CXLV Randy

Zebrali się wszyscy tradycyjnie u Marge. John, Anthony i Peter jak zwykle liczyli na udana imprezę i jako pierwsi zamówili drinki. Dan Henderson toczył rozmowę z babcią Darcy, która to rozmowa wyglądała bardziej jak twarde negocjacje.
              
Przywitali radośnie Drake’a, który spokojnie mógł się pokazywać u boku Zoe, odkąd zabrakło doktora w Cambridge. Zjawili się także Henry Dashwood z synem Jamesem, który ukończył niedawno szkolenie w wojsku. Miał podbite oko, bowiem kilka dni temu w metrze wpadł na kobietę, która wzięła go za kogoś innego i odruchowo przywaliła mu w twarz. James nie spodziewał się, że miała w sobie tyle siły.

- Wyglądam teraz jak typ spod ciemnej gwiazdy – skwitował, śmiejąc się sam z siebie. Randy musiał przyznać, że Henry miał całkiem porządnego syna. Studiował fizykę, więc zapewne szybko znajdzie wspólny język z Elizabeth, skoro obydwoje poruszali się w kręgach nauk ścisłych.
              
Świętowali kilka ważnych rzeczy, choć ktoś mógłby uznać, że były to liche powody do świętowania. Doktor Benjamin Wright dostał wyrok 10 lat pozbawienia wolności, został zatem na dziesięć lat usunięty z krajobrazu Cambridge. Co się stanie z jego praktyką, tego nikt nie wiedział. Jedno było pewne, Charles nie zamierzał sprzątać po własnym ojcu, którego za ojca już nie uznawał. Doktor Wright miał wielu sympatyków w mieście, których zszokował wyrok. Ba, zszokowała ich cała ta sprawa, bowiem zawsze uważali doktora za kryształowo czystego człowieka. Charles zyskał miano niewdzięcznego syna i to na niego zrzucono całą winę. Charles wspomniał mimochodem, że otrzymał kilka listów z pogróżkami napisanymi dziecięcym stylem, jakby sympatycy doktora wysługiwali się własnymi dziećmi, by nie można było ich zidentyfikować. Charles znajdował w tym jasne strony – wierni fani nieświadomie dostarczali mu materiału na rozpałkę.
              
Michael również musiał wypić piwa, którego nawarzył. Dostały mu się dwa lata w zakładzie karnym, co było zbyt łagodną karą wedle mniemania towarzystwa. Blackwoodowie byli tym wręcz oburzeni, uważali, że zarzuty były wyssane z palca i wielokrotnie nachodzili Elizabeth, pragnąc zmusić ją do odwołania swoich oskarżeń. Nie były to jednak jej oskarżenia, w trakcie sprawy o morderstwo nie brała czynnego udziału, nie była świadkiem, nie wnosiła oskarżeń, więc nie mogła ich odwołać. Do Blackwoodów to nie docierało, według nich Elizabeth postanowiła się zemścić w najgorszy możliwy sposób. Pośrednio winny był Randy, w końcu to on wychował ją na taką niewdzięcznicę. Randy pokazał swemu bratu i jego żonie środkowy palec i przeszedł nad tym do porządku dziennego. Martin musiał zastąpić syna na czas jego nieobecności, by firma na tym nie ucierpiała.
              
Harriett postanowiła urodzić dziecko, które stało się najważniejszą rzeczą w jej życiu. Blackwoodowie nie odmówili jej pomocy, choć szybko tego pożałowali. Dziewczyna wprowadziła się do Michaela i traktowała ten dom jako swój własny, wyciągając od Blackwoodów pieniądze przy każdej okazji. Zamieniła się w typową matkę, która uważała dziecko za najwyższą świętość. Wszyscy wokół powinni składać jej hołd, skoro postanowiła urodzić dziecko Michaela Blackwooda. Próbowała czasem skłonić Charlesa do pomocy, lecz napotykała obojętny mur. Nie miała zamiaru dać się nabrać na jej tanie sztuczki.
              
Elizabeth po udanym zabiegu powróciła do pracy, jakby nic się nie stało. Charles czasem tyko przebąkiwał o przeprowadzce do Londynu, co znacznie ułatwiłoby mu działania, lecz bez zdecydowanego przyzwolenia swojej żony nie odważył się zrobić w tym kierunku żadnego kroku. Randy’ego ta perspektywa nieco zasmuciła, choć z drugiej strony wcale nie mieli uciekać na inny kontynent. Wystarczyło wsiąść w pociąg, by złożyć niezapowiedzianą wizytę.
              
Na samym końcu zjawili się Elizabeth razem z Charlesem. Wyraz skruchy na twarzy Charlesa świadczył o tym, że to on był winien owego spóźnienia. Atmosfera była jednak na tyle dobra, że nikt nie użalał się na nieobecność głównych gości.
- Wspaniale wreszcie cię poznać – rzucił James, ściskając niezręcznie dłonie Elizabeth. – Charles wiele mi o tobie opowiadał.
- Zapewne same kłamstwa – zaśmiała się Elizabeth, rzucając mężowi rozbawione spojrzenie.
              
Randy przyjrzał się swojej bratanicy i mógł z czystym sumieniem stwierdzić, że po raz pierwszy od dłuższego czasu była tak naprawdę szczęśliwa. Wszystkie chmury zostały przegnane i nie pozostawało nic innego, jak tylko radować się chwilą. Martin mógł mieć mądrą i śliczną córkę, postawił na kłamcę i taniego przestępcę pokroju Michaela. Cóż, teraz to Randy był jej jedyną rodziną, jeśli chodziło o więzy krwi. Cała reszta wydawała się nie mieć większego znaczenia.
              
W gruncie rzeczy cieszył się, że dotarł do tego konkretnego miejsca w czasie. Po drodze wiele stracił, ale również dużo zyskał. Czy gdyby Margaret go nie opuściła, wszystko wyglądałoby tak, jak teraz? Na pewno nie. Zamiast opiekować się Elizabeth miałby na głowie swoje własne dzieci, zamiast spędzać piątki z chłopakami u Marge musiałby pomagać żonie w przygotowaniach do kolacji. Utraciłby część swojej autonomii na rzecz innych ludzi i na pewno nie mógłby się cieszyć taką swobodą. Nie powinien być dumny z tego, że zmusił Margaret do opuszczenia go, a jednocześnie uważał, że to tylko zapoczątkowało szereg zmian w jego życiu.
              
Nie był przecież tak naprawdę samotny, otoczył się ludźmi, na których mógł liczyć w potrzebie. To, że nie zrealizował powszechnej koncepcji życia rodzinnego, niewiele go obchodziło. Jego rodzina nie należała do najnormalniejszych, choć on i tak wyszedł na tym wszystkim najlepiej. Martin miał za syna przestępcę, za przyjaciela mordercę. Przy tym drobne przewinienia Randy’ego były praktycznie nikim. Nie został ojcem, ale bycie ojcem nie ograniczało się jedynie do spłodzenia potomka. Teraz to i tak nie miało większego znaczenia.
              
Liczyło się tu i teraz, a tu i teraz był najszczęśliwszym człowiekiem pod swoim słońcem.


Komentarze

Popularne posty