CXXXIV Randy

Zatrzymany film. Martin wgnieciony w kanapę, Violet lekko wychylona w stronę Elizabeth, czerwona na twarzy. Michael lekko znudzony, lekko przestraszony. Brwi Charlesa biegną na spotkanie z sufitem. Elizabeth zaskoczona własną wulgarnością. Jest zła, policzki ma różowe, oczy świecące nieznanym blaskiem. Takiej Elizabeth jeszcze nie oglądali. Po czym film leci dalej.

- Tego się po tobie nie spodziewałem – rzekł sucho Michael, zaciskając dłonie w pięści. Musiały go świerzbić, normalnie od razu by jej oddał.
              
Randy nagle wybuchł gromkim śmiechem.
- Zdaje się, że jednak czegoś cię nauczyłem! – zawył między kolejnymi spazmami.
              
„Stul pysk, gówniarzu” było jego standardową odzywką, gdy Michael próbował nagiąć rzeczywistość do własnych upodobań. Zatykał się wtedy i Randy mógł się swobodnie oddalić z płaczącą Elizabeth. Musiała słyszeć to już tyle razy, że utrwaliło się w jej podświadomości. Nie byli już jednak dziećmi, Michael był całkiem wyrośnięty, przez co owa uwaga w ustach Elizabeth brzmiała wręcz groteskowo. Pokój podzielił się na dwa obozy: tych, którzy uznali to za zabawne, oraz tych, których to rozgniewało.

- Jak śmiesz tak do mnie mówić? – syknął złowrogo Michael, mrużąc oczy. Na szczęście Charles był tuż obok, gdyby miało dojść do rękoczynów. Jako jedyny zachowywał neutralność. Na razie.
- A kim ty dla mnie jesteś? – odcięła się Elizabeth.
- Mam ci przypominać, że teraz jesteśmy rodziną?
- Dobre sobie! To, że jesteś Blackwoodem, nijak nie czyni cię moją rodziną! Nie jesteśmy ze sobą spokrewnieni w sensie biologicznym, nigdy nie zostałeś adoptowany. Po prostu wziąłeś sobie nazwisko, bowiem bardzo ci to odpowiadało. Tylko że ja już nie nazywam się Elizabeth Blackwood.
- No jasne – żachnął się Michael, zbierając w sobie kolejną porcję jadu – sprawiłaś sobie to żałosne „Swallowtail”, a teraz do durne „Darcy”. Bez urazy, Charles.
              
Charles tylko uśmiechnął się krzywo. Był jedyną stojącą osobą w pomieszczeniu i spoglądał na wszystkich z góry. Był przerażająco poważny, nawet Randy poczuł się nieco nieswojo.

- Poza tym tych dwoje – Elizabeth wskazała na Martina i Violet – jest przykładem potwierdzającym tezę, że rodzina jest jedynie konstruktem społecznym i związki biologiczne nie mają tu nic do rzeczy. „Ojciec” czy „matka” to tylko puste pojęcia, których ta dwójka nijak nie potrafiła wypełnić.
- Daliśmy ci dach nad głową – zauważył Martin grobowym głosem.
- W taki sposób, że mieszkałam u Randy’ego?
- Płaciliśmy za twoją edukację…
- Zapewnialiście mi zasadnicze minimum, ale nie wynikało to z troski o mnie. Dbaliście tylko o siebie i to, by przez jakieś zaniedbania ktoś się do was nie przyczepił. Nauczyciele, lekarz rodzinny, pracownicy społeczni. Chodziło tylko o wasz komfort i komfort Michaela, skoro stał się dla was najważniejszy.
              
Elizabeth odetchnęła głęboko, poprawiła filiżankę na spodeczku, po czym ciągnęła dalej swoją tyradę. Randy podziwiał jej niezłomność. To był jeden z tych epizodów, gdy przelała się czara goryczy i Elizabeth musiała wylać cały swój żal. Przez wiele lat pielęgnowała w sobie urazę do ludzi, którzy chcieli, by nazywała ich rodzicami. Randy nie posiadał żadnych argumentów na ich obronę, zresztą nie zamierzał ich szukać. W tej chwili był całym sercem z Elizabeth.

- To Randy mnie karmił, Randy udostępniał mi łóżko do spania, Randy kupował mi najpotrzebniejsze rzeczy. To Randy pilnował, żebym się uczyła, on wzbudził we mnie ciekawość świata, choć wy i Michael staraliście się ją zabić. Tylko dzięki Randy’emu wyszłam na ludzi. Wiem, że łazicie sobie po Cambridge, spotykacie starych znajomych i opowiadacie „jacy to jesteście dumni ze swojej córeczki”, choć wcale nie macie powodów do dumy. Niczego wam nie zawdzięczam. Jak dla mnie mogliście nie istnieć. Zaopiekowali się mną pozornie obcy ludzie.
              
Wytoczyła jedno z najcięższych dział, a obrona Martina i Violet i tak była w proszku. Spadła na nich bomba atomowa poważnych oskarżeń. To, że nigdy nikt nie doszukał się żadnych niedopatrzeń, zakrawało na cud. Randy częściowo przyczynił się do tego cudu. Pamiętał, jak podrobił upoważnienie, by móc pójść z Elizabeth do lekarza.

- Wiecie co? Już małpy wykazują się większą empatią – rzuciła Elizabeth. – Potrafią przygarnąć nawet młode obcego gatunku. Jak dla mnie stoicie w hierarchii niżej od szympansów. – Elizabeth wstała z fotela. – Zmarnować miliony lat ewolucji…
              
Randy zauważył diametralną zmianę w wyglądzie Elizabeth. Sprawiała wrażenie, jakby postarzała się o kilka lat i schudła co najmniej kilka kilo. Już i tak nie było z nią najlepiej przez chorobę. Wyrzuciła z siebie wszystko, co leżało jej na sercu, lecz euforia nie będzie trwała długo. Zaraz dopadną ją wątpliwości, czy powinna była tak traktować swoich rodziców, w końcu przyjechali, by pocieszyć ją w chorobie i zaoferować wsparcie. Będzie czuła do siebie obrzydzenie, bowiem pokazała tę gorszą stronę samej siebie.
              
Zawsze uważał, że była zbyt dobra dla Martina i Violet, była zbyt dobra dla każdego, kogo spotkała. Owszem, potrafiła być uparta, lecz nie potrafiła być tak zwyczajnie podła. Michael skutecznie wyrabiał jej normę. Gdy dzień dobiegnie końca, fakty zostaną przekręcone i to ona znów będzie tą przegraną.

- Randallu, nie ubliżając tobie – powiedziała Elizabeth na zakończenie – ale powinieneś oszacować, ile pieniędzy na mnie wydałeś przez te lata. Niech ci zwrócą, może wtedy przestaniesz być biedny jak mysz kościelna.
- Nie żałuję najmniejszego pensa… - mruknął Randy. Martin był takim głupcem, był tak głupi, że nijak to do niego nie docierało.
- Zawsze traktowaliście mnie jak ciężar – rzuciła do „swoich rodziców”. – Całe szczęście teraz jestem ciężarem kogoś innego.
              
Rzuciła przelotne spojrzenie na Charlesa, po czym nagle wyszła z domu. Nikt nie starał się jej zatrzymać, nie było zresztą ku temu powodów. Elizabeth powiedziała już wszystko, co miała do powiedzenia.

- Myślę, że to doskonale obrazuje puentę tego spotkania – mruknął Charles, po czym uśmiechnął się krzywo. – Czy mi się wydaje – rzucił do Michaela – czy jest ci troszeczkę wstyd?
              
Michael zerknął bezsilnie na Martina i Violet, lecz nie odezwał się słowem.
- Nie mam pojęcia, co się z nią dzieje – rzekł Martin, nerwowo przebierając palcami. – To przez tą chorobę, prawda? Zupełnie oszalała.
- Przykleiliście jej łatkę świruski, bo było wam tak wygodnie – zauważył Randy.
- To po prostu była prawdziwa Elizabeth – stwierdził Charles spokojnie.
- Nie rozumiem, dlaczego jej bronisz – pisnęła Violet. – Akurat ty, Charles?
- Robię to, ponieważ ją kocham.
              
To wyznanie kompletnie zaskoczyło Blackwoodów. Nadal mieli utrwalony w głowie obrazek Charlesa trzymającego stronę Michaela.
- Pobrali się niedawno – dodał półgębkiem Michael.
- Nie pytając nas o zgodę? – obruszył się Martin.
- Litości, żyjemy w XXI wieku – odciął się Charles. – Jedyną osobą, którą winienem był spytać o zgodę, była Elizabeth.
- Co na to twój ojciec?
- Masz na myśli doktora Wrighta? Mam głęboko gdzieś jego opinię.

- Charles porzucił nazwisko – dodał znów Michael. Pod wpływem spojrzenia Charlesa lekko się skulił.
- Miałeś mnóstwo czasu, by zdać szczegółową relację, więc teraz sobie daruj te docinki. Jesteś taki mądry? To może opowiedz, jakich świństw się dopuściłeś. Choćby historię o tym, jak spłodziłeś dziecko, do którego się nie przyznajesz.
- Charles, ostrzegam cię. Zapomniałeś, że mówimy o Elizabeth?
- Pomyliłeś Elizabeth z Harriett.
              
Randy parsknął śmiechem, ujrzawszy niepyszną minę Michaela. Violet natomiast zainteresowała się tym aspektem. Blackwoodowie oczywiście nie zamierzali ot tak porzucić tematu. Mężczyzna, którego uznali za swego syna, miał się doczekać potomka, a oni wnuka. Trzeba to było gruntownie omówić.

- To nie jest moje dziecko – burknął Michael. – Harriett puściła się z kimś i teraz próbuje zwalić na mnie winę.
- Co ty mówisz, skarbie, Harriett ma doskonałą opinię – zaszczebiotała Violet. Randy zakrztusił się herbatą.
- Cóż, próbowała to zrzucić na moje barki – westchnął Charles. – Swoją drogą wspaniały z ciebie przyjaciel. Próbowałeś mnie wepchnąć w ramiona Harriett, ale nie przeszkadzało ci to w…
- Milcz…! – przerwał mu Michael.
- Och, przestań, przecież nawet największy idiota, w tym ja, by się pokapował! Elizabeth miała we wszystkim rację…
- Wracając do Elizabeth… - Martin nie zamierzał tak łatwo odpuścić tematu. – Zdaje się, że teraz jesteśmy rodziną.
              
Charles, bezczelnie i niepohamowanie, wybuchł śmiechem, aż łzy zatańczyły mu w kącikach oczu. Po chwili znów był chłodny i wyniosły.

- Nie – powiedział niemal ostro. – Gdy braliśmy ślub, ona nie nazywała się Blackwood, a ja nie byłem Wrightem. To chyba wszystko tłumaczy. Dla niektórych więzy krwi znaczą zbyt wiele, lecz rodzinę buduje się na wzajemnym zaufaniu i poszanowaniu własnej godności.
- Traktowaliśmy cię niemal jak syna…
- Nigdy o to nie prosiłem. Najlepiej będzie, jeśli po prostu opuścicie Cambridge. Nie pasujecie już tutaj. Zabierzcie ze sobą Michaela i niech ten koszmar się skończy.
- Możecie zacząć od opuszczenia mojego domu – mruknął obojętnie Randy, aż Violet się zapowietrzyła. Jak ten wstrętny Randall śmiał wyrzucać ją na ulicę?
              
Randy wstał i spojrzał wyczekująco na swojego brata. Z każdą chwilą czuł do niego coraz większe obrzydzenie. Rozumiał, że Martin mógł mu zazdrościć dawnych sukcesów, jednak absolutnie nic nie usprawiedliwiało jego zachowania względem Elizabeth. Zachowywał się, jakby Michael rzucił na niego urok, przez który stracił zdolność kochania swojej jedynej córki.
              
Czyżby Michael rzucił na Cambridge zbiorową klątwę? W końcu niewiele osób uważało postępowanie Blackwoodów za niewłaściwe i cokolwiek dziwne. Wszyscy przymykali oczy, uważając, że nie był to ich problem, zwłaszcza że Martin i Violet byli dość lubiani nikt nie chciał im psuć reputacji. Ta bezczynność i zwykłe tchórzostwo sprawiły, że Elizabeth zmuszona była uciekać z domu. Jednak, skoro wróciła, nie zamierzała pozwolić ponownie wejść sobie na głowę.

Można było powiedzieć, że zapoczątkowała swego rodzaju rewolucję.


Komentarze

Popularne posty