CXXXV Charles

Charles obawiał się tego, co zastanie w domu. Drobny trzepot skrzydeł w przeszłości przerodził się w prawdziwy huragan. Czy ów huragan pochłonie jego dom, czy też ujrzy Elizabeth spokojną jak oko cyklonu? Obawiał się obydwu wariantów.
              
Ostrożnie otworzył drzwi domu i wszedł do salonu. Elizabeth siedziała przy stole pochylona nad jakąś ulotką.
- Och, już jesteś! – zawołała głosem podszytym fałszywą wesołością. – Napijesz się ze mną herbatki?
              
Nie czekając na jego odpowiedź, zniknęła w kuchni. Charles stał przed chwilę w salonie, nie wiedząc, co miałby dalej uczynić. A powinien to wiedzieć.
- Muszą mieć mnie za okropną osobę – stwierdziła, gdy pojawił się w kuchni. – Jestem bezczelna, niewdzięczna i generalnie zła.
- Wiesz, że to nieprawda… - westchnął Charles.
- To prawda, oni na pewno tak o mnie myślą, a że jestem kimś zupełnie innym, to już inna para kaloszy.

- Jak się czujesz? – zaryzykował pytanie.
- Boli mnie głowa od tego wszystkiego. Za dużo emocji jak na jedno spotkanie.
- Podziwiam cię…
- Bo się nie popłakałam jak mała dziewczynka?
- Bo wygarnęłaś Martinowi i Violet dosłownie wszystko. No i dlatego, że nie popłakałaś się jak mała dziewczynka. I filiżanka ocalała.
- Nawet nie wiesz, jaką miałam ochotę stłuc ową biedną filiżankę.
- Zachowałaś się nad wyraz dojrzale.
- Tak uważasz?
- Całym sercem byłem z tobą, lecz starałem się zachować neutralność.
- Nie dało się nie zauważyć…
- Chciałem ocenić całą sytuację nieco z boku i gdybym wszystkich nie znał, mógłbym uznać, że postradałaś zmysły.
- Czyli jednak wyszłam na świruskę?
- Jak zwykle, choć tylko nieliczni znają prawdę.
- I co teraz będzie?
              
Przymknął na chwilę oczy, wsłuchując się w miarowy szum wody w czajniku. Taka zwykła rzecz, a przywoływała wspomnienia z czasów, gdy ich znajomość obarczona już była piętnem miłości, lecz zagrożenie nowotworem było jeszcze bardzo daleko. Przynajmniej na niego. Zastanawiał się, jak ciężki musiał być dla Elizabeth każdy dzień. Wstawanie każdego ranka wymagało nie lada odwagi. Dokończenie doktoratu musiało być sporym wyzwaniem. Codzienna egzystencja urastała do rangi tytanicznego wysiłku. Nie poddała się, nie załamała się. Wróciła, ukradła Charlesa, a teraz zmierzała ku największemu z wyzwań.
              
Czy ich życie jeszcze kiedykolwiek będzie normalne? Czy po operacji będą mogli spokojnie wypić herbatkę, delektując się letnim słońcem? Czy jeszcze kiedykolwiek pojadą nad morze, by przespacerować się kamienistą plażą? Czy kiedykolwiek będą mogli cieszyć się spokojem z dala od huraganu, który rozpętał się za jej sprawą?
              
Elizabeth chciała wiedzieć, co będzie dalej, lecz owa opowieść miała tyle wątków, tyle postaci, tak wiele płaszczyzn, że nie wiedział, o jaki konkretny aspekt jej chodziło. Los niektórych osób stał pod znakiem zapytania, a największy wisiał nad Elizabeth. Wiele rzeczy będzie się mu-siało zmienić. Dla większości na gorsze, niektórzy będą musieli zmierzyć się z nowymi wyzwaniami, inni – z konsekwencjami swoich czynów. I co teraz będzie? Wypiją herbatę, Michael będzie musiał odeprzeć atak Martina, Violet i Harriett, Randy przestanie być rodzinnym popychadłem, Elizabeth będzie miała operację, Charles podejmie nową pracę. Być może wyprowadzi się z Elizabeth do Londynu, będą mieli bliżej do kliniki, a dalej do huraganu. A na końcu wszyscy umrą, bo taki los czekał każdego człowieka.
              
Charles nie wyobrażał sobie życia bez niej tak bardzo, jak niegdyś wyobrażał sobie życie właśnie z nią. W końcu spędził nad tym wiele bezsennych nocy. Nie potrafił określić, czy zdoła sobie poradzić bez niej. Była jego drogowskazem, dzięki niej zmierzał w dobrym kierunku. Była jego soczewką, która umożliwiała wyraźne widzenie celu. I była przede wszystkim opatrunkiem na jego złamane serce, tylko dzięki niej nie rozsypał się jeszcze w drobny mak.

- Powiem ci, co teraz będzie – powiedział, ujmując jej twarz w obie dłonie. Na chwilę zawiesił wzrok na piegach, które uporczywie starały się zwalczyć bladość jej oblicza. – Będę cię kochał tak długo, jak tylko zdołam…
- Charles, wszystko będzie dobrze – odparła Elizabeth z lekkim rozbawieniem. – Lekarz powiedział, że nie ma powodów do obaw. Po co martwić się na zapas?
- Wolę być pesymistą, albo zawsze mam rację, albo jestem pozytywnie zaskoczony.
- Twoja strategia jest niezwykle pokręcona.
- Dostosowuję się do sytuacji.
              
Mogli mieć jeszcze sporo czasu do operacji, jednak mogła się ona odbyć we wcześniejszym niż zaplanowanym terminie. Elizabeth nie zamierzała czekać, chciała jak najszybciej przyjąć na siebie ten straszliwy cios. Tłumaczyła, że zwłoka może tylko pogorszyć sprawę, choć oczywiście ona miała na myśli progresję nowotworową, Charles niekoniecznie to. Skupiał się na aspekcie psychologicznym i chociaż wolałaby, żeby tego nie robił, bacznie się jej przyglądał, starając się zmierzyć, ocenić wedle tego, czego nauczył się na studiach. Dostrzegł, jak niewiele wiedział i ile jeszcze musi się dowiedzieć, żeby zrozumieć choć część ludzkiego umysłu.
              
Elizabeth mówiła o mechanizmach, regulacjach odruchach, sprowadzając wszystko do reakcji biochemicznych. Chcąc zagrać na nerwach Charlesa mówiła, że miłość to fenyloetyloamina, dopamina i endorfina. Oczywiście substancje te były jedynie przekaźnikami, nośnikami informacji z neuronu do neuronu, zaszyfrowanej tajemnej informacji, którą tylko neurony potrafiły odczytać. Miłość nie mogła ograniczać się jedynie do poziomu pewnych substancji, musiała istnieć poza tym, w labiryncie neuronów, w sieci tworzącej umysł.
              
Pod wpływem żony zaczął czytać mądre książki, w których używano wielu mądrych słów. Chcąc poznać jedno zagadnienie, musiał poznać wiele innych jeszcze bardziej skomplikowanych. Nie zamierzał się poddawać, nie chciał również poniżać się i błagać o korepetycje u Dana. Elizabeth starała się mu pomóc na tyle, na ile umiała. Neurobiologia nie była jej konikiem, w laboratorium podglądała pod mikroskopem inne komórki.
              

Chcąc zająć swoje myśli czymś innym, niezmiennie powracali do pytania, co będzie dalej. Nie umiejąc na nie odpowiedzieć, odganiali je od siebie niczym natrętnego komara. Najlepiej było je rozpłaszczyć na ścianie.

Komentarze

Popularne posty