LXXIII Elizabeth

Sen nadszedł dopiero na przełomie nocy i dnia. Do tego czasu wpatrywała się tępo w sufit, nasłuchując miarowego oddechu Jacka. Zazdrościła mu jego beztroskiego życia. Niektórym ludziom nie podobało się to, że była taka przygnębiona, choć gdy próbowała czuć się dobrze i być pogodna, od razu węszyli jakiś podstęp.
              
Próbowała znaleźć złoty środek między skrajnymi uczuciami. Rozwiązanie jednak nie nadchodziło. Musiała zatem uciekać w samotność, by nikomu się nie narażać.
              
Od kilku dni udatnie udawała, że jest pochłonięta pracą. W rzeczywistości wiele rozmyślała o ostatnich wydarzeniach, wielokrotnie przywołując w myślach ostatnie słowa i istny galimatias uczuć, jaki im towarzyszył. Wśród ludzi zawsze czuła się nieswojo, lecz w obecności Charlesa znajomy jej aż za dobrze niepokój umykał. Czasem miała wrażenie, że delikatna nić dziecięcej przyjaźni jakimś cudem przetrwała i przekształciła się w coś mocniejszego mimo podstępnych działań Michaela. I to nie było tak, że poznawała całkiem obcą osobę. Kiedyś go znała, teraz po prostu sobie przypominała.
              
Jej myśli uporczywie powracały do momentów ich rozmów. Na klifie, na plaży, pod drzewem. Słowa pełne wyrzutu, smutku, przyjacielskiej złośliwości. Dopiero z dala od innych ludzi mogli pozwolić sobie na całkowitą szczerość.
              
Elizabeth była świadoma tego, że jej zachowanie mogło wzbudzać podejrzenia. Drake na pewno poskarżył się, że go zostawiła na klasowym spotkaniu. Miała tylko nadzieję, że nie powiązał tego ze zniknięciem Charlesa. Nawet jeśli, co było w tym złego? Przecież wszyscy chcieli, by stosunki między nimi się poprawiły, włączając w to Randy’ego i Marge. Jak by zareagowali, gdyby zrodziło się z tego coś więcej?

***

Gdy się obudziła, nie czuła się wcale wypoczęta. Nie wiedziała, która jest godzina i chwilę zajęło jej zorientowanie się, gdzie w ogóle była.
- Chyba dopada mnie starość – mruknęła do Jacka młócącego ogonem pościel. Mimo zmęczenia przeszła jej ochota na dalszy sen, zwłaszcza gdy pęcherz dał o sobie znać.
              
Zrekompensowała to sobie długim prysznicem i postanowieniem, że cały dzień będzie się obijała. Randy tłukł się na dole, co było normalne, gdy znajdował się o włos od spóźnienia. Nie był jednak sam, gdyż był wyjątkowo rozmowny. Zwykle nie mówił sam do siebie.
              
Ostrożnie, by nie potknąć się o Jacka, zeszła po schodach w turbanie z ręcznika. Powinna się była domyślić, że porannym gościem Randalla był Charles, który z kolei był niezwykle milczący.
- Witaj, mój drogi Charlesie – powiedziała ostrożnie, obserwując reakcje młodego Wrighta. Skrzywił się lekko i nieznacznie skinął głową.
              
Wypuściła psa na ogródek, po czym wróciła do salonu i przysiadła w fotelu, obserwując chaotyczne ruchy Randy’ego, gdy próbował zawiązać sobie krawat. Paplał nieprzerwanie o jakiejś aferze na wydziale. Ostatecznie zrobił byle jaki węzeł, ucałował Elizabeth w czoło i wybiegł z domu, nie pożegnawszy się z Charlesem.
              
Randy czasem zapominał o pewnych kwestiach, a tego dnia nie miał głowy do niczego. Jeśli się spieszył, mógł poprosić Charlesa, by ten go podwiózł. Zamiast tego pozostawił go we własnym domu i pognał jak szalony. Po chwili Elizabeth zdała sobie sprawę, że przez lata jej nieobecności to Charles stanowił stały element dekoracji w tym domu.
              
Wiedziona nagłym impulsem zerwała się z fotela, a Charles zaraz za nią.
- Chyba powinienem już pójść… - wykrztusił, sądząc, że będzie chciała pozbyć się go z domu.
- Napijesz się ze mną herbaty? – spytała niespodziewanie, choć tego typu pytania nie powinny być już niczym dziwnym.
              
Z początku myślała, że zdecydowanie odmówi. Randy pognał do pracy, więc i Charles powinien się do niej wybierać. Charles trwał przez chwilę w bezruchu pomiędzy różnymi opcjami, zanim się na którąkolwiek zdecydował.
- W zasadzie aż tak mi się nie spieszy – rzekł w końcu, a na jego twarzy wykwitł szeroki uśmiech, który mówił: „Walić doktorka”.
              
Charles ubrany był jak zwykle, elegancko i schludnie, jednak na jego twarzy widniał kilkudniowy zarost.
- Charlesie, poprzyklejałeś sobie zapałki do policzków? – zakpiła, próbując dosięgnąć pudełka z herbatą.
- Zapomniałaś, że to był twój pomysł? – odparł młody Wright. Nie mogąc patrzeć, jak podskakuje, by pochwycić herbatę, ściągnął pudełko, choć nie zamierzał tak łatwo go oddawać.
- Bardzo… twarzowe – podsumowała, włączając czajnik. – Co powiedział na to doktorek?
- Wybrał się na wycieczkę z Zoe, więc jeszcze nie miał sposobności ujrzeć nowego mnie.
- „Nowego ciebie”? A to ciekawe…
- Uważasz, że przesadziłem?
              
Elizabeth zmarszczyła brwi.
- Naprawdę sądzisz, że wystarczy nieco owłosienia na twarzy, by przesadzić? Włosy rosną, to naturalne. Gdybyś zapuścił brodę i przefarbował ją na niebiesko, wtedy byś przesadził. Choć pasowałaby ci do oczu.
- Nie kuś losu…
- Charles, skoro doktorka nie ma i ty sterujesz tym statkiem, chyba niedobrze jest się spóźniać do pracy, co? – zagadnęła Elizabeth, gdy rozsiedli się w salonie z herbatą.
- Mam jeszcze dużo czasu – westchnął Charles, zerknąwszy na zegarek. – Pierwsza pacjentka przychodzi na dziewiątą.

- Zwykle zaczynasz pracę o ósmej…
- Zgadza się, Judy pewnie dostaje małpiego rozumu…
- Nie boisz się, że ojczulek cię wyleje?
- Nawet nie wiesz, jak tego pragnę! Dopóki nie rozeznam się w sytuacji, nie mam co nawet marzyć o własnym biznesie.
- Nawet beznadziejny psycholog może mieć funkcjonującą praktykę, pomyśl tylko, czego ty mógłbyś dokonać!
- Tak we mnie wierzysz… A jeśli mi się nie uda?
- Spróbujesz jeszcze raz i jeszcze raz.
              
Charles spojrzał na nią z rozczuleniem, bowiem sam w siebie nie wierzył. Nie sądził, by potrafił kiedykolwiek podnieść się po porażce. Dlatego tak uparcie bronił się przed samodzielnością.
- A co z tobą? Nie masz żadnego celu w życiu? – zagadnął Charles.
- Moja praca jest celem. – Charles prychnął. – Prowadzę badania, które może nie są czymś spektakularnym, ale małymi kroczkami przesuwamy granice naszej wiedzy. Może kiedyś zdołam coś odkryć i zostanie to do czegoś wykorzystane.
- Zadowala cię to?
- Zaraz mi pewnie powiesz, że nie samą pracą człowiek żyje. Albo że ten, kto nie ma rodziny, dzieci, nie wie, co to prawdziwe spełnienie.
- To bardziej w stylu Harriett – zauważył Charles.
- Nikt nie jest w stanie powiedzieć ci, kiedy czujesz się spełniony. Sam będziesz to wiedział.
- Zatem jestem jeszcze bardzo daleko od osiągnięcia czegokolwiek.
              
Charles dopił herbatę i odstawił filiżankę na stół. Był to sygnał do wymarszu. Charles zerknął na zegarek, choć nie sprawiał wrażenia takiego, co cieszy się, że idzie do pracy. Zastygł na kanapie, jakby zaraz miał się zerwać z miejsca, a jednocześnie wyglądał, jakby jeszcze dobrze się nie rozsiadł.
              
Oglądanie Charlesa uwięzionego między powinnościami a własną wolnością smuciło Elizabeth. Im bardziej go poznawała, dochodziła do wniosku, że nie zasługuje na to wszystko. Doktor Wright nie powinien dyktować synowi warunków, zwłaszcza że niektóre dotyczyły takich nieistotnych spraw, jak wielkość zarostu.

- Nie wyglądasz, jakbyś chciał tam iść – zaryzykowała stwierdzenie. – Nie lubisz swojej pracy.
- To nie do końca prawda – odparł markotnie Charles. – Lubię sam proces, nie cierpię tego, co jest dookoła. Nienawidzę tego miejsca, mój gabinet mnie obrzydza, a Judy najzwyczajniej irytuje. Z tym całym jej śliskim paplaniem, podlizywaniem się, jakby sądziła, że zdoła poderwać jakiegoś niestabilnego pacjenta. Nie lubię, gdy odwiedza mnie Michael i skala nienawiści kończy mi się, gdy próbuję powiedzieć, jak bardzo nie lubię, gdy ojciec ustala dominację. Uwielbia mnie poniżać, choć tak naprawdę tego nie widać. Nikt by mi nie uwierzył…
- To wkurzające, prawda? – zaśmiała się gorzko Elizabeth. Tak wiele razy nikt jej nie wierzył. – Musisz zatem udawać, że wszystko jest w porządku, żeby nie wyjść na świra.
- Wybacz mi, ja…
              
Elizabeth poklepała go nieśmiało po ramieniu. Wolała, żeby przestał zadręczać się poczuciem winy, żeby zmazał z twarzy ten swój smutny uśmiech i zastąpił go czymś bardziej pozytywnym. Mówienie, że wszystko będzie dobrze, w niczym by nie pomogło. Takie słowa miały w sobie zbyt dużo fałszu. Nic nie będzie dobrze, jeśli się o to nie postaramy.

- Pójdę już – stwierdził w końcu Charles. – Słyszałem, że znów pracujesz po nocach. Musisz odpocząć. – Niespodziewanie pocałował ją delikatnie w czoło. – Wyśpij się porządnie.
              
Pozostawił ją skonfundowaną jak nigdy dotąd. Powinna była go zwymyślać za tą samowolę, niestety nie miała w sobie dość odwagi. Musiała przyznać przed samą sobą, że w jakiś sposób poczuła się wyjątkowo. Takie gesty Charles rezerwował zawsze dla innych dziewczyn, podczas gdy ona zawsze była brzydkim kaczątkiem, które zasługiwało tylko na to, by je dręczyć. Po chwili przeraziła ją myśl, że Charles być może nieco się zagalopował ze swoimi wyobrażeniami.

- Sama siebie oszukuję – stwierdziła Elizabeth, nie wiedząc już, co o tym wszystkim myśleć. Ona też zagalopowała się ze swoimi myślami. – Chyba musimy przewietrzyć nasze głowy. Co ty na to Jack?
              
Jack oczywiście nie miał nic przeciwko temu.


Komentarze

Popularne posty