CLXXXIV Jonathan
Miał
wrażenie, jakby znalazł się pod ostrzałem. Pierwsza dłuższa interakcja z Sophie
po odkryciu jej małego sekretu była dla Jonathana niesamowicie stresująca.
Odkładał konwersację przez kilka dni, lecz najwidoczniej nie mógł unikać jej w
nieskończoność. Chodził zły jak osa, lecz cała złość ulatywała, gdy znajdowała
się w pobliżu. Współpracownicy musieli uważać go za niezrównoważonego
psychicznie.
Sophie
uparcie drążyła temat Julii, choć jedyną rzeczą, którą Jonathan robiło, było
natykanie się na dziewczynę w różnych miejscach. Mark żartował sobie z niego,
że już nie potrzebuje portalu randkowego. Zmieniłby zdanie, gdyby wiedział,
kogo spotkał na owym portalu randkowym. Postanowił jednak nie dzielić się swoim
odkryciem z przyjaciółmi. Chciał załatwić sprawy po swojemu.
Wszystkie te
myśli otoczyły jego głowę niczym chmara komarów, od których nie mógł się
uwolnić. Sophie mogła mieć rację w jednym – należało się z nimi zmierzyć. Nie
wiedział jednak, od którego problemu zacząć. Rozsądek podpowiadał, że należało
zacząć od Sophie, lecz Jonathan zwyczajnie nie miał jaj. Postanowił, że poduma
nad Julią, skoro i tak robił to każdego dnia. Rzecz jasna nie miał absolutnie
żadnego pomysłu.
Przez resztę
dyżuru układał papierki w gabinecie, jakby to były puzzle 15 tysięcy elementów.
Szło mu to opornie, ale przynajmniej coś robił i nie musiał użerać się z żadną
Susan.
Jako że nie
miał najmniejszej ochoty wracać jeszcze do domu, bo tam nie czekało na niego
nic poza mruczeniem Nory, która świetnie sama wypełniała sobie czas sama,
wsiadł w autobus i zajechał na uniwersytet. Wmieszał się w tłum ludzi
zmierzający na otwarty wykład, o którym Mark wspominał jakiś czas temu. Wtedy
nie przewidywał, że będzie mu się w ogóle chciało ciągnąć taki kawał, by
posłuchać nowinek z dziedziny niekoniecznie związanej z jego profesją. Uznał
jednak, że miło będzie oderwać się na chwilę od szpitalnej rzeczywistości.
Wykład
traktował o nanotechnologii i jej zastosowaniach w medycynie, więc nie oddalił
się aż nadto. Profesor Duncan potrafił skupić na sobie uwagę widowni o
zróżnicowanym profili wiekowym. Jonathan podziwiał jego zainteresowanie
tematem. Z każdą chwilą Jonathan powątpiewał w wymiar swojej pracy na oddziale.
Czuł się, jakby z każdym dniem oddalał się od swoich ideałów. Nigdy tak
naprawdę nad tym nie rozmyślał. Gdy żartowali sobie z Bartem i Markiem podczas
przerw, gdy porządkował dokumenty według własnego schematu, gdy skupiał się na
sali operacyjnej, by jak najlepiej poskładać jakiegoś delikwenta do kupy i
przywrócić mu sprawność, nie zastanawiał się nad tym, że mógłby być kimś
więcej.
Posiadanie
własnej kliniki nigdy go nie pociągało, uważał, że ponoszenie tak dużej
odpowiedzialności za praktycznie wszystko nieco go przerastało. Przede
wszystkim nie zamierzał rozstawać się z blokiem operacyjnym. Tylko niezwykły
splot zdarzeń zadecydował o tym, że został ordynatorem. Zatrzymał się na tym
przystanku i od kilku lat nie ruszał się z niego. Nie dlatego, że autobus nie
nadjeżdżał. Było mu dobrze tam, gdzie był.
Dlaczego
zatem uległ błaganiom Cormicka? Czy nagle zachciało mu się poszukiwać nowych
doznań? Nowych wyzwań? Jonathan poczuł w ustach znajomą gorycz. Coraz częściej
dopuszczał do siebie myśl, że w pewnym momencie będzie musiał naprawdę pożegnać
się ze szpitalem. Jeśli Lester zadomowi się na ortopedii, a SOR przejmie
jegomość, z którym Cormick negocjuje, dla Jonathana zwyczajnie nie będzie
miejsca. Nie chciał wracać do domu, w którym mieszkał już ktoś inny. Jego
własna duma nie pozwoliłaby mu egzystować z Bradleyem na jednym oddziale.
Uparcie powtarzał sobie, że sobie poradzi. W końcu spadania na cztery łapy
nauczył się od Nory.
- Percy, ty
dupku! – usłyszał Jonathan na korytarzu. Niewysoka osoba we flizelinowym
fartuchu próbowała odzyskać plik kartek trzymany przez postawnego murzyna. –
Oddaj mi to!
- A gdzie magiczne
słowo? – zarechotał Percy. Anemiczny blondyn obok niego otwierał właśnie okno.
Jonathan miał złe przeczucia.
- Moje
magiczne słowo może cię zaraz zaboleć w jądra! – zacietrzewiła się dziewczyna.
– Kretynie, nie jesteśmy w podstawówce!
- Nie jesteś
szczególnie miła. Nie zależy ci na tych notatkach? Ciekawe, co tu
powypisywałaś? Wyznania miłości względem Dashwooda?
Ciemnoskóry
chłopak nie czekał na reakcję dziewczyny. Gdy tylko blondyn otworzył okno
dostatecznie szeroko, wyrzucił przez nie plik kartek. Znajdowali się na trzecim
piętrze. Dziewczyna przypadła do parapetu, by wydać z siebie jęk pełen żałości.
Dziwne, że miała na twarzy maseczkę, lecz może wyskoczyła prosto z
laboratorium.
Pchnęła
Percy’ego w pierś, co nie zrobiło na nim najmniejszego wrażenia. Rzuciła się w
kierunku schodów, by jak najszybciej uratować to, co można było jeszcze
uratować, nim setki butów zdepczą kartki na dziedzińcu.
Jonathan,
kierowany nagłym przeczuciem, ruszył żwawo za nią. Dziedziniec był nieco
wilgotny, niektóre kartki zdążyły przesiąknąć ową wilgocią i coraz mniej
przypominały papier.
- Nie musi
mi pan pomagać – rzuciła dziewczyna, gdy podał jej kilka kartek. Jonathan od
razu poznał ten głos. Znowu na siebie wpadli. Teraz najwidoczniej znajdowali
się na jej terytorium.
- Tylko nie
rycz – odparł Jonathan. – To najgorsze, co możesz teraz zrobić.
Julia
poderwała głowę i spojrzała na niego zaskoczona. Na pewno nie spodziewała się
go tu spotkać. Uporali się ze sprzątaniem dziedzińca, a Julia bez słowa
zniknęła w trzewiach budynku. Wybrała dłuższą, lecz bezpieczniejszą drogę,
która pozwoliła jej ominąć przeszkodę w postaci dupkowatego Percy’ego.
- Zawsze
dajesz się tak gnoić? – zagaił Jonathan, wchodząc za nią do laboratorium. Nim
nie uporządkowała swojego stanowiska pracy, nie odezwała się do niego słowem.
- Z Percym
nie mam raczej żadnych szans – mruknęła w końcu, zdejmując maseczkę z twarzy.
Oczom Jonathana ukazał się wściekły grymas.
- Zawsze
możesz rzucić w niego śmietnikiem. – Julii nie przypadł do gustu ten żarcik. –
Zgaduję, że to nie pierwszy raz.
- To właśnie
dostaję za swoją ciężką pracę. Wyzwiska, głupie żarty i stypendium, za które
mogę sobie co najwyżej waciki kupić.
- Wiem, jak
to jest, niestety.
- Doprawdy?
– sarknęła Julia.
- Chcesz o
tym porozmawiać przy herbacie?
Julia zdarła
z siebie flizelinowy fartuch i ze złością wepchnęła go do kosza. Za fartuchem
powędrowały rękawiczki i maseczka.
- Nie mam
ochoty o niczym rozmawiać.
- To co
powiesz na to, żebym to ja mówił?
- Jeśli
będzie mi pan dawał wykład, to chyba podziękuję.
- Nie
dziękuj. Mój wykład zacznę od tego, żebyś przestała mi „panować”.
***
Dopadły go
wątpliwości, gdy Julia po zamówieniu herbaty zasznurowała swoje usta. Jonathan
podsunął jej talerz z ogromnym kawałkiem ciasta czekoladowego, lecz ona tylko
obrzuciła je niechętnym spojrzeniem. Nie wiedział, o czym miałby z nią
rozmawiać. W zasadzie się nie znali, więc nie chciał wyskakiwać z przypadkową
anegdotą tak ot.
- Zamiast
rozmawiać będziemy sobie pisać liściki? – mruknął zrezygnowanym tonem.
- Lekarze
mają paskudny charakter pisma – odparła Julia, przezwyciężając swoją niechęć.
Jonathan dostrzegł, że kosztowało ją to nieco wysiłku.
- To tylko
stereotyp – rzekł Cavendish z krzywym uśmiechem.
- Tak
naprawdę brzydko piszą ci, którzy na studiach musieli produkować całe tomy
notatek. Ja sama nie potrafię się z siebie rozczytać.
- Coś w tym
musi być, choć na studiach miałem koleżankę, która miała wręcz fenomenalne
pismo odręczne. Kaligrafka na zawołanie.
- James
mówi, że mogłabym podrabiać recepty – zaśmiała się Julia.
Jej nastrój
zmienił się, gdy wspomniała Dashwooda. Jonathan aż za dobrze wiedział, co to za
rodzaj dziwnej magii.
- Dotarłaś
do kwestii, która nurtuje mnie od dłuższego czasu – stwierdził z powagą.
- Ktoś zalał
rynek podrobionymi receptami na leki refundowane?
- Będę
wiedział, kogo oskarżyć, gdy do tego dojdzie. Chodziło mi raczej o Dashwooda.
Zakrztusiła
się herbatą i zaczęła go gorączkowo przepraszać.
- Nie
mógłbyś się od niego odczepić?
- To ty go
przyprowadziłaś do mojego szpitala – zauważył Jonathan.
- Twojego
szpitala? Dobre sobie!
- Masz rację
wykopali mnie nawet z mojego własnego oddziału…
- Myślałam,
że zawsze byłeś na SORze…
- Tylko
okazjonalnie.
- I tak
stanowczo zbyt często, skoro nadziewałam się na ciebie z każdą moją wizytą.
- Ten świat
jest pokręcony, co nie? To dowiem się, jak to z nim jest?
-
Przejawiasz niezdrowe zainteresowanie jego osobą.
- Odczepię
się, jak tylko się dowiem. Słowo skauta.
Jonathan spojrzał
wyczekująco na Julię w nadziei, że jego spojrzenie zmusi ją w końcu do
rozwiązania języka. Pod spodem czaiła się bowiem spragniona plotek psiapsióła,
która nie spocznie, póki nie otrzyma wszystkich szczegółów. Wszystkich.
-
Upierdliwiec… - mruknęła pod nosem, chwytając widelec. Wbiła go w ciasto
czekoladowe i zamilkła, zapewne starając się uporządkować w głowie pewne
kwestie. – Powinnam chyba zacząć od początku prawda?
- Na
początku było światło – sarknął Jonathan. – Może nie cofajmy się aż tak daleko,
co? Cofnijmy się jakieś dwadzieścia…
- Trzy –
dokończyła Julia. Brwi Jonathana powędrowały do góry. Już czytała mu w myślach.
- Nie jesteś
z Londynu – stwierdził.
- Musisz
wybaczyć moją wrodzoną gburowatość, pochodzę z Kornwalii.
- Nie musisz
być z Kornwalii, by być gburem. Większość Londyńczyków to dupki.
- Dupek a
gbur to dwie różne rzeczy.
- Ciężkie
dzieciństwo? – spytał nagle Jonathan.
- Zawrzyjmy
może mały układ – zaproponowała Julia, wymachując widelcem. – Informacja za
informację. Ty dowiesz się czegoś o mnie, a ja o tobie.
Cavendish
wzruszył ramionami, dając tym samym swoje przyzwolenie. Przysunął się bliżej,
bowiem Julia nie należała do specjalnie głośnych osób.
- Zatem
zanim odpowiem na twoje pytanie, musimy się cofnąć do Londynu o jakieś
trzydzieści sześć lat…
- Siedem –
sprostował Jonathan. Musiał przyznać, że była niezła w szacowaniu wieku. – Moje
dzieciństwo było raczej nudne. Grzeczny za dzieciaka, potem zbuntowany
nastolatek. I nie, nie mam rodzeństwa. Całe szczęście.
- Ja mam
brata, starszego. Nazywa się Keith.
- Kretyńskie
imię.
- Idealne
dla kretyna. Jest pierworodnym i wszystkie przywileje przypadły jemu. Ojciec
upatruje w nim spadkobiercy majątku. Mój brat zna się zatem na zwierzętach,
umie jeździć traktorem i wie jak pędzić dobry bimber. Ze mnie chcieli zrobić
perfekcyjną panią domu, dlatego musiałam uciec do Londynu.
- Nie
chciałaś być matką trójki dzieci? – zarechotał Jonathan.
- I całe
swoje życie spędzić w jednym miejscu? – Julia wepchnęła sobie do ust kawałek
ciasta. – Harowałam ciężko, by dostać to stypendium i znaleźć się tutaj.
Uczelnia chyba się jednak rozmyśliła co do mojej osoby. Zaczęli od pozbawienia
mnie dachu nad głową.
- I tu
pojawia się rycerz na białym koniu!
- Wszystko w
porządku z twoją herbatą? – odcięła się Julia z lekką irytacją.
- W jak
najlepszym. Jedz to ciasto, to poprawi ci się humor.
- Och, jaki
jesteś troskliwy!
- Na pewno
nie tak jak Dashwood. – Julia kopnęła go w kostkę pod stołem. – Uuu, zagrywki
rodem z podstawówki!
Komentarze
Prześlij komentarz