CXIII Randy
Chmury pojawiły się nad Cambridge i spadł z
nich rzęsisty deszcz. Elizabeth otworzyła okno na oścież i przysunęła się z
fotelem. Z Jackiem na kolanach i wyszczerbionym kubkiem w dłoni wpatrywała się
w spadające krople, które rozbijały się o parapet.
Nijak nie mógł jej namówić, by zamknęła okno i
nie chodził tu wcale o to, że dywan mókł. Zbywała go niedbałym ruchem dłoni lub
enigmatycznym uśmiechem. Zarzucił jej koc na ramiona, po czym zajął się swoimi
publikacjami. Przysiadł w salonie i od czasu do czasu wyglądał zza papierów.
Nie potrafił się powstrzymać od sprawdzania co
jakiś czas jej ogólnego stanu. Popadał w dziwną paranoję podsycaną przez jego
własną niewiedzę. Nie odważył się wypytać Dana o szczegóły, by do minimum
ograniczyć wypływ informacji. Bazował zatem na tym, co przekazała mu Elizbeth,
a jego umysł dopowiadał sobie resztę.
Starał się nie popadać w pesymizm, sama
Elizabeth go przed tym przestrzegała. Cieszył się, że chociaż ona widzi jakieś
dobre strony czy nikłe przejawy nadziei. W duchu dziękował za Charlesa. Być
może w alternatywnej rzeczywistości nowotwór i tak by się pojawił, lecz
obecność Charlesa dodawała jej sił i sprawiała, że wstawała każdego dnia.
Jeszcze pamiętał jej samobójcze zapędy.
Charles pojawił się późnym popołudniem. Ani
Jack, ani Elizabeth nie zareagowali. Randy obawiał się, że znów się zacięła.
Nie miał najmniejszego pojęcia, co mogłoby być bodźcem, który wybudziłby ją z
otępienia.
Młody Wright wręczył Randallowi butelkę wina,
uśmiechając się szeroko i dość niepokojąco.
- Co świętujemy? – spytał skonfundowany Randy.
Ostatnio nie mieli zbyt wielu powodów do świętowania. Poza udanymi – w końcu –
zaręczynami Charles i Elizabeth.
- Zaraz ci wszystko opowiem – odparł Charles,
po czym skierował się w stronę Elizabeth. Jeszcze nie nauczył się mówić o niej:
„moja narzeczona”. – Wiesz, to był twój pomysł z tymi kwiatami – rzucił,
przystając przy fotelu.
- Jakoś sobie nie przypominam – odparła pustym
głosem, nawet nie odrywając oczu od ulewy.
- Własna praktyka a może kwiaciarnia? Pamięć
mnie nie zawodzi.
Elizabeth zaśmiała się pod nosem.
- Zatem postanowiłeś zostać kwiaciarzem?
- Uznaj to za wstęp do własnej praktyki.
- Myślałeś może…
- Na razie nie zaprzątam tym sobie głowy.
Wziąłem urlop, to mogą być naprawdę długie wakacje.
- Naprawdę to zrobiłeś? – Elizabeth nagle się
ożywiła.
- Zaczynam żyć na własny rachunek. Mój ojczulek
nawet się nie zorientował.
- Nie powiedziałeś mu?
- Nie! Biedaczyna! Myślał, że podpisuje mi
urlop, a to było wypowiedzenie!
- O czym wy dwoje bredzicie? – wtrącił się
Randy.
- O niczym takim, Randallu – odparł Charles z
niewinnym uśmieszkiem.
- Czy jest to związane z zakupionym przez
ciebie alkoholem?
- Może tak, może nie…
- Nieistotne, otworzyłem już butelkę.
Charles zasugerował, żeby Randy usiadł, gdyż
upadek w tym wieku mógł grozić poważnymi powikłaniami. Charles tylko troszeczkę
się wysilił, by otwarcie nie nazwać Randalla Blackwooda starym człowiekiem. Co
prawda Randy nie należał do dziadków w stylu fit, ale na wstawienie endoprotezy
stawu biodrowego też się nie wybierał.
- Po pierwsze świętujemy fakt, że Elizabeth
jednak postanowiła mnie poślubić – rzekł Charles, obracając w palcach kieliszek
z winem. – Mimo tego, jak bardzo starała się mnie odwieść od tego pomysłu…
- Miałam swoje powody – mruknęła Elizabeth,
przewracając oczami. Randy dobrze wiedział, co to były za powody.
- Nie boisz się? – spytał cicho Randy.
Wyobraził sobie, jak Charles zareagował na niezbyt wesołe wieści.
- Boję się, ale nie powinienem tego okazywać. –
Charles zerknął na Elizabeth. – Co dopiero musi przeżywać sama zainteresowana…
- Możemy się teraz nad tym nie roztrząsać? –
zaproponowała Elizabeth, po czym wypiła łyk wina. Obydwaj poszli za jej
przykładem.
Powinni się cieszyć, w końcu po tylu latach
Charles i Elizabeth się odnaleźli i pokochali, a jednak było coś gorzkiego w
tym wydarzeniu. Gdyby nie choroba Elizabeth wszystko byłoby idealnie.
- Drugą rzeczą, którą będziemy dziś świętować
jest fakt, że odszedłem z pracy – oznajmił Charles głosem podszytym dumą. Randy
zakrztusił się własną śliną.
- Teraz to naprawdę sobie ze mnie żartujesz! –
zawołał, podczas gdy Elizabeth opiekuńczo klepała go po plecach. – Jak
zareagował twój ojciec?!
- Nijak. W zasadzie nawet się nie zorientował.
Podsunąłem mu pod nos papierki, mówiąc, że potrzebuję urlopu.
- Zaraz… Czy tymi kwestiami nie zajmuje się aby
Judy?
- Posłałem ją wcześniej do domu, a szanowny
doktor Benjamin Wright podpisał moje wypowiedzenie bez mrugnięcia okiem.
- Doktorek urwie ci głowę…
- Nie urwie, jeśli mnie nie dopadnie. Wyjeżdżam
na dwa tygodnie, porywam Elizabeth i liczę na to, że i ty do nas dołączysz.
- Po co miałbym się wcinać między was? –
zdumiał się Randy.
- Choćby po to, że masz być drużbą na naszym
ślubie…
- Co to, to nie! – obruszyła się Elizabeth. –
Znajdź sobie innego drużbę!
- Nikt inny się nie nadaje tak, jak on!
- Nie. Randy ma mnie poprowadzić do ślubu jako
mój ojciec.
Dobrze się złożyło, że siedział. Alkohol w
szalonej ilości trzech łyków wina oraz cały kubeł nieprzyjemnych wiadomości z
domieszką tych niespodziewanych sprawiły, że Randy poczuł się słabo. W innych
okolicznościach stwierdziłby, że pewne rzeczy wydarzyły się stanowczo za
szybko. Niezbyt rozsądnym było przeskakiwać ze związku, który jeszcze nie
rozwinął w pełni skrzydeł, do małżeństwa. Wybaczał wszystko Charlesowi, który
po prostu pragnął przywiązać do siebie Elizabeth najsilniej, jak tylko mógł,
zważywszy na jej tendencję do uciekania w głąb siebie. I tak biedny chłopak
czekał wystarczająco długo, by przekonać ją do siebie.
Ślub, nowotwór i fakt, że Elizabeth otwarcie
nadała mu niemal ojcowski tytuł, sprawiły, że Randy’emu zakręciło się w głowie
od nadmiaru sprzecznych emocji. Był szczęśliwy, zrozpaczony, zaskoczony… Życie
jeszcze nigdy nie było dla niego tak intensywne.
- I co na to powiesz? – spytał ostrożnie
Charles.
- …Wow – tylko tyle zdołał wydusić z siebie
Randy. Spojrzał na swoją bratanicę, która już dawno temu przestała być tylko bratanicą.
- Randy nigdy nie był zbyt ekspresywny –
skwitowała Elizabeth z krzywym uśmiechem.
- Tak, po kimś w końcu to masz – odciął się
Charles żartobliwie.
- Genetyka to jedynie pewne uwarunkowania,
rozwój psychiczny w dużej mierze zależy od środowiska – stwierdziła Elizabeth.
– I choć zwykle nie było kolorowo, Randy zawsze był moim największym
autorytetem.
Komentarze
Prześlij komentarz