LXXI Charles
Imię Harriett przestało mu cokolwiek mówić.
Nagle była zwykłą dziewczyną z dość odległej przeszłości, gdy jego myśli
wybiegły daleko do przodu. Pomknęły z prędkością światła ku jednej z miliona
alternatyw, odbiły się od niej i poleciały dalej ku nieznanemu.
Deszcz przybierał na sile, wygrywając na
liściach dynamiczną muzykę burzowego chaosu do wtóru z basowymi pomrukami,
które rozbrzmiewały echem jeszcze dobrą chwilę od pierwotnego uderzenia.
Powietrze zaczęło się oczyszczać z nieznośnej ciężkości, opary wilgoci obniżały
temperaturę, sprawiając, że Charles i Elizabeth podświadomie się do siebie zbliżyli.
- Marzę o tym, by się ode mnie odczepiła –
powiedział cicho Charles, choć niezmiernie dobrze mu się milczało w
towarzystwie Elizabeth.
- I to ja lubię komplikować sobie życie? –
odparła retorycznie. Charles zaczął bawić się kosmykiem jej włosów. – Umiesz
zaplatać warkocze?
- Tego niestety matka mnie nie nauczyła –
zaśmiał się Charles, zachodząc w głowę, jakimi to ścieżkami chadzała Elizabeth.
Być może najzwyczajniej nie chciała zatrzymywać się dłużej przy nieprzyjemnych
kwestiach.
- Możesz na mnie potrenować. Gdy będziesz miał
kiedyś córkę i przybiegnie do ciebie, wołając: „Tatusiu, chcę mieć
warkoczyki!”, staniesz na wysokości zadania.
Niewidzialna ręka ścisnęła gardło Charlesa,
sprawiając mu problem z oddychaniem. Dziwne, że Elizabeth wspomniała o dzieciach
i to na dodatek w takiej chwili, niedługo po tym, jak przyznała nikogo nie
było, a ukryty przekaz mówił, że najpewniej nikogo nie będzie.
- Muszę się nauczyć wielu rzeczy, gdyby moja
matka żyła, byłoby mi łatwiej – stwierdził ze smutkiem w głosie. Jego matka
umiałaby nazwać kłębiące się w nim uczucia, a dostrzegłszy, że są szczere,
łagodną perswazją zmusiłaby go do ich ujawnienia. Niestety bez niej nie czuł
się na siłach, by porwać się na coś tak wielkiego, co wywróci kilku osobom
życie do góry nogami.
- Zabierzesz mnie kiedyś na jej grób?
Dla wielu osób Mary Wright przestała istnieć,
gdy tylko zasypano jej trumnę ziemią i położono kwiaty na świeżym kopcu.
Charles jednak o niej nie zapomniał. Sam sfinansował nagrobek i dbał, by
zwiędnięte kwiaty nie szpeciły widoku. Doktor unikał tematu jak ognia, zresztą
nie przywiązywał wagi do takich symboli. Michael wolał się nie wypowiadać w tej
kwestii i zaciskał usta w wąską kreskę, gdy temat wypływał na wierzch. Dla
Harriett nie liczyło się nic, co nie dotyczyło bezpośrednio jej.
- Jeśli tego właśnie chcesz…
- Po prostu chciałabym… no wiesz…
Śmierć matki była dla niego kwestią
abstrakcyjną, dopóki nie zobaczył jej imienia wyrytego w granicie. Wtedy po
prostu stała się faktem.
- Dziękuję, nikt nigdy…
Nikt nigdy nie okazał mu tyle dobroci. Nie
potrafił wydobyć z siebie sensownego słowa, by nie zabrzmieć jak pretensjonalny
dupek.
- Chyba się przejaśnia – zauważyła Elizabeth,
spoglądając na niebo.
- Wcale nie – zaprzeczył Charles. Odniósł
wrażenie, że burza przybrała na sile, zapewne dopiero teraz znaleźli się w jej
centrum.
- Jestem mokra, jest mi zimno i zaraz będą mi
wisiały smarki do pasa, więc mówię, że się przejaśnia.
Biegiem pokonali drogę powrotną spod
bezpiecznego drzewa do samochodu będącego metalową puszką, w którą mógł trafić
piorun. Jeśli zaczynali wysychać, cały trud poszedł na marne, gdyż znów
przemokli do suchej nitki. Strużki wody nieprzyjemnie ściekały Charlesowi po
plecach.
Z niezadowoleniem stwierdził, że nie zamknął do
końca okna, przez niewielką szczelinę woda wlała się do środka, zalewając mu
pół fotela. Rozległo się dziwne siorbnięcie, gdy na nim usiadł.
- Parasolka raczej nie będzie nam potrzebna –
stwierdziła Elizabeth, uśmiechając się lekko.
- Zatem po co wożę ją w samochodzie?
Zwlekał z powrotem do Cambridge, gdyż będzie
się musiał wytłumaczyć kilku osobom. Dopiero na odludziu mógł być, kim chciał,
mógł przebywać w towarzystwie kogoś, kogo pragnął i nawet wspólne milczenie
urastało do rangi przyjemności.
- Charlesie, to, co dziś usłyszałeś… Wiesz o
tym tylko ty – rzekła Elizabeth, skubiąc paznokcie. Miał wielką ochotę położyć
dłoń na jej niespokojnych dłoniach. – Tylko ty, nikt inny nie może się
dowiedzieć. Absolutnie nikt, bo jeśli to wycieknie…
Niewypowiedziana groźna zawisła nad nim niczym
miecz Damoklesa. Charles miał wystarczająco dużo oleju w głowie, by nie
zaprzepaścić wszystkiego, co dotychczas osiągnął, dla kilku głupich plotek.
Osobiste wyznania jedynie wzmacniały ich wzajemną więź i dodawały Charlesowi
odwagi. Na razie miała formę niewielkich okruchów, ale przecież nie od razu
Rzym zbudowano.
- No i jesteśmy na miejscu. – Charles wjechał
na podjazd domu Randy’ego, podjazd, który był bezużyteczny, skoro Randy nie
posiadał samochodu. – Wypij gorącą herbatę i nie daj się przeziębieniu.
- Nie martw się, Randy i tak będzie wiedział,
czyja to sprawka. Ostatnim razem na mnie nakrzyczał, bo odwiózł mnie Michael –
mruknęła z niezadowoleniem.
- Na szczęście nie jestem nim. Obiecuję niczego
mu nie mówić. – Nachylił się w jej stronę, lecz w ostatniej chwili zrezygnował.
– Mam nadzieję, że umowa wiąże i ciebie.
- Ani słowa Randy’emu, Marge, nawet Jackowi nic
nie powiem. Ani słowa. – Pogładziła palcem policzek Charlesa, po czym
wyskoczyła z samochodu i nie oglądając się, pobiegła do domu.
- Ani słowa – mruknął Charles, wyjeżdżając spod
podjazdu.
***
Michael czaił się pod jego domem, wyskoczył ze
swojego samochodu, gdy tylko Charles zaciągnął hamulec. Na jego twarzy widać
było niezadowolenie z tego, że Charles postanowił zrobić coś sam.
- Mógłbyś czasem odbierać telefon, wiesz? –
rzucił Michael ze złością w głosie. Charles sprawdził rejestr połączeń, całe
mnóstwo połączeń od Harriett i kilka od Michaela. – Harriett zrobiła mi małą
scenkę z powodu twojego zniknięcia.
- Wybacz, najwidoczniej telefon mi szwankuje –
odparł niewinnie Charles, przecierając mokry ekran. Michael postanowił
zignorować fakt, że wyglądał na przemoczonego.
- Gdzieś ty się podziewał? I nie pytam tylko w
imieniu Harriett…
- Po prostu musiałem wyjść…
- Coś często wychodzisz bez uprzedzenia,
wystawiając Harriett do wiatru. Nikt ci nie mówił, że tak się nie robi?
- Zamierzasz prawić mi morały? Zawsze byłem
dupkiem i nigdy jej to nie przeszkadzało. – Charles wzruszył ramionami.
- Powiesz mi, gdzie byłeś? – To nie było
pytanie, Michael oczekiwał od niego szczegółowego sprawozdania z popełnionych
win. Nie lubił tracić kontroli, nie spostrzegł tylko jednego – Charles już
dawno był poza jego zasięgiem.
- Jestem już dorosły, o pewnych rzeczach
wolałbym nie mówić.
- Jak ma na imię?
Michael trafił w samo sedno, to było
najprostsze wyjaśnienie i jednocześnie dość płytkie wyjaśnienie.
- Charlie, jeśli o to chodzi… - Michael
trzepnął przyjaciela w ramię. – Ty nicponiu! Oczywiście nic nie powiem
Harriett.
- Wow, dzięki – sarknął Charles, kierując się
do drzwi. Michael zagrodził mu drogę.
- Co ty sobie właściwie wyobrażasz?
- Och, dużo rzeczy… - Charles uśmiechnął się
paskudnie.
- Wymykasz się bez słowa, martwiliśmy się o
ciebie, a ty zabawiałeś się z jakąś dziewczyną. I jesteś na tyle tajemniczy, by
nie zdradzić nawet jej imienia. Szanuję to, Charlie, naprawdę. Bo oczywiście
chodzi o dziewczynę, prawda?
Charles skinął głową powoli. Musiał się teraz
niezwykle pilnować, by czegoś nie zdradzić. Nawet najdrobniejszy szczegół mógł
uruchomić kaskadę zdarzeń, której by nie powstrzymał. Za bardzo martwił się o
Elizabeth, by popełnić choćby najmniejszy błąd.
- Jaka ona jest? – Michael aż błagał o
szczegóły spotkania Charlesa, udawał jednak stonowaną ciekawość. – Opowiedz mi
coś o niej.
- Jest… inna. – Michael westchnął rozczarowany.
– Jest wszystkim tym, czym nie jest Harriett.
- To pocieszające i jednocześnie niezwykle
nudne. Harriett w końcu jest całkiem ciekawą dziewczyną.
- Być może dla ciebie, dla mnie… Zmieniły się
moje priorytety i osoba Harriett się w nie nie wpisuje. Nie wiem, jak inaczej
miałbym ci to wytłumaczyć.
- To nie mnie powinieneś to tłumaczyć, Charlie.
- Harriett nie jest jeszcze na to gotowa, poza
tym nie chciałbym jej jeszcze bardziej dobijać.
- Jestem ciekaw, kiedy nadejdzie odpowiednia
chwila. Muszę zamówić sobie miejsce w pierwszym rzędzie.
Komentarze
Prześlij komentarz