CCVI Jonathan


W normalnych okolicznościach niczym by się nie przejmował. Co prawda dawno nie był na randce, nie wyszedł jednak z wprawy. Wiedział, jak rozmawiać z kobietami, ostatnio przypomniał sobie kilka sztuczek na kawie z Briggs.
              
Problem polegał na tym, że nie były to normalne okoliczności. Po pierwsze randka umawiana była przez internet. Długo dyskutowali nad odpowiednim miejscem i nad znakiem rozpoznawczym, którego Jonathan wszakże nie potrzebował. Doskonale wiedział, z kim miał się spotkać.
              
Wybebeszył całą szafę w poszukiwaniu najbardziej optymalnego ubioru. Nora przyglądała się jego walce z niemym zdziwieniem. Nie wiedziała, co wstąpiło w jej mężczyznę. Jonathan na początku zastanawiał się nad smokingiem, lecz doszedł do wniosku, że to nieco zbyt pretensjonalny strój na taką okazję. Skoro i tak miał dostać w twarz.
              
Pierwszą koszulę przypalił podczas prasowania, gdy zbytnio się zamyślił nad kilkoma czarnymi scenariuszami. Czuł się, jakby ktoś zarzucił mu na plecy cholernie ciężki plecak.
- Kurwa! – syknął, gdy niemal nie poparzył się żelazkiem. – Doprawdy, mam dziś dwie lewe ręce…
              
Dziękował samemu sobie, że postanowił wziąć wolne, bowiem jakiś biedny pacjent mógł tylko ucierpieć, gdyby Jonathan bił się z myślami na oddziale. Mógł błędnie postawić diagnozę lub wyciąć nie to, co trzeba. Musiał powstrzymywać się od sięgnięcia po butelkę whisky ukrytą w szafce. Musiał być trzeźwy, napije się, gdy będzie już po wszystkim.
              
Przebierał się kilka razy, za każdym razem rzucając ciuchy na łóżko. Musiał zostać przy trzecim wyborze, bowiem dwa poprzednie pełne były kłaków Nory i nie miał najmniejszej ochoty bawić się w ich wyłuskiwanie.
- Zapewne masz mnie za kompletnego idiotę – westchnął Jonathan, na co kotka tylko przekrzywiła głowę. – Nie pamiętam, kiedy ostatni raz się tak denerwowałem. Obawiam się, że mogło to być na egzaminie specjalizacyjnym. W każdym razie dość dawno.
              
Wypił pół butelki wody, czego zaraz pożałował. Nerki pracowały na najwyższych obrotach i po chwili musiał pędzić do toalety. W brzuchu mu burczało, lecz żołądek związany miał w ciasny węzeł. Istniało prawdopodobieństwo, że cokolwiek zje, w zmienionej formie wydostanie się tą samą drogą. Lepiej było nie ryzykować.
              
Do wyjścia miał jeszcze dobrych kilka godzin, które zamierzał przesiedzieć w salonie, wgapiając się w swoje odbicie w wyłączonym telewizorze. Potrzebował ciszy, by poukładać sobie pewne rzeczy w głowie. Nora przysiadła na stoliku kawowym i wlepiła w niego swoje niebieskie oczy. Była niczym figurka, cicha i nieruchoma. Wiedziała, że z jej mężczyzną coś było nie tak.
- Dobra – rzekł w końcu po wielu minutach ciszy. Klepnąwszy się w uda, wstał z kanapy i ruszył do wyjścia. – Życz mi powodzenia.
              
Nora miauknęła, jakby chciała go zatrzymać, lecz Jonathan już wkładał płaszcz. Pod spodem miał czarny garnitur z czarnym krawatem, jakby wybierał się na pogrzeb. Cóż, pomyślał, część mnie chyba dziś umrze.
              
Zjawił się wyznaczonym miejscu o wyznaczonym czasie. Jonathan musiał przyznać, że Sophie miała dobry gust. Wokół okien wsiały girlandy żółtych światełek, które rozmyły się na moment, gdy pod powiekami Cavendisha zatańczyły łzy. Pociągnął nosem, odetchnął głęboko i wszedł do środka.
              
Ujrzał ją z daleka pośród nijakiego tłumu. Zupełnie jakby znaleźli się w filmie, a operator światła celowo nakierował reflektor na główną bohaterkę. Bawiła się serwetką, rozglądając się nerwowo wokół siebie. Miała na sobie czerwoną sukienkę z głębokim dekoltem. Szczęściarz, stwierdził w duchu, na myśli mając faceta, z którym była umówiona, nim nie dotarło do niego, że to on był tym facetem.
              
Nagle miał przemożną ochotę stać się kimś innym. Gdyby nie był Jonathanem Cavendishem, los może obszedłby się z nim łaskawiej. Jakie to dziwne, że wszystkie decyzje, jakie podjął swoim życiu, przywiodły go do tego momentu. Gdyby był kimś innym, byłby tak naprawdę nikim, być może łatwiej by mu przyszło zignorowanie wiadomości od Sophie „HeartStrings” Miles i być może znajomość po prostu samoistnie by wygasła.
              
Lecz Jonathan złapał się na tym, że był uzależniony od kontaktów z Sophie. Dzień bez niej na oddziale był dniem straconym. I choć przeważnie się ze sobą droczyli lub też mijali w pośpiechu na korytarzu, Jonathan chciał choć na chwilę ją ujrzeć. Usłyszeć jej głos. Zobaczyć wiadomość od niej.
              
Mark by się z niego śmiał, że jak nic się zakochał, lecz Jonathan daleki był od wysnuwania takich wniosków. Lubił Sophie w zupełnie inny sposób niż kogokolwiek przedtem. Lubił ją bardziej od siebie, a to coś znaczyło.
              
Podszedł do stolika i dopiero wtedy go dostrzegła. Patrzyła wszędzie nie tam, gdzie trzeba było. Zmieszała się przeokropnie. Jonathan zauważył, że ładnie się pomalowała. Cóż, mogła sobie pozwolić na więcej niż w szpitalu.
- Jonathan…? – powiedziała w końcu głosem przesyconym zdziwieniem. – Co ty tu robisz?
              
Żuchwa Jonathana drgnęła niespokojnie, lecz nijak nie potrafił się zmusić do powiedzenia czegokolwiek.
- Jeśli przyszedłeś dać mi jakąś ostatnią radę, to musisz się streszczać – wyszeptała Sophie podnieconym głosem. – On lada chwila może tu być.
- Wiem o tym… - wydukał w końcu.
- No tak, w końcu sam mnie na to namawiałeś! – Sophie posłała mu ciepły uśmiech. Szybko jednak zniknął z jej twarzy. – Czy coś się stało?
- Wszystko w porządku – skłamał Cavendish.
- Musisz zatem iść. Czekam…
- To na mnie czekasz – powiedział szybko Jonathan, chcąc jak najszybciej mieć to już za sobą. Rzucił wymiętoloną w stresie lilię na stół. Ich znak rozpoznawczy. Obok dłoni Sophie leżała taka sama. Biała lilia.
              
Sophie spojrzała na umęczoną twarz Jonathana, po czym zmarszczyła brwi. Łączyła wątki. Od wyniku tej analizy zależała jej następna reakcja. Dłoń Sophie leniwie powędrowała do szklanki z wodą. Najwyraźniej zaschło jej w gardle. Dlatego milczeli. Oboje.
              
Nagle się poderwała, machnęła ręką, a woda ze szklanki oblała twarz Jonathana. Okoliczne osoby spojrzały na nich z dezaprobatą. Sophie wyminęła go, trącając go mocno ramieniem. Zrobiła to celowo, odnotował w myślach Jonathan.
              
Wypadli na ulicę. Sophie stukała ze złością obcasami, próbując jak najszybciej oddalić się od Cavendisha.
- Ach więc to tak? – zawołał za nią. – Nie poszło po twojej myśli, więc zwyczajnie uciekasz?
              
Sophie zatrzymała się gwałtownie. Powoli odwróciła się i pozwoliła, by Jonathan się z nią zrównał.
- Ty dupku – wycedziła przez zęby.
- Różnie mnie nazywano – odparł Cavendish, wpychając dłonie do kieszeni płaszcza.
- Przez cały czas to byłeś ty!
- A sądziłaś, że ktoś inny, a ja go podmieniłem?
- Od jak dawna wiesz?
- Wiem co?
- Że ja to ja! Wcale się nie zdziwiłeś, gdy mnie spotkałeś. A może zrobiłeś to specjalnie? To twój sposób na podryw?
- A co za różnica?
- Od kiedy…
- Dowiedziałem się przez przypadek. Gdy nocowałaś u mnie po raz pierwszy.
- I przez ten cały czas dawałeś mi dobre rady. Plan niemal doskonały. Niczego się nie musiałeś domyślać, bo przecież doskonale znasz siebie samego. Przyznaj się, dobrze się bawiłeś?
              
Jonathan nie odpowiedział.
- Naprawdę miałam cię za porządnego faceta, ale okazałeś się być zwyczajnym dupkiem.
- Wszyscy faceci są tacy sami, prawda? – odciął się Jonathan. – No może poza twoim kryształowym Willem…
- Jak śmiesz…!
- Wyobraziłaś sobie, bóg wie co, ale gdy rzeczywistość odbiega od tej wizji, wyżywasz się na mnie. To ja jestem dupkiem? Byłbym nim, gdybym wcześniej cię nie zdemaskował? Byłem szczery, chciałem jak najlepiej, sądziłem, że istnieje między nami jakaś nić porozumienia, ale okazało się, że to ty jesteś pieprzoną królewną, która chowa głowę w piasek przy pierwszej napotkanej przeszkodzie.
              
Sophie zamachnęła się i uderzyła pięścią w twarz Jonathana. Bolało jak cholera, umiała bić facetów.
- Nie zbliżaj się do mnie – powiedziała głosem pełnym nienawiści.
- To będzie trudne, zważywszy, że pracujemy na tym samym oddziale! – zawołał za nią Cavendish, czując, że puchnie mu powieka. Sophie jednak już go nie słuchała. Oddalała się chodnikiem, głośno stukając obcasami.

***

Rozległo się dzwonienie do drzwi. Jonathan myślał, że to dzwoni mu w głowie. Uderzenie Sophie okazało się o wiele boleśniejsze w skutkach, niż przypuszczał. Nie zamierzał teraz przyjmować gości. Opadł na kanapę i przyłożył do twarzy woreczek z lodem.
              
Dzwonienie ucichło ku wielkiej uldze Jonathana. Po chwili w drzwi coś załomotało. Jonathan jęknął, wiedział bowiem, że się nie wymiga. Jego goście będą tak tłukli, choćby mieliby to robić całą noc i choćby miała ich zgarnąć policja za zakłócanie porządku.
- No w końcu! – sapnął Bart, gdy Jonathan ostatecznie otworzył drzwi. – Pomyśleliśmy sobie, że…
- Dobry boże, co ci się stało z twarzą? – wszedł mu w słowo Mark.
- Miałem mały wypadek – rzucił Jonathan, siląc się na spokój. Zdradził go jednak drżący głos.
- Rany, ktoś cię nieźle urządził. – Bart zagwizdał z uznaniem. Powstrzymał się od dalszych komentarzy, gdy ujrzał grymas na twarzy swego przyjaciela.
              
Nie musiał używać żadnych słów. Mark i Bart wiedzieli, że stało się coś poważnego. Coś naprawdę poważnego, bowiem dotyczyło najskrytszych uczuć Jonathana, o które nikt by go nie posądził.

Komentarze

Popularne posty