CXLI Randy

Czy mogło być coś gorszego od spotkania z durnym bratem i jego żoną z dwoma dyżurującymi neuronami w asyście Michaela? Jak to się w ogóle stało, że całkiem rozsądnego człowieka zrobił się taki idiota, a ze skromnej i całkiem rozgarniętej dziewczyny zrobiła się pusta lala? 


Rzecz jasna na świecie istniała tylko jedna rzecz gorsza – spotkanie z durnym bratem i jego żoną w asyście Michaela i jego własnych - Randalla i Martina - rodziców.  Randy nie potrafił wyobrazić sobie gorszej tortury. Randall był starszym synem i jako starszy posiadał więcej przywilejów. Wszystko zmieniło się, gdy przestał tańczyć, jak grali mu rodzice. Rozwiódł się z Margaret i osiadł w Cambridge pośród swoich zakurzonych książek, a Martin bawił się w dom. Starsi Blackwoodowie pragnęli wnuków, a skoro starszy syn ich w tej kwestii zawiódł, przenieśli wszelkie swe nadzieje na osobę Martina.

Randy mógł odnieść oszałamiający sukces. Rodzice mogli przełknąć jego dziwne zainteresowanie literaturą, gdyby wybił się na arenie międzynarodowej, publikował swe dokonania w znanych periodykach i dawał prelekcje w najwspanialszych salach świata. Randy nie był typem „popularnego naukowca”, był raczej molem książkowym, a jego praca ograniczała się do czytania książek. Rodzice niezbyt się orientowali w tych kwestiach, czasem zgłębienie danego zagadnienia zajmuje wiele lat. Nie wystarczyło narysować kilka obrazków ładnych domków, by zdobyć czyjeś uznanie.

Martinowi z początku było ciężko. Nie był tak błyskotliwy, lecz przynajmniej miał pomysł na siebie. Randy też miał swój własny plan, nie uwzględniał on jednak potomka i tym rozczarował swoich rodziców.

- Rozumiem, że mogłeś mu zazdrościć… - powiedział ojciec. Randy miał ochotę wyjść z siebie. Na szczęście znajdowali się na w miarę neutralnym gruncie. Nie był neutralny do końca, bowiem jedli obiad u Marge, ale gdyby rozmowa przybrała niewłaściwy obrót, mógł po prostu opuścić lokal.
- Zazdrościć? – prychnął Randy. – A niby czego?
- Już ty dobrze wiesz czego – westchnęła matka.
- Niby dlaczego Liz zawsze uciekała do ciebie? – obruszył się Martin.
- Bo byłem jedyną osobą, której mogła zaufać! Litości, nie próbujcie dorabiać tu żadnej ideologii.
- Specjalnie nastawiałeś ją przeciwko nam – wtrąciła się Violet. Randy przyłożył dłonie do skroni, nie mogąc uwierzyć w to, co słyszy.
- Czy wy w ogóle rozmawialiście ze swoją wnuczką? – spytał rodziców, a ci zmieszali się w odpowiedzi. Zapamiętali ją jako żywe i ciekawe dziecko, ale to było ponad dwadzieścia lat temu.
              
Rodzice byli jedynie kolejnymi sępami, które chciały ujrzeć obrazek schorowanej Elizabeth. Na ich nieszczęście Elizabeth czuła się dobrze, szybko do siebie dochodziła i lada chwila miała wrócić do domu. Randy przestrzegł Charlesa, by nie spieszyli się zbytnio z tym powrotem. W końcu jednym z zaleceń lekarza było unikanie sytuacji stresujących.

- Zapewniam was, że raczej nie wyczekuje niecierpliwie spotkania – ciągnął Randall. – Liz w zasadzie wypisała się z rodziny. Jest teraz kimś zupełnie innym.
- To wszystko twoja wina! – Martin nie mógł znieść szyderczego tonu swego brata.
- A żebyś wiedział! Moja, Marge, Hendersona i Charlesa. Wszyscy mamy w tym jakiś udział. Nawiasem mówiąc, wszyscy uważamy, że jesteś dupkiem.
              
Marge stojąca przy pobliskim stoliku parsknęła śmiechem. Randy rzucił jej rozbawione spojrzenie.
- Skoro porzuciłeś swoją rodzoną córkę dla jakiegoś przybłędy, ktoś inny musiał przejąć ciężar wychowania. Tylko dzięki nam Liz wyszła na ludzi. Możesz nam podziękować.
              
Violet zrobiła się podejrzanie czerwona na twarzy, lecz nie z powodu emocji. Marge osobiście dopilnowała zamówienia Blackwoodów, co oznaczało, że Barry i Matthew dostali wolną rękę, a w ich wolne ręce wleciało wszystko, co ostre. Pieprz, papryczki i to nie byle jakie. W jednym z nielicznych okien w kuchni stała niepozorna doniczka z niepozornym krzaczkiem. Była to Naga Jolokia, egzotycznie brzmiący kultywar papryki z grupy chilli.

- Wężowa papryka dla naszych uroczych żmij – zarechotał Barry, dorzucając papryki, gdzie tylko się dało. Randy w duchu dziękował bogom, że Marge była na tyle rozgarnięta, by nie pomylić talerzy.
- Ej, a jak się pochorują? – zmartwił się Matthew.
- Sami wybrali ostre dania, są specjalnie oznaczone – stwierdziła Marge, po czym wzruszyła ramionami.
- Są podwójnie ostre! – zaśmiał się Barry. – Pali na wejściu, pali na wyjściu!
              
Teraz owa Naga Jolokia powodowała, że Violet się pociła, była czerwona, a z oczu ciekły jej łzy. Do reszty kapsaicyna dotarła z lekkim opóźnieniem. Violet popiła jedzenie wodą, czym tylko pogorszyła sprawę.
- Violet, miałaś mi dziękować, nie płakać z mojego powodu – żachnął się Randy. – Wiem, że jestem żałosny, ale nie rób sceny w miejscu publicznym.
              
Kobieta nie mogła wydobyć z siebie słowa. Głównie dlatego że tak paliło ją w ustach, przełyku i wszędzie indziej. Zdała sobie również sprawę z tego, że Randy okrutnie sobie z nich wszystkich zakpił i byłaby o tym wspomniała, gdyby tylko mogła mówić.

- Jesteśmy taką cudowną rodzinką – westchnął nostalgicznie Randy. – Uwielbiam to, jak ignorowaliście moje skargi – powiedział do rodziców. – Rzecz jasna z braku dzieci własnych nie mogłem uchodzić za eksperta w dziedzinie wychowania. Jakość dzieciństwa Elizabeth to również wasza zasługa. Na szczęście wszystko za nią. Wbrew przeciwnościom losu znalazła sobie porządnego chłopa, wyszła za niego i jest cała szczęśliwa.
- Wyszła…? – zdumiała się matka.
- I nic nie powiedziała, prawda? Wyrodna wnuczka! Impreza była udana, szkoda, że was nie było. A tak, przecież was nie zaprosiła. Przykre.
              
Randy spojrzał po wszystkich i stwierdził, że byli cudownie oburzeni. Dziwnym sposobem zapomnieli języków i w rezultacie panowała niezręczna cisza. Martin zapewne powiedziałby, że zachowuje się nieracjonalnie, zupełnie jak Elizabeth. Randy miał jednak już swoje lata i nigdy nie sądził, by zachowywał się nieadekwatnie do sytuacji. Był już za stary, by przejmować się czyjąkolwiek opinią.

- No tak – powiedział w końcu, klepnąwszy się energicznie w uda. – Zdaje się, że na mnie już czas. Miłego dnia wam wszystkim.
- Randy, nie możesz… - zacietrzewił się Martin.
- Nie mogę? – Randy uniósł brwi. – W takich i innych chwilach żałuję, że jesteś moim bratem. Mam ochotę pójść w ślady Elizabeth i osobiście się wydziedziczyć. Może powinienem przybrać jakieś głupie nazwisko… Na przykład Boobersnoot? Już widzę, jak ktokolwiek się do mnie przyznaje…
              
Randall zaśmiał się z siebie, puścił oko do Marge i energicznie opuścił lokal, czując się zupełnie inaczej. Był teraz zupełnie wolnym człowiekiem.


Komentarze

Popularne posty