CXL Charles
- Charles, to boli! – stęknęła Harriett, gdy
Charles niemal wyrzucił ją na korytarz.
- Czekam na wyjaśnienia – warknął Charles w
odpowiedzi. Harriett była ostatnią osobą, jaką życzyłby sobie ujrzeć
w klinice. A skoro była tu Harriett, to musiał być jeszcze Michael. Czuł,
że powoli traci nad sobą panowanie.
- Jestem w ciąży, a ty traktujesz mnie...
- Tak, jak sobie na to zasłużyłaś. Jesteś w
ciąży, więc możesz być suką?
- Charles, ostrzegam cię...
- Czekam na dobry powód, dla którego się tu
znalazłaś. Zgaduję, że Michael też tu jest. No więc? Po co tu przylazłaś? A
może sądziłaś, że moja żona wykituje podczas operacji i będziesz mogła mnie
pocieszać, a potem się z tobą ożenię i będziemy żyli długo i szczęśliwie?
Harriett wymierzyła mu siarczysty policzek.
Zapanował nad sobą i jej nie oddał, choć jej się należało. Czasem się
zastanawiał, dlaczego kobiety tak bardzo pragnęły równouprawnienia, męskich
przywilejów i sprawiedliwości, ale gdy dochodziło do kobiecych przywilejów, dla
mężczyzn były one nieosiągalne. Na przykład nie mógłby jej oddać, bo wtedy
wyszedłby na brutala, ale ona mogła go bić.
- Zawsze uważaliście Elizabeth za świruskę, ale
ona to nic przy tobie. Kompletnie postradałaś zmysły. Na twoim miejscu
usunąłbym ciążę, bowiem dziecko skazane będzie na nędzny żywot. Matka kretynka
i ojciec debil. Wspaniałe uwarunkowania środowiskowe.
Harriett zaczęła okładać go pięściami, ale Charles
nic sobie z tego nie robił. Była słaba, a on nieugięty. Zza zakrętu wyłonił się
Michael i aż go zamurowało.
- Harriett, czyś ty oszalała? – zawołał, próbując
odciągnąć ją od Charlesa. – Przestań go bić, do cholery!
W końcu udało mu się ich rozdzielić i usytuować
po przeciwległych końcach korytarza.
- Jeszcze ciebie tu brakowało – parsknął Charles.
Miał dość tego patologicznego trójkącika, chciał pójść do Elizabeth i z
nią porozmawiać. Martwił się o nią przez pięć godzin. Niepewność wypalała go od
środka.
- Jako jej rodzina...
- Dobitnie dała ci do zrozumienia, że nie uważa
cię za rodzinę. Wypisała się z tego krzywego interesu, więc nie powinno cię tu
być.
- Nie możesz mi zabronić się z nią widywać!
- Mogę. Mogę znacznie więcej. Mogę załatwić ci sądowy
zakaz zbliżania się do Elizabeth. A teraz wychrzaniaj stąd, zanim zadzwonię po
policję.
Na nieszczęście Michaela policja już zdołała się
stawić na miejscu. Któraś z pielęgniarek musiała wcześniej zadzwonić. Była to
dość niecodzienna scenka. Dwóch funkcjonariuszy przybywa na oddział
neurochirurgiczny, by wyprowadzić kobietę w ciąży i brata pacjentki.
- Muszę coś jeszcze załatwić – westchnął doktor
George, po czym udał się do swojego gabinetu na oddziale onkologicznym.
- Już dawno nie było tu takich atrakcji – zakpił
wysoki blondyn w śnieżnobiałym, idealnie wyprasowanym fartuchu.
- Doktorze Cavendish, pańska dokumentacja – rzuciła
pielęgniarka, podając lekarzowi obszerną teczkę. Jegomość nawet jej nie
podziękował.
- Jeden normalny dzień… - westchnął Charles, kierując
się do pokoju, w którym leżała Elizabeth.
Przysnęła na chwilkę, więc po prostu usadowił się w
fotelu naprzeciwko łóżka i spojrzał na nią z troską. Nie zdołali jeszcze
porozmawiać, odkąd wybudziła się po operacji. Nie spytał jej zatem, jak się czuje,
czy coś się zmieniło i czy nie miałaby ochoty na lody. Zamiast tego musiał
zadowolić się wpatrywaniem w fragment ogolonej głowy, przez którą przebiegała
linia cięcia spięta szwami. Ten widok wydał mu się tak abstrakcyjny i
nierealny, że zaczął się zastanawiać, czy tymczasem nie śni.
Jeśli był to sen, to był to wyjątkowo nieprzyjemny
koszmar. Elizabeth była po operacji, a pierwszą osobą, którą ujrzała po
wybudzeniu, była Harriett. Czego od niej chciała? Nie mogła zostawić jej w
spokoju? A Michael? Czyżby za punkt honoru obrał sobie nawiedzanie Elizabeth,
gdy była najbardziej bezbronna? Dobrze, że policja zjawiła się w porę, bowiem
mogło dojść do rękoczynów.
- Charlesie, co by było, gdybym zabiła Harriett? –
usłyszał nagle z drugiego końca pokoju. – Albo Michaela?
Charles zamrugał oczami pewien, że się przesłyszał.
Jej słowa kompletnie nie miały sensu. Elizabeth nigdy nie życzyła nikomu aż tak
źle.
- Jestem po skomplikowanej operacji, mogło mi się
nieco poprzestawiać w głowie. Ktoś mógłby uznać, że byłam niepoczytalna –
ciągnęła jednak Elizabeth jednym ze swoich racjonalnych tonów. – Zawsze uważano
mnie za świruskę, byłoby to tylko potwierdzeniem mojego szaleństwa. A może
zostało mi już tak niewiele, że sąd ulitowałby się nade mną i po prostu
zamknąłby mnie w pokoju bez klamek?
- O czym ty mówisz? – Charles poruszył się zaskoczony.
Jego żona wpatrywała się w jakiś odległy punkt i plotła od rzeczy.
- To chyba nie taki zły pomysł, nie uważasz?
- Gdybyś zrobiła coś takiego, nie okazałabyś się wcale
lepsza od Harriett czy Michaela. – Czy też mojego ojca, dodał w myślach. –
Wiem, że przysporzyli ci wiele cierpienia, ale nie powinnaś tak mówić.
- Dlaczego?
- Jesteś na to za dobra.
- Wszyscy uważają, że Harriett jest idealna, ładna,
mądra i takie tam… Nikt nigdy się jej nie czepiał, choć potrafiła być straszną
świnią.
- Masz rację, ale…
- Dlaczego ona może, a ja nie mogę?
- Elizabeth nie mam pojęcia, o czym ty mówisz…
- Harriett… - Elizabeth zawahała się na chwilę.
Charles przysunął się z fotelem jak najbliżej łóżka. Widział, że jego żona
walczyła sama ze sobą. Zapewne nie chciała mu sprawić przykrości. – Harriett
życzyła mi śmierci.
Charles wciągnął głośno powietrze, nie mogąc uwierzyć
w to, co słyszy. Elizabeth była z nim szczera, w takiej chwili nie nadawała się
na udawanie, zresztą nie miała ku temu powodów. Na dodatek bardzo pasowało to
do Harriett.
- Powiedziała, że powinnam była…
- Nie kończ, bardzo cię proszę…
- Powinnam była… Powiedziała, że będę dla ciebie tylko
ciężarem.
- Elizabeth, Harriett wygaduje bzdury, by cię zranić.
- Miała rację?
- Nie – powiedział Charles zdecydowanym głosem. Nigdy
nie postrzegał choroby Elizabeth w kategoriach jakiegoś ciężaru czy brzemienia.
To była tylko choroba i nie zamierzał nadawać jej większego znaczenia. Nie
chciał by ta kwestia zdominowała ich życie, pragnął, by skupili się na czymś
innym i o wiele ważniejszym. – Myliła się.
- Ale spójrz na mnie! Popatrz, jak wyglądam! Będziesz
chciał takie… coś?
- Przysiągłem kochać to coś aż do śmierci, zamierzam dotrzymać słowa. Harriett nie
zamierza dać za wygraną.
- Najwidoczniej nie…
- Czy kiedykolwiek się od niej uwolnimy?
- Poczekaj, zaraz będzie miała inne problemy. Pewne
rzeczy muszą do niej dotrzeć.
- Jakie rzeczy masz na myśli?
- Mam na myśli jej ciążę. Będzie musiała zdecydować,
czy chce tego dziecka. Jeśli tak, to jak je wychowa, jak zapewni mu byt i tym
podobne. Odczuje skutki biologiczne i psychologiczne. Będzie musiała dostosować
się do nowej sytuacji. To pochłonie jej uwagę.
- Podobno moi „rodzice” ją wspierają…
- Wyrzekłaś się ich, więc traktuj ich jak obcych
ludzi. Może kiedyś się na niej poznają.
Elizabeth westchnęła przeciągle i wlepiła wzrok w
sufit. Charles odnosił wrażenie, że jej przeszkadza, że jego obecność jest jej
niemiła. Gdy próbował podnieść się z fotela, chwyciła jego dłoń i mocno
ścisnęła. Ciepło jej dotyku dodało mu otuchy. Zdawało mu się, że minęła
wieczność, nim pojawił się lekarz. Dla niego owa wieczność mogła sobie trwać.
- Prognozy są bardzo dobre –
oznajmił doktor George, wertując dokumentację. – Udało się nam usunąć
większość zmienionej nowotworowo tkanki.
- Większość? Czyli coś zostało? – zaniepokoił się
Charles.
- Mózg to skomplikowany organ, wiele jego funkcji
nadal pozostaje niezbadanych. Nie możemy sobie pozwolić na usunięcie
dużego marginesu zdrowej tkanki bez ingerencji w całość. Zawarliśmy
się jednak w obszarze wyznaczonym przez tomografię i rezonans. Niedobitki
załatwi radioterapia.
- I dlatego operacja trwała tak długo?
Doktor spojrzał na Charlesa z rozczuleniem, jakby
rozmawiał z dzieckiem.
- Nie istnieje żaden związek między czasem
operacji, a wystąpieniem jakichkolwiek powikłań. Będziemy musieli jeszcze
poczekać na wyniki histopatologiczne sekcji guza, potem dopiero będę mógł
decydować o dalszej terapii. Na razie wszystko zapowiada się dobrze. Pacjentka
potrzebuje dużo odpoczynku. Mogą wystąpić skutki uboczne. Mdłości, zawroty
głowy, opuchlizna...
Lekarz uśmiechnął się przepraszająco. Pół twarzy
Elizabeth już zajmowała lekka opuchlizna. Jeszcze trochę i nie będzie mogła
otworzyć oka.
- Pacjentka pozostanie na oddziale trzy dni,
chyba że jej stan się pogorszy, ale tego nie przewiduję. Najważniejsze, by
unikała sytuacji stresowych, wzrosty ciśnienia będą niewskazane. W razie pytań,
wiedzą państwo, gdzie mnie znaleźć.
Ukłonił się lekko i opuścił pokój, pozostawiając
Charlesa z Elizabeth. Wkrótce dołączył do nich Henry Dashwood, który
wszedł do pomieszczenia ostrożnie, jakby wchodził do ula i bał się, że pszczoły
go pożądlą.
- Jak się czujesz? – spytał niepewnie, nadal
czując, że nie pasuje do tego miejsca. Cóż, najwidoczniej pan mecenas nie
potrafił odnaleźć się w szpitalu.
- Paskudnie, ale wolałabym się nad tym nie
rozwodzić – odparła Elizabeth. Powoli zaczynała dochodzić do siebie, skoro
zaczęła dysponować drobnymi uszczypliwościami. – Powiedz mi raczej, co u
ciebie, Henry.
- Ja... och, tylko pracuję. – Henry lekko się
zmieszał, co było do niego niepodobne. – Jestem raczej nudnym
człowiekiem.
- Pracujesz teraz nad jakąś poważną sprawą?
- Obowiązuje mnie tajemnica zawodowa...
- W tym wyjątkowym przypadku chyba możesz sobie
darować – wtrącił Charles. – Masz moje pozwolenie.
Henry ostentacyjnie przewrócił oczami.
- Zajmuję się sprawą doktora Wrighta – oznajmił z
lekkim poczuciem winy. – Prokurator wznowił sprawę śmierci matki Charlesa.
Z niewiadomych powodów Elizabeth
spochmurniała.
- A więc to twoja sprawka – mruknęła. – Doktor
myślał, że to ja wyciągnęłam to z powrotem na wierzch.
- Nonsens – żachnął się pan Dashwood.
Charles odwrócił wzrok, bowiem to z powodu tej sprawy jego ojciec wpadł w szał
i zmasakrował Elizabeth.
- Nonsens? Henry, doktor gotów był mnie zabić! –
wybuchła Elizabeth. – On naprawdę myślał, że to wszystko moja wina.
- Nikt nie sądził, że tak mu odbije – jęknął
Henry przepraszająco.
- Oby zgnił w więzieniu...
- Wierz mi, sam mu tego życzę – rzucił Charles z
krzywym uśmiechem. Pragnął zobaczyć wynędzniałe i
żałosne oblicze doktora Wrighta, gdy sąd wyda wyrok skazujący. Nie
miał powodów, żeby sądzić, by miało stać się inaczej.
Pan Ketch wydawał się być godnym przeciwnikiem Henry'ego,
ale nie był czarodziejem.
Komentarze
Prześlij komentarz