LXX Elizabeth

Charles spojrzał na nią z niedowierzaniem. Być może ciężko mu było przyswoić sobie myśl, że ktoś mógł zawsze być sam. Elizabeth czuła, że się do tego kompletnie nie nadawała. Nie chciała się zmuszać do poznania nowych osób, przed którymi prędzej czy później musiałaby się otworzyć.

- Nie było żadnych? – powtórzył Charles, marszcząc czoło. – Żadnych-żadnych?
- Dobij mnie bardziej, Charles – burknęła Elizabeth ze złością.
- W Stanach nikogo nie miałaś?
- Interesowała mnie tylko moja praca.
- A co z Drakiem Hendersonem?
- Tylko z nim pracuję.
- Praca, praca, praca… Czy z kolegą z pracy idzie się na spotkanie klasowe?
- Jeśli się było w tej samej klasie, to czemu nie?
- Nie wierzę ci, naprawdę ci nie wierzę…
              
Elizabeth wzruszyła ramionami, nie zamierzała przekonywać uparcie Charlesa, że było, jak było. Na pewno uważał, że to raczej smutne, choć oboje dobrze wiedzieli, jak to się skończy.

- No dalej, powiedz coś – mruknęła Elizabeth, gdy cisza zaczęła stawać się nieznośna.
- Czego ode mnie oczekujesz? – odparł Charles. – Jestem w stanie zrozumieć powody, dla których nadal jesteś sama. Jestem w stanie zrozumieć również to, że bycie z kimś nie jest celem samym w sobie. Nie chciałbym, by inni postrzegali mnie przez pryzmat tego, z kim jestem.
- Niestety patrzą na ciebie i Harriett…
- Nie jestem z Harriett, a ty znów odbiegasz od tematu. – Charles pogroził jej palcem. – Wolałbym być sam, niż spędzić resztę życia z niewłaściwą osobą.
              
Nie dodał tego, lecz między nimi zawisło: „Jak moja matka”.
- Jest coraz bliżej – zauważyła Elizabeth, wpatrując się w horyzont. Powietrze stało się nieznośnie ciężkie i parne.
- Boisz się?
- Przeciwnie, burzy towarzyszy deszcz, a wiesz już, że lubię deszcz.
- A jak któreś z nas zostanie trafione piorunem?
- Istnieje takie prawdopodobieństwo.
- Na pewno większe od wygranej w totka.

- Wygrałeś kiedyś coś?
- Pięć funtów.
- Na co je przeznaczyłeś?
- Na komiksy.
- A gdybyś teraz wygrał pięć funtów, na co byś je wydał?
- Hm, pomyślmy… - Charles udał, że się zastanawia. – Najpewniej wydałbym na komiksy.
- Widzę, że tam w środku nadal jesteś dzieckiem.
- Chciałbym wrócić do czasów, gdy byliśmy dziećmi. Gdybym wiedział to, co już wiem…
              
Elizabeth wielokrotnie wyobrażała sobie życie bez Michaela, z normalnymi rodzicami, z Charlesem jako przyjacielem i ta wizja wydała się jej przeraźliwie nudna. Nie mogła powiedzieć, że była wdzięczna za piekło, które Michael jej zgotował, lecz dzięki przeszłości bardziej doceniała teraźniejszość. Jak wtedy, gdy coś się zgubi i po długim czasie nieoczekiwanie odzyska.

- Myślisz, że przetrwalibyśmy jako przyjaciele? Z wiekiem pewne rzeczy się zmieniają – zauważyła.
- Gdy się tak nad tym zastanowić, pewnie mielibyśmy marne szanse. Masz w zwyczaju się wycofywać, gdy grunt staje się niepewny. – Charles poczuł na twarzy pierwsze nieśmiałe krople deszczu.
- Pod tym względem nic się nie zmieniłam, prawda?

- Byłbym rozczarowany, gdybyś się zmieniła. Wiele osób zapewne oczekiwało, że powrócisz jako kobieta sukcesu, z harvardzkim doktoratem, przebojowa, otwarta, zadowolona z życia.
- Kto by się spodziewał, że powrócę, czując się przegrana, pokonana, z dawnymi lękami oraz zaprzyjaźnioną depresją – rzuciła gorzko, sprawiając, że Charles znów zaczął przebierać w domysłach, dlaczego właściwie wróciła do Cambridge.
- Nie masz się czego wstydzić, moja droga Elizabeth. – Parsknęła śmiechem, słysząc własną frazę w ustach Charlesa. – Wróciłaś i tylko to się liczy. Zrobiłaś coś, czego ja nigdy bym nie potrafił.
              
Charles zatrzymał się i poprawił wianek z kwiatów na głowie Elizabeth. Sprawiał wrażenie niezmiernie smutnego i zmęczonego. Kim tak naprawdę był Charles Wright? Czego się bał? Czego pragnął? Dlaczego ciągle obwiniał się o rzeczy, na które nie miał wpływu?

- Zdołałaś uciec, podczas gdy ja nadal tu gniję – powiedział cicho z poczuciem winy w głosie. – I wróciłaś, choć mogłaś porzucić to życie raz na zawsze.
              
Niebieski mieszał się z szarym w chłodnym spojrzeniu Charlesa, które paliło do żywego.
- Kiedyś znów uciekniesz, a ja znów tu zostanę – stwierdził z niemałym żalem w głosie. Miał żal do samego siebie, że nie potrafił się zdobyć na odwagę.
- Nie zostaniesz tu – powiedziała Elizabeth z mocą. – Jeśli będę musiała znów uciec, to zrobię to tylko z tobą.
- To urocze, że uważasz, że miałbym dość siły, by to zrobić. Przyrosłem do tego miejsca.
- Mój drogi Charlesie, nie jesteś niczyim niewolnikiem, kiedy w końcu to zrozumiesz?
- Nie mam pojęcia…
              
Odepchnęła go ze złością i ruszyła przed siebie, ocierając z twarzy krople deszczu, który zaczął się nasilać.
- Spójrz, pada! – warknęła wściekle. – Wywiozłeś mnie w szczere pole, wnosząc po kolorze tych chmur, zapowiada się niezłe oberwanie!
- Nie wiem, co sobie myślałem… - Charles zrównał się z nią i razem ruszyli ku jedynemu drzewu w promieniu kilkuset metrów.
- Problem polega na tym, by zbyt wiele nie myśleć. Cóż, na pewno nie zastanawiałeś się zbyt długo…
- Trzeba sobie pewne rzeczy przemyśleć, nieprawdaż?
- Trzeba też robić! Czy cokolwiek się zbudowało do samego myślenia? Robić i jeszcze raz robić!
              
Jej przewidywania się spełniły i obecnie gnali w stronę drzewa, z każdą sekundą moknąc coraz bardziej. Elizabeth nie cierpiała, gdy ubranie lepiło się jej do ciała. Przypominało to aż za bardzo epizody, gdy lądowała tyłkiem w Cam. Piorun trzasnął całkiem blisko nich, przestraszyła się nie na żarty, wyprzedziła Charlesa i pierwsza dobiegła do drzewa.

- Lepiej strzelasz z łuku, lepiej ode mnie biegasz, życie jest niesprawiedliwe – mruknął Charles, ocierając twarz z wody. Marynarkę miał kompletnie przemoczoną, wręcz spływała z niej woda.
- A gdy nie myślisz, lądujemy w samym sercu burzy! Głupi Charles! – Elizabeth zdzieliła go pięścią w ramię.
- Nawet bijesz lepiej ode mnie!
- To ja jestem taka silna, czy ty jesteś takim mięczakiem?
- Teraz jesteś niemiła.
- Dopiero mogę być niemiła, mój drogi Charlesie.

- Hm…
- Hm?
- Zdałem sobie sprawę, że w bagażniku mam parasolkę.
- I nic nam z niej nie przyjdzie.
- Musimy zatem poczekać, aż przestanie padać.
- Znów jestem przez ciebie mokra. Tym razem Randy nie będzie miał litości. Mówiłeś Harriett, że wychodzisz? Biedaczka, pewnie cię szuka, nie mogąc zrozumieć, że ją wystawiłeś. Coś często to robisz…
- Taki ze mnie drań, cóż poradzisz?
              
Oparł się plecami o potężny konar i przetarł mokre włosy. Drzewo miało na tyle rozległą koronę, że skutecznie chroniło przed ulewą. Modlili się w duchu, by żaden piorun nie zbłądził w tą okolicę.

- Ponoć dziewczyny lubią takich drani. – Wykręciła rękawy swetra, po czym kichnęła. – Znów się przeziębiłam.
- Jesteś delikatnego zdrowia.
- Spotkania z tobą wystawiają mnie na próbę. Po prostu zaprosiłbyś mnie na basen.
              
Charles zaśmiał się cicho.
- Jeszcze jakieś życzenia? – Spojrzał na nią wyczekująco.
- Przestań się tak gładzić po tej głowie! – Stanęła na palcach i zmierzwiła mu włosy. – Wyglądasz teraz, jakby cię piorun trzasnął.
- Nie kracz!
- Taki potargany wyglądasz lepiej.
- Obawiam się, że mój ojciec tego nie zaakceptuje…
- Jak również nie zaakceptuje rudej brody oraz różowych mokasynów.
- Mam nadzieję, że żartujesz z tymi różowymi mokasynami.
- Z mokasynami tak, z brodą nie. Zapuść brodę.
- Gdy miałem brodę, nazywałaś mnie orangutanem – burknął Charles z niezadowoleniem, po czym mimowolnie podrapał się po podbródku.
- Kto wie, może to odstraszy Harriett?


Komentarze

Popularne posty