CXVI Elizabeth
Przytłoczona ogromem przygotowań oraz
szczególną troską Charlesa, by się nie przemęczała, co wywoływało jedynie efekt
odwrotny od zamierzonego, postanowiła uciec od wszystkiego i odetchnąć świeżym
morskim powietrzem. Babcia Darcy chciała ją zatrzymać, by omówić jeszcze kilka
spraw, jakby nie uznawała Charlesa za osobę kompetentną w tych kwestiach.
- Elizabeth potrzebuje teraz trochę czasu dla
siebie – rzekł Charles, wzrokiem nakazując Elizabeth zmykać, dopóki babcia
Darcy była skonfundowana.
Zawinięta w wełniany szal przeszła obok
niesławnego podpalonego drzewa i skierowała się ku wąskiej ścieżce prowadzącej
w dół klifu. Musiała uważać na stromiźnie, bowiem gdyby złamała sobie nogę,
mogły upłynąć godziny, nim ktokolwiek by się zaniepokoił i zaczął jej szukać.
Zapach morza był odświeżający, a jego miarowy
szum uspokajał jej zszargane nerwy. Przeskakiwała z jednego kamienia na drugi,
nie patrząc dokąd zmierza. Wszystkie myśli, które dotąd kłębiły się w jej
głowie, uleciały wraz z mewami, które nagle poderwały się do lotu, skrzecząc
niemiłosiernie. Obecnie miała pustkę i była z tego powodu zadowolona. Wiatr
uparcie wpychał jej włosy do oczu, lecz nie pomyślała o tym, by je związać. I
tak nie miałaby czym.
Dojrzała wyjątkowo okrągły kamień i schyliła
się, by go podnieść. Zaraz jednak wrzuciła go do morza, patrząc, jak koziołkuje
na grzbiecie fali, która po chwili liznęła podeszwy jej butów.
- Morze samo odbierze to, co mu należne – rzekł
miękki głos za nią. Odwróciła się przestraszona. Była przekonana, że jest tu
sama. – Nikt zwykle tędy nie chodzi.
- Zatem mamy dwa wyjątki od reguły – odparła
ostrożnie.
Mężczyzna, którego spotkała na plaży, miał
przyjazny wygląd, rumiane policzki oraz żywe spojrzenie, które lustrowało ją od
stóp do głów.
- Niewątpliwie – odparł mężczyzna uprzejmie.
Miał niecodzienny akcent, który słyszało się jedynie u przedstawicieli wyższej
warstwy społecznej. Wełniany płaszcz i włosy sterczące na wszystkie strony
nijak nie pasowały do wizerunku jakiegoś lorda. – Zatem albo się panienka
zgubiła, albo przyszła z domu na klifie.
- A czy pan się zgubił? – spytała Elizabeth. –
Na pewno bowiem nie przyszedł pan z domu na klifie.
- Tak po prawdzie przychodzę ze wsi. Wychowałem
się w tej okolicy, nie mógłbym się zgubić. Z której części Anglii panienka
pochodzi?
- Cambridge – powiedziała nieufnie. Oblicze
mężczyzny natychmiast się rozpromieniło.
- Ach, zatem musi panienka być Elizabeth!
Elizabeth zamarła przestraszona. Poza babcią
Darcy nie znała w Porthtowan nikogo i nikt we wsi nie powinien jej znać. Kim
był zatem ów mężczyzna i skąd ją znał?’
- Proszę o wybaczenie, nie przedstawiłem się. –
Mężczyzna zbliżył się do Elizabeth. – Henry Dashwood.
Imię i nazwisko absolutnie nic jej nie
powiedziały, z czystej uprzejmości uścisnęła dłoń mężczyzny.
- Charles wiele mi o panience opowiadał –
ciągnął pan Dashwood, energicznie potrząsając dłonią Elizabeth. – Nigdy bym nie
podejrzewał, że postanowi się ustatkować, choć z drugiej strony nie powinno być
to dla mnie niespodzianką. Słyszałem o panience wiele dobrego i muszę panience
podziękować.
- Za co? – zdumiała się Elizabeth, zażenowana
przedłużonym uściskiem oraz nieco staromodną wymową jegomościa.
- Charles był swego czasu w trudnej sytuacji. –
Pan Henry w końcu się opamiętał i wypuścił jej dłoń. – Jego duma nie pozwalała
mu ciągle prosić o pomoc i gdy wrócił do Cambridge, byłem nieco rozczarowany
jego podejściem. Zdołałaś go jednak odmienić i to na lepsze. Rozpisywał się o
tym w swych listach.
- Przynajmniej je do pana wysyłał – mruknęła
Elizabeth pod nosem. – Zatem to pan jest owym tajemniczym… protektorem
Charlesa?
- Nie nazwałbym tak tego! – zaśmiał się pan
Dashwood. – Nie wiem, jaką wersję przedstawił panience Charles, lecz to ja
jestem owym jegomościem wspierającym Charlesa podczas jego studiów. Oferowałem
mu wsparcie po studiach, lecz jest dumny jak jego matka…
Henry Dashwood zasępił się dziwnie, gdy
wspomniał o matce Charlesa.
- Zdenerwowana przed ślubem? – zagadnął, chcąc
nieco zmienić temat.
- Być może nie jest to taki dobry pomysł… -
westchnęła Elizabeth ciężko. Już myślała, że poradziła sobie z wątpliwościami,
a te dopadły ją ze zdwojoną siłą w obecności tego niemal obcego człowieka. –
Ojciec Charlesa jest temu przeciwny.
- Charles popełniłby wielki błąd, gdyby coś
takiego go powstrzymało. Żałowałby tego do końca życia.
- Tak jak pan? – zaryzykowała stwierdzenie i
trafiła w czuły punkt.
- Dokładnie tak – rzekł Henry sucho. – Ten cały
Wright okazał się być większym dupkiem, niż mogłem to sobie wyobrazić.
- Ma pan na myśli doktora Benjamina?
- Wtedy nie był jeszcze doktorem, lecz
aspirował do miana pseudonaukowca.
- Znał go pan?
- Nie bardzo, żałuję jednak, że nie obroniłem
przed nim Mary.
- Mary Darcy?
- Jako dzieci byliśmy przyjaciółmi, jako
dorośli… kimś więcej. Moja pozycja oraz naciski moich rodziców nie pozwoliły mi
na sformalizowanie związku, musiałem porzucić okolicę i przejąć obowiązki mego
ojca w stolicy. Do dziś żałuję, że nie posłuchałem głosu serca.
Pan Dashwood uśmiechnął się smutno.
- Mary wyszła za Wrighta, ja poślubiłem damę,
którą podsunęła mi matka.
- Ma pan dzieci, panie Dashwood? – spytała
Elizabeth zaintrygowana opowieścią.
- Henry, proszę mi mówić Henry. Mam syna, jest
cztery lata młodszy od Charlesa. Moja żona zmarła niedługo po porodzie. Miałem
nadzieję, że może Mary… Ale było już za późno.
- Zatem to nie przypadek skojarzył cię z
Charlesem?
- Nie – rzekł Henry. – Gdy dotarła do mnie
wieść o śmierci Mary, pomyślałem sobie… Sam już nie wiem, co takiego sobie
pomyślałem. Chciałem się nim zaopiekować, skoro jego własny ojciec był takim
despotą.
- Charles wiele ci zawdzięcza. Cieszę się, że
miał wsparcie w ciężkiej sytuacji.
- Opór doktora Wrighta nie jest jednak jedynym,
co cię martwi – zauważył nagle Henry. – Charles mi opowiadał o twojej
„rodzinie”.
- Wiesz zatem o wszystkim. – Pan Dashwood
skinął głową. Poczuła się zdradzona, bowiem Charles przekazał osobie z zewnątrz
najdrobniejsze szczegóły dorastania Elizabeth w Cambridge. Z drugiej strony
Henry był negatywnie nastawiony do doktora Wrighta, poznawszy opowieści o
Michaelu, na pewno go nie pokochał. Czuła, że mogła mieć w nim sprzymierzeńca.
Gdy Henry mówił o Charlesie, w jego głosie
pobrzmiewała pewna czuła nuta, jakby w pewnym sensie traktował go jako swojego
syna. To właśnie Henry miał być tym „solidnym wsparciem”, a jego obecność w
Porthtowan przez uroczystością nie była przypadkiem. Elizabeth podejrzewała, że
pan Henry miał pełnić rolę ojca Charlesa podczas uroczystości. Zatem nie miała
być jedyną osobą, która u kogoś innego upatrywała ojcowskiego wzorca.
Wiatr zawiał mocniej, zakrywając włosami jej
twarz i łzy, które zbierały się w jej oczach.
- Nie dajcie się naciskom środowiska – ostrzegł
ją pan Dashwood. – Nie popełnijcie tego błędu co ja.
- Chyba dlatego jesteśmy daleko od Cambridge…
- Życzę wam wszystkiego najlepszego…
- Będę dla niego tylko rozczarowaniem –
powiedziała nagle Elizabeth, nim zdołała się powstrzymać.
Henry Dashwood nie powinien być dobrym
kandydatem do tego typu zwierzeń. Poznała go zaledwie pół godziny temu, a
właściwie to nie wiedziała o nim absolutnie nic poza tym, że wspierał Charlesa
podczas studiów i kochał Mary Darcy, która poślubiła innego. W obejściu
Henry’ego było jednak coś szczególnego i Elizabeth nie dziwiła się już,
dlaczego Charles zwierzał mu się ze wszystkiego.
Przygarnął ją do siebie i otoczył ramieniem,
jakby byli na stopie przyjacielskiej. Uśmiechnął się do niej pokrzepiająco i
rzekł:
- Dlaczego miałabyś być rozczarowaniem?
- Charles wiele ci o mnie mówił, lecz pojawiły
się nowe okoliczności.
- Jakiekolwiek by one nie były, na pewno sobie
z nimi poradzicie.
- Nie tym razem. Nie będę mogła dać Charlesowi
dzieci, być może się nawet razem nie zestarzejemy…
- Rozumiem, że możesz być nieco pesymistycznie
nastawiona…
- Ciężko o optymizm, gdy masz guza mózgu
trzeciego stopnia – wypaliła Elizabeth, po czym na nagle zamilkła. Co też jej
strzeliło do głowy, by dopuszczać obcego człowieka do największej tajemnicy?
Pamiętała, jak naciskała Charlesa, by nie
zdradzał się z ich związkiem, a sama rozpowiadała na prawo i lewo o swojej
chorobie, jakby mówiła o zwyczajnym przeziębieniu. Wszelka wesołość zniknęła z
twarzy Henry’ego Dashwooda, mógł się okazać kolejną osobą, która miałaby jakieś
zastrzeżenia co do małżeństwa.
- Oddałbym całe moje życie, by móc spędzić z
Mary jeszcze jeden dzień – powiedział cicho pan Dashwood. – Przysięgając,
mówimy: „Dopóki śmierć nas nie rozłączy”, jakie ma znaczenie, kiedy ona
nadejdzie? Skąd mamy wiedzieć, czy następnego dnia nie dojdzie do jakiejś
katastrofy? Małżeństwo to nie jest inwestycja biznesowa, nie oczekujemy
konkretnych zysków.
- Twoje małżeństwo było aranżowane, oczekiwałeś
konkretnych zysków – zauważyła Elizabeth.
- Nie ja, lecz moja rodzina, ale to nieważne. Traktuję
Charlesa niemal jak własnego syna, lecz nie do mnie należy osądzanie jego
narzeczonej. I choć niemal wcale się nie znamy, ufam, że dokonał słusznego
wyboru.
Elizabeth już otwierała usta, by coś
powiedzieć, lecz Henry machnął dłonią.
- Nie przekonuj mnie, że popełnia błąd albo że
będziesz dla niego rozczarowaniem, bo jeszcze gotów jestem zmienić zdanie. –
Henry zerknął na klif. – Wiatr się nasila, lepiej wracajmy. Jesteś taka drobna,
że jeszcze cię zwieje.
Komentarze
Prześlij komentarz