CCVII Sophie


Gdy odbierała paczkę, wystraszyła nieco listonosza. Wyszła z domu z czarną maską na twarzy. Tego dnia planowała być nieskazitelna. Musiała zmyć z siebie krew po nieszczęśliwym wypadku na sali operacyjnej. Miała wrażenie, że kilka kropli wtopiło się jej w skórę.
              
Cieszyła się, że przesyłka doszła tak szybko. Dawno nie była na randce, a jej szafa pełna była strojów, których już dawno nie miała na sobie. Po przejrzeniu garderoby i skonsultowaniu jej z Jonathanem doszła do wniosku, że powinna kupić sobie coś nowego. Mimo że Jonathan optował za workiem na ziemniaki. To tylko opakowanie, powtarzała jego słowa w myślach. Najważniejsza jest zawartość.
              
Układając włosy, nakładając makijaż, wkładając czerwoną sukienkę, poprawiając szminkę, pryskając się perfumami, zastanawiała się, jaki będzie mężczyzna, którego miała dziś poznać osobiście. Czuła się z nim związana w jakiś szczególny sposób. Miała nadzieję, że spodoba jej się jego opakowanie i że rzeczywiście będzie taki czarujący jak w wiadomościach. Potrafił być niezwykle miły, momentami rzeczowy, a przeważnie cierpki i sarkastyczny, co bardzo jej się podobało. Był nieco jak kiwi – szorstki na zewnątrz i prawdopodobnie słodki w środku z lekką, szczypiącą w czubek języka nutą.
              
W drodze na miejsce spotkania wstąpiła do kwiaciarni, żeby kupić lilię – ich znak rozpoznawczy. Postanowili zagrać niczym w taniej komedii romantycznej pełnej oczywistych zwrotów. Sophie zrezygnowała z samochodu. Postanowiła, że na rozluźnienie pozwoli sobie na lampkę wina, a gdyby coś poszło nie tak – na całą butelkę.
              
Zjawiła się w restauracji przed czasem. Miała więc chwilę, by zaznajomić się z otoczeniem. Gdy poczuła się pewniej, wlepiła wzrok w drzwi wejściowe. Z każdą minutą żołądek jej się kurczył. Odprawiła kelnera, który podsuwał jej menu, uśmiechając się przepraszająco.
- Jeszcze czekam na kogoś – powiedziała lekko drżącym głosem. To powinno być oczywiste, że na kogoś czekam, rzuciła do kelnera w myślach. Nie wystroiłaby się tak, gdyby miała zjeść kolację w samotności.
              
Na sali ktoś kichnął, Sophie odwróciła się w tamtą stronę. Gdy ponownie spojrzała na drzwi, ujrzała w nich Jonathana. Serce podjechało jej do samego gardła. Poczuła, że mocno pocą się jej dłonie, nijak nie potrafiła zapanować nad maniakalnym miętoleniem serwetki. Musiała przyznać, że widok Jonathana ją zaskoczył. Skąd wiedział, gdzie się pojawić? Czyżby w całym zamieszaniu zdradziła mu miejsce spotkania? Jakże niedyskretnie z jej strony.
              
Jonathan wyglądał na spiętego. Pod płaszczem miał czarny garnitur z czarnym krawatem, zupełnie jakby wybierał się na pogrzeb. Mogło stać się coś poważnego. Może też miał zamiar spędzić miło czas z kimś innym, a jeden telefon sprawił, że musiał wrócić do szpitala. Być może było to coś naprawdę poważnego i Jonathan postanowił wezwać Sophie. Zrujnowałby jej wieczór, lecz nie potrafiłaby odmówić mu pomocy. Złapała się na tym, że była na każde jego skinienie.

- To na mnie czekasz – te słowa kompletnie wytrąciły Sophie z równowagi. Uruchomiły kaskadę myśli, potok obliczeń, retrospekcję wszystkich słów wymienionych z Sokolim Okiem na portalu randkowym.
              
To mógł być dosłownie każdy, nawet Musztardowy Sweterek albo Leszcz Bradley. Ktoś na tyle inteligentny, by onieśmielić Sophie i na tyle pociągający, by utrzymać wątłą nić znajomości przez internet. To mógł być każdy, ale nawet w najśmielszych snach nie wyobrażała sobie, że mógłby to być wielki doktor Cavendish. To nie był człowiek, który bawił się w takie rzeczy. A może jednak był? Nigdy nie potępił jej znajomości z Sokolim Okiem, nigdy nie powiedział, że to dziecinada. Przeciwnie, wspierał ją w jej relacji.
              
Nie wyglądał na zaskoczonego. Wyglądał raczej, jakby miał bolesną świadomość tego, że rozwój wypadków będzie raczej nieciekawy i na pewno nieprzyjemny dla niego. Wszedł do restauracji, wiedząc, że spotyka się z Sophie. Przez cały czas wiedział.
              
Wylała na niego szklankę wody i w pośpiechu wybiegła z restauracji, czując, że powoli traci panowanie. Woda wzbierała, a tamy robiły się coraz słabsze. Czy kiedykolwiek mogła być czegokolwiek pewna? Czuła się oszukana. Jonathan bawił się nią przez cały czas. Udawał miłego, udawał, że potrzebuje jej pomocy, by wzbudzić w niej sympatię. Jeśli sądził jednak, że to wszystko złagodzi szok związany z ostatecznym odkryciem kart, to grubo się pomylił.
              
Nie zbliżaj się do mnie.
              
Te słowa były dla niego jak policzek. Poradził sobie z nimi jednak jak na Jonathana Cavendisha przystało. Oddaliła się szybko, w oczach mając łzy. Wiedziała, że wróci do pustego domu z uczuciem głębokiego zawodu. Była jednak rozczarowana głównie sobą. Z jaką łatwością dała się nabrać. Miała tak zaniżone standardy i jednocześnie tak zawyżone oczekiwania…
              
Tak bardzo pragnęła, żeby Will był przy niej, nawet jeśli jedyne, co miałby zrobić, to ją przytulić. Chciała mieć kogoś, komu mogła się wypłakać w ramię. Smarkanie w fartuch Cavendisha stało się nagle bardzo odległym wspomnieniem jakby z innego życia. Może, gdy zamknie oczy, wszystko zniknie, a ona po prostu się obudzi w zupełnie innym miejscu.

Komentarze

Popularne posty