CXXI Randy
Zorganizowanie wszystkiego tak, by wieści nie
rozniosły się na całe Cambridge, było nie lada wyzwaniem. Jego wspólniczką
została jednak Marge, a ona wiedziała, jak przywołać do porządku stetryczałych
nauczycieli akademickich. W rezultacie popakowali się w pośpiechu, zapakowali
do minibusika, którego skombinował Drake, po czym wyruszyli w magiczną i
tajemniczą podróż do Kornwalii.
Już na wstępie Randy ostudził nieco zapędy
swoich przyjaciół, wylewając im na głowy kubeł zimnych wieści. Dzięki temu miał
pewność, że nie będą zbytnio wydziwiać, gdy dotrą już na miejsce. Skupią się na
dogadzaniu Elizabeth w każdy możliwy sposób. Randy miał nadzieję, że nie zmęczą
jej za bardzo.
Marge pół drogi pochlipywała, rozpaczając nad
losem dziewczyny, czym niezmiernie zirytował młodego Hendersona.
- Litości, nie zachowuj się tak, jakby już
umarła – mruknął pod nosem, skupiając się na drodze.
- A co jeśli operacje pójdzie nie tak? –
załkała rudowłosa kobieta.
- To będziesz mogła własnoręcznie ich
pozabijać. Umówmy się, że nie będziemy o tym wspominać. Sama słyszałaś, Randy
powierzył nam „tajemnicę”. Ani słowa przy Elizabeth, tym bardziej przy
Charlesie, bo nam wszystkim głowy pourywa.
Druga połowa drogi upłynęła im na wspominaniu
starych czasów, aż w końcu tymczasowo zapomnieli o nieszczęściu Elizabeth.
***
Randy wyprostował zdrętwiałe nogi, a potem coś
chrupnęło mu w kręgosłupie. Nie był już młodzieniaszkiem, ale dla Elizabeth
przejechałby do Timbuktu i z powrotem w pozycji embrionalnej. Jego bratanica powitała
go w drzwiach wspaniałego domostwa na obrzeżu wioski. Domostwa, w którym aż
chciało się spędzić spokojną starość. Na widok Elizabeth Jack zaczął szczekać,
jakby cały miesiąc jej nie widział.
- Zabraliście też Jacka? – zdumiała się
Elizabeth, klękając, by pogłaskać psa.
- A kto miałby się nim zaopiekować? Oczywiście
zwymiotował na dywanik – westchnął Randy.
- Fuj, co zrobiliście z dywanikiem?
- Jak to co? Wyrzuciliśmy, nikt nie będzie tego
prał. Jednogłośnie przegłosowaliśmy.
Reszta kompanii osaczyła Elizabeth i wyściskała
ją, jakby nie widzieli jej rok.
- Wybacz, musiałem... – Randy uśmiechnął się
przepraszająco, mając na myśli uchylenie rąbka jej tajemnicy.
- Dość już! – zagrzmiał Drake. – Udusicie ją,
na litość!
- Drakey, uważaj, bo ci żyłka pęknie – zarżał
Peter Ravensdale.
- Nie rozumiem, dlaczego pozwalasz mu się lizać
po twarzy, całkiem niedawno zarzygał nam dywanik – rzucił złośliwie Randy.
- Nie słuchaj go – powiedziała Elizabeth do psa
– on jest po prostu zazdrosny.
Randy poprowadził całą dziatwę do wnętrz domu,
gdzie przywitała ich babcia Darcy z szerokim uśmiechem na twarzy. Ten dom już
dawno nie rozbrzmiewał tyloma głosami naraz. Randy bał się, że pani Darcy
będzie miała coś przeciwko psu, lecz na szczęście była jak najbardziej za
czworonogami, a krnąbrny Jack natychmiast skradł jej serce.
- Dashwood! Ty tutaj? – zagrzmiał Randy, gdy
ujrzał na własne oczy Henry’ego Dashwooda.
- Znacie się? – zdumiała się Elizabeth.
- Nigdy go nie lubiłem. Bogaty dupek.
Nie przywitali się jednak, jakby uważał go za
bogatego dupka. Uścisnęli się po męsku ku wielkiej konsternacji Elizabeth.
- To dość długa historia – rzucił Randy wesoło.
– Tu się podziewa nasz pan młody!
- Wiem, co oznacza to spojrzenie, Randallu –
odparł Charles, siląc się na obojętny ton. Wiedział już, że Randy nie zamierzał
okazywać mu litości, co manifestowało się pseudobólem wątroby martwiącej się na
zapas.
- Doprawdy, chłopcze? Ty jeszcze nie wiesz, co
cię czeka.
***
Randy nie wiedział, że ze ślubem, nawet takim w
rodzinno-przyjacielskim gronie, jest tyle zachodu. Wszyscy musieli uczestniczyć
w absolutnie wszystkim pod pretekstem pomocy, a tak naprawdę chcieli się najeść
do syta i poobijać, jak na uczelnianych obiboków przystało. Musieli wypróbować
wszystkie rodzaje muffinek, ciastek i ciasteczek, choć Marge upominała ich, że
nie pomieszczą się w garnitury.
Wielkim wyzwaniem okazał się wybór kwiatów,
bowiem Elizabeth lubiła wszystkie kwiaty. Nawet frezje pachnące niczym
odświeżacz powietrza „Morska bryza” rozpylony w toalecie po „akcji numer dwa”.
Zdecydowała się w końcu na białe lilie i przynajmniej ten temat mieli załatwiony.
Nie było czasu jechać do salonu ślubnego, by
wybrać odpowiednio kiczowatą i obszerną suknię, więc Elizabeth stwierdziła, że
do ślubu pójdzie w tym, co ma, a miała szary wyciągnięty sweter i legginsy w
groszki. Babcia Darcy na szczęście uratowała sytuację, wyciągając ze strychu
starą suknię, którą niegdyś założyła Mary Darcy na swój ślub z Benjaminem
Wrightem.
- To dość ironiczne, będziesz drugą kobietą,
która w tej sukience poślubi Wrighta – mruknął Charles do Elizabeth, starając
się nie okazywać wzruszenia na jej widok.
- Tak naprawdę nie jesteś Wrightem –
stwierdziła Elizabeth, poprawiając fałdy prostej koronkowej sukienki, która
zachowała się w idealnym stanie mimo upływu lat.
- Tak naprawdę nie powinieneś oglądać przyszłej
żony w sukience, to przynosi pecha – rzucił Randy, wypychając Charlesa za
drzwi.
- Od kiedy to jesteś taki przesądny? – obruszył
się Charles.
Najwięcej problemu sprawiła praca czysto
fizyczna związana z noszeniem krzeseł i stawianiem namiotu. Nagle się okazało,
że wszyscy mają dwie lewe ręce, a najbardziej wydajna w tym wszystkim jest
Marge, z dumą nosząca po dwa krzesła pod każdą pachą.
- Mówię ci, złotko, jesteście kompletnie do
niczego – gderała pod nosem. – Zapiszcie się na jakiś fitness, bo tylko
patrzeć, jak zamiast tricepsów będziecie mieli zwisające pelikany.
Największym wyzwaniem okazało się stawianie
namiotu, który miał choć trochę osłonić gości przed wiatrem i deszczem – w tych
stronach należało spodziewać się wszystkiego, łącznie z tajfunem.
- Zaraz zrzucisz mi to na głowę! – zawołał
Drake do swojego wuja, siłując się ze swoją częścią metalowego stelaża.
- Nawet nie wiesz, jak bardzo chciałbym! –
odciął się Dan. – Przynajmniej coś mądrego by ci wpadło do głowy!
- Słyszysz go, Randy? – jęknął żałośnie Drake.
- Kiedy to szczera prawda! – zarechotał Randall
w odpowiedzi.
Charles wybrał sobie typowo męskie zadanie.
Schował się za domem, z dala od zgiełku i jazgotu Marge, i zabrał się za
rąbanie drewna, bowiem w planach było ogromne ognisko.
- Prawdziwy drwal w jego naturalnym środowisku –
skwitował Randy, pijąc do jego rudawej szczeciny. Elizabeth siedziała nieopodal
na kupie drewna z kubkiem w dłoniach. – Przyznaj się, że się ukrywasz.
- Oczywiście, poza tym tutaj mam lepsze widoki.
– Charles posłał Elizabeth ukradkowe spojrzenie.
- Czy Drake już się obraził na cały świat? –
rzuciła Elizabeth z rozbawieniem.
- Jest o krok od tego, nie martw się. Życie
byłoby zbyt nudne, gdyby któryś z Hendersonów się nie rozeźlił. Wiedziałaś, że
mamy nowego przywódcę?
- Masz na myśli Marge? Przecież ona zawsze była
waszym przywódcą.
- Co porabia Henry? – wtrącił Charles, po czym
rozłupał pokaźny pieniek.
- Udaje, że coś robi – rzekł Randy. – Szwenda
się po domu, mrucząc coś niewyraźnie pod nosem. Nie wierzę, że ten gościu
został prawnikiem.
- Wyjaśnisz mi, skąd się znacie? – Elizabeth
poprawiła się na drewnianym kołku.
- Londyn to niezwykle małe miasto – powiedział
Randy enigmatycznie. – Natknąłem się na niego na drugim roku studiów.
Biedaczyna zabłądził i natknął się na mnie.
- Dziwne, bo Henry powiedział mi, że to ty
zabłądziłeś. – Charles na chwilę przerwał pracę. – To podobno ma związek z
jakimiś uczelnianymi animozjami.
- Powiedzmy sobie, że prawnicy to dupki, a
prawnicy z bogatych rodzin to dupki do kwadratu. Nie mówię, że musiał być
dupkiem, ale obracał się w takim a nie innym towarzystwie, co rzutowało na jego
zachowanie.
- Wykręcili ci jakiś przykry numer?
- Byłem młody i naiwny, parę razy dałem się
złapać.
- Daj spokój, to były tylko niewinne żarciki –
żachnął się Henry, wychodząc zza domu. W grubym swetrze i zmierzwionych włosach
przypominał raczej opiekuńczego ojczulka.
- Jeden z tych niewinnych żarcików skończył się
bieganiem nago po kampusie, wielkie dzięki, Dashwood.
- Nie wydaje mi się, by były to historie, które
należy opowiadać przy dzieciach… - westchnął Henry.
Komentarze
Prześlij komentarz