CLXXXV Julia


Julia szczerze żałowała, że dała się wyciągnąć Jonathanowi na to spotkanie. W jego spojrzeniu czaiło się jednak coś surowego, czemu nie chciała się narażać. W końcu istniało niezerowe prawdopodobieństwo, że jeszcze kiedyś natknie się na niego w szpitalu.

- Do dziś nie rozumiem, co nim kierowało – stwierdziła, masakrując widelcem ciasto. – Gdy mnie zaprosił na obiad, pomyślałam, że zrobił to tylko dla żartu.
- Przyjęłaś jego zaproszenie – powiedział Jonathan z przedziwną łagodnością. Cavendish był człowiekiem, który jednym spojrzeniem potrafił wzbudzić postrach i jednym słowem potrafił uciszyć wszelkie wątpliwości.
- Nie jestem zbyt asertywna – przyznała Julia. – Byłby to tylko obiad, zwłaszcza że Grace nie była dla mnie zbyt miła.
- Grace to ta kobieta, która odwiedziła Dashwooda w szpitalu? – Julia skinęła głową. – Przecież to złota kobieta! Jak mogłaby cię zniechęcić?
- Trzy minuty z nią i nabrałbyś ochoty pochlastać się papierem toaletowym.
- Jak obiad przekształcił się w ofertę matrymonialną? Musiałaś wywrzeć na nich piorunujące wrażenie.
              
Julia zauważyła, że Cavendish posiadał takie samo – cierpkie – poczucie humoru, którym trzaskał jak z bicza na wzór Jamesa.
- Pośrednio to twoja wina, doktorku – rzekła Julia, uśmiechając się słodko.
- Czyżbym był swatką i nawet o tym nie wiedział?
- Gdybyś pewnego pięknego dnia przytrzymał mnie dłużej lub krócej w szpitalu, nie wpadłabym nigdy na lorda Dashwooda. Lord nieświadomie zakosił mi książkę, którą oddał mi po obiedzie. A skoro już się poznaliśmy, zaproponował mi pokój w rezydencji.
- Tak po prostu? Wpadliście kiedyś na siebie i teraz u niego mieszkasz? – spytał Jonathan z powątpiewaniem.
- Nie mam pojęcia, dlaczego to zrobił, ale moja sytuacja była na tyle dramatyczna, że przyjęłam jego propozycję.

- Twój uroczy przyjaciel musiał być wniebowzięty.
- Zapewne uznał, że jego ojcu brakuje kilku klepek.
- To dziwne, że się zaprzyjaźniliście.
- Najwidoczniej zyskuję przy bliższym poznaniu – sarknęła Julia. Owszem, codziennie zachodziła w głowę, co takiego widział w niej Henry. Nawet jeśli jego dobroć ją deprymowała, nie dawała tego po sobie poznać, by nie wyjść na niewdzięczną. – Mogłam skończyć na ulicy. Albo gorzej, musiałabym wrócić do domu bez doktoratu.
- Och, doktorat w tym wieku? Jestem pełen podziwu. To dlatego ciągle na siebie wpadamy. Mamy wiele wspólnego. Choćby to, jakimi przegrywami jesteśmy.
              
Cavendish uśmiechnął się tajemniczo.
- Rankingi tytułują mnie jednym z najlepszych chirurgów w Anglii, tymczasem mieszkam sam z kotem – rzekł Jonathan z lekkim żalem w głosie. – Dość szybko awansowałem na ordynatora, co było niemałym osiągnięciem. Cóż, zarząd wykopał mnie z mojego własnego ogródka, który tworzyłem niemal od podstaw. Przeniesiono mnie na SOR, co dla mnie jest niemalże karą, gdyby nie to, że byłem na tyle miękki, by zgodzić się na to rzekomo tymczasowe przeniesienie.
- Przecież bywałeś na tym oddziale – zauważyła Julia. Cavendish musiał prowadzić ubogie życie osobiste, skoro problemy w pracy tak go zasmucały.
- Owszem, mogłem sobie chodzić po całym szpitalu. Mógłbym nawet pojawić się na okulistyce i nikt by nic nie powiedział. Niestety te czasy już minęły, znów jestem zwykłym pionkiem.
- Uraziło to twoją dumę?
- Przeniesiono mnie rzekomo tymczasowo, lecz czuję, że będzie to dłużej. Może nawet na zawsze, o ile wcześniej sam nie zrezygnuję.
- Nowy oddział, nowe wyzwania.
- Najgorsze jest to, że na moje miejsce podstawili jakiegoś fircyka, który kompletnie się na tym nie zna. A jeszcze gorsze jest to, że nikt tam za mną nie tęskni!
              
Julia w przypływie współczucia poklepała Jonathana po dłoni.
- Widzisz, ty masz swojego Percy’ego, a ja ma swojego Lestera. Życie jest do dupy. Chciałbym mieć chociaż takiego Dashwooda, ale nie można mieć wszystkiego.
              
Żeby nie palnąć czegoś głupiego napchała sobie usta resztką ciasta, które zdematerializowało się podczas opowieści Cavendisha.
- Jest jeszcze jedna kwestia – rzekł Jonathan, drapiąc się po policzku w zamyśleniu. – Kim jest ta urocza kobieta, która wpadła odwiedzić twojego Dashwooda w szpitalu?
- To Grace – wymamrotała Julia.
- Ha, nie zaprzeczyłaś, że Dashwood jest „twoim” Dashwoodem!
- Wiem, kiedy nie wygram. Po co tracić energię?
- To ktoś z rodziny?
- Nie do końca. Zachowuje się jednak, jakby była okropną ciotką strzegącą moralności. Wstrętna baba, która odstrasza wszystkich.
- Myślisz, że sobie z nią poradzisz? Nie dawałbym ci dużych szans.
- Och nie, ona tylko pozbywa się konkurencji. Ja nie jestem dla niej żadną konkurencją.
              
Julia starała się ignorować brzęczenie telefonu w torebce, lecz bardzo ją ten dźwięk irytował. Tylko jedna osoba mogła być tak namolna, by wydzwaniać co chwila.
- Chyba muszę już iść – stwierdziła, starając się brzmieć naturalnie.
- Twój Dashwood ciągle wydzwania? – zaszczebiotał Cavendish. – To żaden powód do wstydu. Martwi się o ciebie.
- Powinien martwić się o siebie, skoro jest niepełnosprawny.
              
Przymknęła oczy, gdy telefon ponownie zabrzęczał.
- Słowo daję, zepsuję mu drugą rękę, żeby nie musiał do mnie dzwonić – powiedziała cicho.
- Może to coś poważnego – zasugerował Jonathan.
- Na pewno nie. Pewnie to coś w rodzaju: „Nie mogę zawiązać sobie butów”.
- To dopiero brzmi jak poważny problem. Nie będę cię zatrzymywał.
- Innymi słowy: „Idź sobie, Middleton, bo robi się niezręcznie”.
- Teraz dopiero zrobiło się niezręcznie.
              
Julia zebrała się w sobie i podniosła się z krzesła. Z góry Cavendish wyglądał zupełnie inaczej. Nie wiedzieć czemu, uśmiechał się.
- Było mi bardzo miło – powiedział. – To była bardzo orzeźwiająca wymiana zdań.
- Nie wiedziałem, co powiedzieć, więc użyłem słowa „orzeźwiający”, by skonfundować moją rozmówczynię – odcięła się Julia, poprawiając torbę na ramieniu.
- Hej, użyłaś o wiele trudniejszego słowa! Ponadto z takim podejściem do życia hieny będą od ciebie uciekały.
- A niby jaką to miałoby dla mnie korzyść?
- Z czasem docenisz wartość mojej rady, a gdybyś jednak miała z tym problem, wiesz, gdzie mnie znaleźć.
- Ty też wiesz, gdzie szukać mnie. Miło było pana poznać – rzuciła z przekorą, zostawiając Jonathana samego z pustymi filiżankami oraz rachunkiem do opłacenia. Owszem, to było bezczelne, a takie bezczelności rzadko były jej udziałem. Jonathan jednak nie wołał za nią, zresztą nie naraziła go na horrendalny wydatek.
              
Cavendish był człowiekiem, na którego wpadała zbyt często, a przecież byli sobie zupełnie obcy. To nie był znajomy, którego miło było zobaczyć od czasu do czasu, choć od momentu ich oficjalnego zapoznania poza murami szpitala mogli uchodzić za znajomych. Julia nigdy nie analizowała owych przypadkowych spotkań, by doszukiwać się w nich jakiejś wyższej siły. I tak nie wierzyła w takie bzdety, miała nadzieję, że Jonathan też nie.
              
A jednak przypadki odgrywały w jej życiu znaczną rolę. Przypadek sprawił, że zainteresowała się naturą. Przypadek sprawił, że dostała stypendium. Przypadek sprawił, że wpadła na Henry’ego Dashwooda. Zdecydowanie za dużo przypadków kryło się za wielokrotnymi spotkaniami z Cavendishem. Przypadek kiedyś sprawi, że wpadnie pod samochód, takie miała szczęście.
              
Jamesa spotkała, gdy wychodził z budynku jej uczelni. Zmarszczył brwi, bowiem najpewniej przeszukał cały budynek od stóp do głów, dysponując jedynie opowieścią o podłym incydencie z Percym.

- Gdzie ty się podziewasz? – zawołał głosem pełnym wyrzutów. – Telefon masz tylko dla ozdoby?
- Nie oznacza to jeszcze, że muszę od razu od ciebie odbierać – burknęła w odpowiedzi. Dlaczego James rościł sobie prawo do jej osoby? Nie wiedział, czym jest prywatność?
- Dzwoniłem tyle razy! A gdyby coś mi się stało i potrzebowałbym pomocy?
- Powinnam być ostatnią osobą, którą winieneś prosić o pomoc. Od czego masz bowiem niezastąpioną Grace?
- Dobra, dobra… Gdzie byłaś?
- Nie jesteś moją matką, by zadawać mi takie pytania – odparła cierpko Julia, nie chcąc się zdradzać z tym, że spotkała się z Cavendishem. Z pewnej odległości wydawało się to być nieco nieodpowiednie. – Ja nie oczekują od ciebie raportu…

- Byłem dziś na wyjątkowo nudnym seminarium, napisałem pół strony pracy i tylko trzy razy chciałem wyskoczyć przez okno – powiedział James. – Teraz twoja kolej.
- Nic z tego, jak powiedziałam: nie oczekiwałam od ciebie raportu, zatem nie mam zamiaru się rewanżować.
- Jules, Jules… - westchnął Dashwood, uciskając nasadę nosa. – Co cię ugryzło?
- Co mnie ugryzło? Percy robi mi obciach na całą uczelnię, a gdy wychodzę odreagować, ty musisz prowadzić dochodzenie, gdzie i z kim poszłam. Rozumiem, że mieszkamy w jednym domu, lecz jest na tyle duży, że możemy sobie nie wchodzić w drogę.
- Rozumiem, że przekroczyłem jakąś granicę. – James nagle zesztywniał. – Gdybym tylko wiedział…
- Wiesz, doskonale.
- Przepraszam, zachowuję się czasem jak jakiś gówniarz.
- Częściej niż czasem.
              
Spotkanie Jamesa Dashwooda było jak dotąd najlepszym przypadkiem, jaki się wydarzył w niespektakularnym życiu Julii. Przedtem każdy dzień był taki sam, z Jamesem nabierał coraz to nowych barw. Irytował ją, rozbawiał do łez, a czasem sprawiał, że chciała coś rozwalić. Najczęściej jego głowę, skoro i tak była pusta.

Komentarze

Popularne posty