funkcjonalnych dłoni. Nagle wszyscy zamarli w
niemym oczekiwaniu na odpowiedź Elizabeth.
- Sprawy osobiste – powiedziała, nie patrząc na
nikogo. Udała, że pochłonięta jest całkowicie sałatką. – Mam tu coś do
załatwienia.
Zoe ta odpowiedź całkowicie zadowoliła, zaczęła
szczebiotać o winie, winogronach i winnicy brata jej wuja.
- Ciekawe, co takiego mogło sprowadzić cię z
powrotem… - westchnęła Harriett. Nie mogła odmówić sobie tej małej złośliwości.
- Obawiam się, że nigdy byś tego nie
zrozumiała. – Elizabeth ucięła tym samym dalszą dyskusję w tym kierunku.
Siedzący naprzeciwko niej Charles wyglądał na zmartwionego. Elizabeth pokręciła
przecząco głową. To nie było miejsce i nie czas na takie rozmowy.
- Lizzie, Charlie wspomniał, że Benjamin nie
jest jedyną osobą w towarzystwie ze stopniem doktorskim – podjęła ponownie
przyjaźnie Zoe.
- Czyżby Charles zebrał się w sobie i w
tajemnicy przed wszystkimi obronił doktorat? – odparła Elizabeth z przekąsem.
- Chyba miał na myśli ciebie…
- Och, ja tylko zrobiłam doktorat z nudnej
biologii molekularnej – żachnęła się Elizabeth. – Dziwne, bowiem wychowałam się
w humanistycznym środowisku.
- Szkoda, że nie poszłaś w ślady wuja – rzucił
beztrosko Michael.
- Randy twierdzi, że wtedy umarłabym z nudów.
Elizabeth podjęła próbę wytłumaczenia Zoe, na
czym polega jej praca, lecz jej umysł nie był w stanie tego pojąć. Zgubiła się
na trzecim trudnym słowie, Elizabeth mówiła dla niej tajemniczym slangiem.
- To naprawdę dziwne, że nie poszłaś w ślady
wuja – powiedział cicho Michael, nachylając się w stronę Elizabeth. Harriett
opowiadała jakąś śmieszną historię z dawnych czasów, która uwzględniała również
Charlesa. Sam zainteresowany siedział naburmuszony, gmerając widelcem w
talerzu.
- Dan zdołał oczarować mnie biologią – odparła
Elizabeth, wzruszywszy ramionami. – Poumieralibyśmy z nudów, gdybyś wszyscy
robili to samo.
- Spójrz tylko na młodego Hendersona…
- Więc znów zawiodłam swoją rodzinę. Nic się w
tym względzie nie zmieniło.
- Daj spokój, nie jest tak źle. W końcu nikt z
nas nie studiował na Harvardzie.
- Nasze uczelnie nie odstają od poziomu.
Rzekłabym, że odpowiada mi bardziej nasze podejście.
- Nie uważasz, że spotkała cię swoista
degradacja? Zdołałaś wyrobić sobie markę w Stanach, a tu musisz zaczynać od
nowa…
Elizabeth słuchała paplaniny Michaela jednym
uchem. Nie obchodziło ją, czy Michael próbuje jej dopiec, a może pragnie
pokazać się przed Zoe z jak najlepszej strony jako uprzejmy rozmówca i
troskliwy przyjaciel. Nagle w centrum jej uwagi znalazł się kawałek pieczeni,
jej struktura, jej barwa, jej zapach i smak. Gdy podniosła głowę znad talerza,
napotkała chłodne spojrzenie Charlesa. Na pewno nie był zadowolony z obrotu,
jaki przybrały sprawy. Obydwoje sprawiali wrażenie osób, które w chwili obecnej
chciałyby znajdować się gdzieś indziej.
Charles ubrał swój płaszcz pogardliwej
niedostępności, jego twarz była ponura i nieprzyjazna, gdy Harriett próbowała
go rozśmieszyć, płytkimi historiami obdzierając go z resztek godności. Harriett
już tak miała, gdy otwierała usta, wydobywał się z nich niepowstrzymany potok
słów. Nigdy nie miała czasu, by zastanowić się, czy niektóre z nich w ogóle
powinny zostać usłyszane.
Michael zaśmiał się głośno, Elizabeth
uśmiechnęła się lekko, lecz nie wiedziała dlaczego. Charles spojrzał na nią
spod półprzymkniętych powiek. Złapała się na tym, że lubiła ten jego chłód, tym
bardziej doceniała, gdy się uśmiechał, choć uśmiech ten mógł niektórych nieco
przerażać. Charles był milczącym typem, jego związek z Harriett naznaczony był
dość wyraźnym kontrastem. Elizabeth przyznała w duchu, że nie miałaby problemu
z jego cichą naturą.
Spojrzała na Michaela, który wdał się w zażartą
dyskusję z doktorem Wrightem, jakby poszli razem na piwo. Harriett nachyliła
się ku Charlesowi i szeptała mu do ucha różne głupoty. Zoe klasnęła w dłonie i
zaczęła sprzątać ze stołu. Elizabeth ofiarowała jej swoją pomoc.
- Nie sądziłam, że tak mi się tu spodoba –
rzekła kobieta w kuchni, ustawiając stos naczyń w zlewie. – Cambridge to piękne
miasto.
- Planujesz zostać tu na dłużej? – spytała
Elizabeth obojętnie, skubiąc paznokcie.
- Jeśli Ben będzie chciał…
- Nie pozwól doktorkowi dyktować sobie
warunków.
Talerz pełen ciastek migdałowych świadczył o
wkładzie Charlesa. Biedak najpewniej spędził cały poprzedni dzień, pilnując
piekarnika, by znów nie zwęglić swojego wypieku.
- Odnoszę wrażenie, że nie za bardzo za sobą
przepadacie, ty i Ben.
- Tak po prawdzie to jestem czarną owcą tego
towarzystwa. Wybacz niefortunne porównanie.
- Jak to w ogóle możliwe? Znasz się z Michaelem
i Charliem od dziecka!
- To jeszcze niczego nie determinuje –
westchnęła Elizabeth. – Zapewne wiesz, że dzieciaki w szkole dzieli się na te
popularne i kompletne ofiary. Nietrudno zgadnąć, kto był ofiarą. – Wskazała
palcem na siebie.
- Charlie jest taki cichy i nieśmiały,
myślałam, że…
- Żartujesz sobie? On i Harriett byli parą
numer jeden w naszym liceum. Mają szansę na wielki powrót.
- Naprawdę w to wierzysz…? – spytał Charles.
Komentarze
Prześlij komentarz