CXXXVII Michael
Martin jednoznacznie dał mu do zrozumienia, że
musi wziąć odpowiedzialność za swoje czyny, a konkretnie za jeden, który
uwzględniał osobę Harriett. Dziewczyna zrobiła rachunek sumienia i wskazała
jego jako ojca dziecka. Uganiała się co prawda za wieloma chłopakami w mieście,
ale bardziej intymną relację nawiązała jedynie z Michaelem. Harriett
postrzegana była jako dobra partia, więc nie można było powiedzieć, że coś na
tym stracił. Jedyny żal jaki Harriett mogła mieć do niego dotyczył tego, że nie
był Charlesem.
Szybko wypłynęła kwestia małżeństwa. Violet nie
mogła znieść myśli, że Michael mógłby żyć z Harriett bez ślubu, kiedy
spodziewali się dziecka. Michaelowi nie bardzo się to uśmiechało, w zasadzie z
początku nie zamierzał się przyznawać to tego dziecka. Martin jednak zagroził,
że poczyni kilka poprawek w testamencie, co mogło skazać go na życiowe
tarapaty. Mimo wszystko posiadał jeszcze jakąś władzę w Cambridge i mógł
skutecznie popsuć Michaelowi opinię w mieście.
Utknął między młotem i kowadłem, co najgorsze –
z własnej winy. Dał się zmanipulować przez Harriett, gdy nie powiodło jej się z
Charlesem. Niepotrzebnie też ściągnął Blackwoodów do Anglii, a jego obecność
podczas ich konfrontacji z Elizabeth była zupełnie zbyteczna. Wszystko to
doprowadziło to tego, że poczuł się niesamowicie skrępowany. Oczywiście uważał,
że źródłem wszelkich kłopotów była sama Elizabeth i nie zamierzał jej popuścić.
Jeszcze będzie musiał finansować jej leczenie. Bardzo byłoby mu na rękę, gdyby
łaskawie zechciała umrzeć. Nadchodząca operacja była idealną ku temu
sposobnością.
Policja chodziła po dzielnicy w poszukiwaniu
tropów. Z jakiegoś powodu zabiegi prawnika Benjamina nie odniosły pożądanego
skutku. Z początku doszło do wyciszenia głosów rzekomych świadków w sprawie
pobicia Elizabeth, obecnie były to bardzo głośne głosy. Czyżby Elizabeth
skombinowała sobie kogoś lepszego od pana Ketcha?
Michael rzecz jasna też znalazł się pod
gradobiciem pytań. Po co poszedł do domu Charlesa w ten felerny wieczór?
Dlaczego nie zadzwonił po pomoc? Jakie relacje łączyły go z Elizabeth? Co miał
wspólnego ze śmiercią Mary Wright? To pytanie całkowicie zburzyło jego spokój.
Nie mógł uwierzyć, że Ben wkopał go w starą sprawę. Spytany, doktor wyparł się
wszystkiego. Musiał zatem stać za tym ktoś, kto wyciągnął całą sprawę na
wierzch i uparcie pragnął pogrążyć doktora.
- To nie Elizabeth – rzekł Ben podczas jednej
z tych
konwersacji. – Niby dlaczego miałaby się interesować śmiercią Mary?
- W takim razie kto?
- Na pewno nie mój durny syn, Charles. Mówię
ci, to ktoś z zewnątrz. Ktoś, kto znał Mary i kogo ona znała. Być może to jej
poprzedni facet.
- Poprzedni?
- Miała jakiegoś przede mną, ale ożenił się z
inną, palant. Może to on drąży dziurę w całym? Jeśli tak, to ma świetnego
prawnika, skoro zdołał skontrować Ketcha.
Rozmyślania nad rywalem pana Ketcha pochłonęły
doktora. Można się było spodziewać, że owe kłopoty sprawią, że doktor nie
będzie mógł się skupić na pracy i nieco się zaniedba. Rozczarował jednak swoich
wrogów, zachowując pozory kryształowo czystego człowieka. Nikt jeszcze do tego
nie doszedł i Michael miał nadzieję, że Ben go nie wsypie, ale nagle mogło
dojść do ujawnienia kolejnego, potencjalnego sprawcy morderstwa Mary Wright.
Przeciwnik Ketcha mówił bowiem o morderstwie, nie o niefortunnym wypadku.
Zadaniem Benjamina było trzymać gębę na kłódkę
w kwestii pomocy Michaela tamtego dnia, lecz z jakichś powodów Michael mu nie
ufał. Jak mawiano: „Tonący brzytwy się chwyta”. Doktor mógłby chcieć wybielić
się kosztem Michaela. To była ostatnia rzecz, jakiej by sobie życzył.
Michael zdawał sobie sprawę, że prędzej czy
później Harriett będzie musiała z nim zamieszkać. Wcale nie cieszył się z tego
powodu, musiał jednak sprostać wymaganiom Blackwoodów, by nie odwrócili się do
niego plecami. Nadal pragnął zabiegać o ich aprobatę, nie zamierzał przyznawać
się do porażki. Poza tym nie posiadał pomysłu na własne życie poza firmą
Martina. Oblewał go zimny pot na samą myśl, że musiałby poszukać sobie nowej
pracy. To, co niegdyś definiowało jego wolność i niezależność, obecnie
podcinało mu skrzydła.
Śledził uważnie każdy ruch Charlesa, bowiem te
splatały się z ruchami Elizabeth. Gdy pewnego dnia ujrzał go pakującego torbę
podróżną do samochodu, wiedział doskonale, co to oznaczało.
- Harriett, zbieraj się, słoneczko – rzucił z
podnieceniem do słuchawki.
- Nie uważasz, że jest nieco za wcześnie? –
burknęła zachrypniętym głosem, bowiem było ledwie po szóstej.
- Nigdy nie jest za wcześnie na wycieczkę do
Londynu!
- Jeśli nie ma tam Charlesa, to nigdzie się nie
wybieram.
- To właśnie najlepsza część! Charles tam
będzie. I Elizabeth tam będzie. Zdaje się, że pojechali na operację. Chcesz
przegapić takie wydarzenie?
Harriett rzecz jasna nie chciała tego
przegapić. Chciała być pierwszą osobą, która pocieszy Charlesa, gdy spadnie na
niego decydujący cios.
Dzięki temu, że miał sposobność przejrzeć
dokumentację medyczną Elizabeth, wiedział, w którym szpitalu miała być
operowana. Rzecz jasna paplanie Harriett sprawiło, że na miejsce dotarli z
lekkim opóźnieniem. Dojrzeli na parkingu samochód Charlesa, więc byli w dobrym
szpitalu. Dowiedzieli się, gdzie znajduje się oddział neurochirurgii, a dzięki
magicznej przepustce: „Jesteśmy z rodziny” dostali się w pobliże sali
operacyjnej. Charles nie był takim głupcem, by stać kilka godzin pod drzwiami w
wyczekiwaniu na wynik. Pielęgniarka oddziałowa powiedziała, że udał się do
kafeterii i im doradziła to samo. Postanowili przekoczować, by móc pojawić się
u Elizabeth jako pierwsi. Jeśli oczywiście będzie co oglądać.
Komentarze
Prześlij komentarz