CXXXIII Elizabeth

Z początku gniewała się na Charlesa, zdała sobie sprawę jednak, że do niczego jej to nie doprowadzi, więc ogarnęło ją zwyczajne przygnębienie. Naprawdę chciała uniknąć spotkania ze swoimi rodzicami. Zagnieździli się jednak u Randy’ego i wiele wskazywało na to, że nie zamierzali opuścić go dopóki nie zobaczą jej na własne oczy. Postanowiła uratować go od tego cierpienia.
              
Nie czuła się najlepiej, nadal czuła się poobijana. Nie zamierzała jednak ukrywać siniaków pod makijażem. Była tylko jedna osoba, dla której mogła się tak starać.
              
W salonie Randalla panowała napięta atmosfera. Randy nie był szczególnie zadowolony, co sprawiało, że był milczący i burkliwy. Martin starał się go wypytać o jego życie w Cambridge, lecz Randy nie był zainteresowany dzieleniem się swoją nudną codzienną rutyną z innymi. Przede wszystkim bał się, że Martin uzna go za człowieka, który przegrał życie.
              
Pojawienie się Elizabeth jedynie wzmogło aurę napiętości. Przede wszystkim Blackwoodowie nie wiedzieli, jak się zachować. Mieli rzucić się i wycałować ją, jakby nie widzieli jej całe wieki? A może powinni zostać na swoich miejscach w oczekiwaniu na to, by ktoś inny podjął ciężar konwersacji?
              
Randy nieco się rozpromienił, lecz zaraz zamaskował swój uśmiech. Elizabeth czuła się lepiej, mając za plecami Charlesa. Szybko jednak pożałował całego przedsięwzięcia. Na widok Blackwoodów spiął się i szybko uciekł do kuchni, bąknąwszy coś o herbacie.
              
Michael zwolnił jej najlepszy fotel, musiała powstrzymywać odruch wymiotny, gdy zajmowała to miejsce. Po swojej prawej miała Randy’ego, Michael usiadł po lewicy na krześle, naprzeciwko na kanapie siedzieli jej rodzice. Atmosfera była grobowa.

- Charles, chłopcze, aleś ty wyrósł! – zawołał Martin na widok Charlesa wracającego z kuchni. Charles zignorował jego wybuch i zwyczajnie podał Elizabeth herbatę. Przygotował ją tylko dla niej.
              
Elizabeth przyjrzała się swoim rodzicom znad filiżanki. Martin nadal nosił pod nosem ten swój cienki wąsik, który wyszedł z mody lata temu. Niewiele się zmienił, jedynie przybyło mu zmarszczek. Violet natomiast była platynową blondynką, a jej twarz sprawiała wrażenie nienaturalnie naciągniętej.

- Rodzice przyjechali najszybciej, jak się dało – oznajmił Michael. Teraz to byli ich rodzice.
- Nie rozumiem dlaczego, przecież nic się nie dzieje – odparła chłodno Elizabeth.
- Daj spokój, Elizabeth, oni już wiedzą…
              
Michael wręcz nie mógł się powstrzymać przed kopaniem leżącego. Jak zwykle był słodki i troskliwy, choć pod spodem czaił się wąż pełen jadu.

- To były takie straszne wieści, skarbie, że musieliśmy cię zobaczyć – stęknęła płaczliwie Violet. Elizabeth poczuła, że drży jej powieka.
- Chcemy cię wspierać na tyle, na ile możemy – dodał Martin, posyłając jej koślawy uśmiech. – Michael mówił, że leczenie może być dla ciebie uciążliwe, również w aspekcie finansowym. Oczywiście Michael ci pomoże.
              
Michael zamrugał szybko, chyba nie spodziewał się, że będzie musiał dokładać do tego z własnej kieszeni.

- Dlaczego jesteś taki zdziwiony? – obruszył się Martin. – Nie ustatkowałeś się jeszcze, zatem nie masz na co wydawać pieniędzy. Pamiętaj, że pewne ustalenia mogą się jeszcze zmienić.
- Nie mam powodów, by nie wspomóc naszej małej Elizabeth – rzekł ugodowo Michael, przełknąwszy zawoalowaną groźbę.
- Doskonale sobie poradzę bez waszego wsparcia – powiedziała cicho Elizabeth, czując, że przestaje nad sobą panować. Zaraz będzie miała jeden z tych swoich wybuchów poświadczających, że pewne elementy w jej umyśle nie są stosownie poukładane.
- Nonsens, skarbie – odezwała się Violet. – Czeka cię poważne leczenie, najprawdopodobniej będziesz musiała przebywać na zwolnieniu, a nie wiadomo, jak długo uczelnia będzie chciała cię trzymać. Poza tym Randall jest biedny jak mysz kościelna i nie będzie dla ciebie żadnym wsparciem w tej sytuacji.
              
Przez twarz  Randy’ego przebiegł cień złości.
- Staram się, jak mogę, by związać koniec z końcem – rzekł prostolinijnie. – Przypominam, że to ja wziąłem na siebie ciężar utrzymania waszej córki.
- Więc byłam dla ciebie tylko ciężarem? – wymsknęło się Elizabeth, zanim zdążyła się ugryźć w język.
- Dobrze wiesz, że nie to miałem na myśli.
- Nie musiałeś tego robić, Elizabeth to nasza córka – odciął się Martin.
              
Filiżanka na spodku niebezpiecznie zadrżała. Elizabeth miała już tego wszystkiego dość. Blackwoodowie zlecieli się do Cambridge jak sępy do truchła. W myślach może nawet liczyli na jej szybką śmierć, Michael na pewno dokładnie wytłumaczył im jej sytuację. A teraz traktowali ją jako swoją własność, choć przez lata się do niej nie przyznawali. Nie mogła znieść tego, jak protekcjonalnie traktowali Randy’ego. Gdyby nie on, skończyłaby na ulicy. Swój malutki życiowy sukces zawdzięczała właśnie jemu.
              
Przed oczami zatańczyły jej wspomnienia trudnego dzieciństwa. Mistrzowskie zapiekanki, książki pachnące kurzem. Lekcje z Danem Hendersonem, wycieczki na wydział Randy’ego. Polowania na najtłustszego żuka, przesadzanie wymarniałych kwiatów po to tylko, by przetrwały jeden sezon.
              
Randy nigdy nie chciał mieć dzieci, lecz dziwnym zrządzeniem losu był na nią skazany. Nigdy tego nie żałował, a ona nie żałowała tego, że spędzała z nim większość czasu. Randall Blackwood był dla niej nieskończenie lepszym rodzicem, niż Marin i Violet razem wzięci.

- Tylko spokojnie – szepnął Charles nad jej uchem, przytrzymując filiżankę, by się nie zsunęła ze spodeczka. Jego głos był niczym balsam na rany.
- Od ponad dwudziestu lat nie jestem waszą córką – powiedziała Elizabeth lekko drżącym głosem. – A może nigdy nią nie byłam? Przyznajcie się, że po prostu czekaliście na kogoś takiego jak Michael. A może uznaliście, że ktoś wam podmienił dziecko w szpitalu i postanowiliście się zrewanżować?
              
Violet zamarła z oburzenia, natomiast Martin spochmurniał jak przed jednym ze swoich moralizatorskich wykładów.

- To trochę niewdzięczne z twojej strony – zauważył Michael.
- Ciebie nie pytam o zdanie – warknęła Elizabeth. – Ty mnie też nie pytałeś, gdy odbierałeś mi rodziców. Ale wiesz co? Możesz ich sobie wziąć, nie są mi do niczego potrzebni.
- Elizabeth! – wykrzyknęła Violet z oburzeniem.
- Cała Elizabeth! – Michael zaśmiał się nerwowo. – Zupełnie nieracjonalna.

- Stul pysk, gówniarzu – odcięła się Elizabeth, po czym zapadła grobowa cisza.

Komentarze

Popularne posty