LXXII Randy
- Przede wszystkim nie chciałbym jej spłoszyć.
Nie chcę, by czuła się przez nas kontrolowana. – Randy pociągnął łyk ze
szklanki. Po północy, za zamkniętymi drzwiami lokalu Marge, przy stoliku w
kącie zasiadała komisja.
Marge skubała serwetkę, Dan stukał palcami o
blat stołu, Drake lekko się krzywił.
- Wcale nie poczuje się kontrolowana, gdy
planujemy jej przyszłość na tajnych zebraniach – sarknął młody Henderson. –
Skoro jesteśmy tacy sprytni, dlaczego nie ma tu Wrighta? Na pewno wspomógłby
nas merytorycznie.
- Charles od kilku dni pozostaje nieosiągalny –
mruknął Randy.
- Zapadł się pod ziemię? – spytała Marge z
troską w głosie.
- Raczej ojczulek uwiązał go na smyczy.
Dlaczego właściwie się nim przejmujemy? Nie chodzi w tym wszystkim o Elizabeth?
– Drake potarł czoło ze zniecierpliwieniem.
- Nagle cię to zainteresowało?
- Panowie, nie jesteśmy tutaj, by się spierać…
- To prawda, nie znałem nigdy dobrze Elizabeth.
Był czas, gdy w obawie przed łomotem, udawałem, że jej nie znam.
Stary Henderson chrząknął znacząco.
- Jednak, gdy na nią patrzę… Jest jak pusta
skorupa gotowa popękać w każdej chwili. Michael i Charles tylko szukają okazji…
- Charlesa w to nie mieszaj – mruknął Randy.
- Zapomniałem, że go uparcie bronisz. Obawiam
się jednak, że Charles też nieco się zagubił.
- Co masz na myśli?
- Wy tego nie widzicie, ale uważam, że coś jest
na linii Charles-Elizabeth. Bardziej ze strony Wrighta.
Randy pokiwał głową.
- Wiedziałeś o tym? – syknęła Marge.
- To nie to, o czym myślisz, Marge. – Randy
uniósł dłonie w obronnym geście. – Charlesowi wydaje się, że musi odkupić
wszystkie swoje winy, ale nie zrobi tego, znajdując się metry od Elizabeth.
Która swoją drogą dała mu drugą szansę.
- Dlaczego właściwie nie możemy zostawić ich
samych? – wybuchł nagle Dan. – Skoro ręczysz za Charlesa, Liz może czuć się
bezpiecznie, prawda?
Do Randalla dotarło, że jeśli cokolwiek stanie
się Elizabeth, nieważne w jakim wymiarze, to on będzie za to odpowiadał jako
końcowe ogniwo w tym dziwnym łańcuchu. Chyba musiał postarać się, by dotarło to
do wiadomości młodego Wrighta.
- Najważniejsze, to trzymać Michaela z dala od
wszystkiego.
- To oczywiste, Dan – zgodziła się Marge.
- Oczywiście każdy ma pomysł, jak to osiągnąć –
prychnął Drake.
- Twój sceptycyzm jest porażający, młody
człowieku – westchnął profesor. Od kilku dni Elizabeth spędzała większość dnia
na uczelni. Jak nie w laboratorium, to w swoim gabinecie, studiując coś,
stukając zawzięcie w klawiaturę, bądź odstresowując się poprzez origami.
Kolekcja papierowych żurawi na jej biurku się powiększała. Profesora martwiło,
że była nieobecna, jakby błądziła w innym świecie.
- Nie możemy jej trzymać w szklanej bańce.
Elizabeth musi doświadczyć pewnych rzeczy na własną rękę.
- I stać się ofiarą Michaela?
- Dopóki Michael będzie w pobliżu, raczej tego
nie unikniemy. Nie mamy szans, by się go pozbyć, więc musimy zaakceptować
świat, jakim jest.
- Wcale mnie to nie pociesza – mruknął
zrezygnowany Randy.
- Gdy jest w pracy, jest bezpieczna. Michael
nie zdoła się przebić.
- Michael może sobie tu przychodzić, ale nie
pozwolę mu na żadne numery – dodała Marge.
- Progu mojego domu nie przekroczy – rzekł
Randall nieświadom, że już wcześniej miało to miejsce.
Problemem pozostawało to, kto będzie pilnował
Elizabeth, gdy ta będzie sama. Jack był raczej kiepskim obrońcą. Nie mogła
pozwolić sobie na podążanie za instynktami, gdyż wyszłaby na niecywilizowaną
dzikuskę. Potrafiła się bronić, co udowodniła, łamiąc Michaelowi nos. Regularnie
wychodziła pobiegać z psem, zatem byłaby w stanie przed nim uciec tak na
wszelki wypadek. Randy zastanawiał się, czy Michael był zdolny jeszcze do skrajnie
nieodpowiedzialnych aktów, czy raczej wolał nie brudzić sobie idealnie
wyprasowanych ubrań?
***
- Znów ukrywasz się w pracy? – spytał Drake,
gdy tylko Elizabeth wyszła z laboratorium. Normalni ludzie o tej porze dawno
szli, ci bardziej szaleni jeszcze balowali.
- Nigdzie się nie ukrywam – odparła Elizabeth
lekko spłoszona. Nie oczekiwała nocnego najścia w piątek wieczorem, który w
zasadzie był już nocną sobotą.
- Aż tak lubisz swoją pracę?
- Doceniam szansę, którą mi dano.
- Zajeżdżając się do rana?
- Wszystko musi być idealnie. Nikt tego lepiej
nie dopilnuje jak ja sama.
- Perfekcjonistka w każdym calu.
- Tylko w pracy.
- Cała reszta to kompletne bagno, co?
Elizabeth spojrzała na Drake’a przenikliwie,
lecz nic nie powiedziała. Powiesiła swój wymiętolony fartuch na wieszaku –
oznaka perfekcjonizmu. Pozbierała papiery z biurka i wepchnęła je zagraconą
półkę.
- Nie powiesz mi, co się dzieje – stwierdził
Drake po chwili milczenia, w której wpatrywał się w jej chaotyczne ruchy. –
Rozumiem, że nie jestem odpowiednią osobą. Czy w takim razie Randy nią jest? No
tak, przecież jemu też nie powiesz. A może Wright?
- Nawet ja nie wiem, co się dzieje – mruknęła
Elizabeth. Drake zauważył, że lekko się skrzywiła, słysząc nazwisko Charlesa. –
I nawet ja nie jestem odpowiednią osobą do tego typu zwierzeń.
- Niby dlaczego?
- Obawiam się, że jeśli w końcu dojdę do sensownych
wniosków, nie będę mogła tego odwrócić.
- Wszystko da się odkręcić, Liz.
- Jestem na to zbyt uparta. I nie mów do mnie
„Liz”. Nie cierpię tego. Nie jestem już małą dziewczynką.
- A może dlatego, że tak nazywał cię Michael?
- Drake, przyszedłeś tu, by mnie wkurzać? Bo
jak na razie dobrze ci idzie.
Młody Henderson zaśmiał się cicho.
- Chodź, odprowadzę cię do domu. Randy z
pewnością się niepokoi.
***
- Martwiłem się o ciebie – rzekł Randy z
wyraźną ulgą, gdy Drake przyprowadził Elizabeth do domu. Obydwoje byli czerwoni
ze śmiechu.
- Zupełnie niepotrzebnie, Randy – odparła
pogodnie jego siostrzenica. – Drake uwielbia patrzeć mi na ręce. Jest naszym
pilnym skrzatem, wpada do laboratorium nawet w środku nocy.
- Teraz odwracasz kota ogonem – obruszył się
młody Henderson.
- Uważaj, gdzieś w pobliżu czai się pies. –
Elizabeth poklepała go czule po ramieniu. – Zjeżdżaj, mamusia się pewnie
niepokoi.
- Jestem już dużym chłopcem, nie mieszkam z
rodzicami. – Drake znacząco spojrzał na Randy’ego.
- Przynajmniej w tej kwestii jesteś zaradny.
Po tym zdawkowym i nieco złośliwym pożegnaniu
Drake się ulotnił, a Jack niespodziewanie się przebudził.
- Tęskniłeś? – rzuciła Elizabeth do psa,
głaszcząc go za uchem.
- Znów przesiadywałaś do późna w pracy? –
spytał Randy surowym tonem.
- W ciągu dnia wszyscy mi przeszkadzają,
dlatego muszę pracować w nocy – odparła, nie patrząc na wuja.
- Czy ty kiedykolwiek śpisz?
- Nie muszę, czuję się ostatnio taka…
pobudzona. Nie mogę zasnąć.
- I na pewno wcale cię to nie męczy?
Elizabeth nie potrafiła jednoznacznie
odpowiedzieć na to pytanie.
- Mam dziwne wrażenie, że gdy śpię, wiele tracę
z życia.
- Moja droga, masz przed sobą wiele lat –
westchnął ciężko Randy.
- A jeśli wcale nie?
Mogła przed nim udawać, lecz Randall przejrzał
ją na wylot. Może i nie mogła spać w nocy, ale nie oznaczało to, że była pełna
energii. Dlaczego tak uparcie pragnęła obstawać przy swoim? Przecież mogli być
ze sobą szczerzy.
- A jeśli to wszystko zaraz się skończy?
- Elizabeth, o czym ty pleciesz? – Elizabeth
miała skłonności do przesadzania, lecz poglądy fatalistyczne nijak do niej nie
pasowały. – Mam nadzieję, że Charles nie zrobił niczego głupiego…
- Nie widziałam się z nim ostatnio.
Nie mógł zatem niczego powiedzieć czy też
zrobić. Dlaczego zatem zachowanie Elizabeth tak dramatycznie się zmieniło? W
jej słowach pobrzmiewała nutka wypaczonego optymizmu, ciężko jednak było się
zdobyć na radość w obliczu nieuniknionego końca wszystkiego.
- Charles…
- Nie chcę o nim słuchać – powiedziała
stanowczo Elizabeth, odrywając się od Jacka. – A skoro tak się przejmujesz moim
zdrowiem, położę się. Uwielbiam wgapiać się w sufit.
Niespodziewanie, po tych nieco ostrych słowach,
przytuliła Randy’ego i wspięła się po schodach do własnego pokoju. Jack był tam
zawsze mile widzianym gościem. Co do innych osób Randy miał wątpliwości.
Komentarze
Prześlij komentarz