LXXIV Charles
Opanował drżenie rąk i odetchnął głęboko. Serce
nadal waliło mu jak oszalałe. Widok zaskoczonej Elizabeth był bezcenny. Co
ciekawe, nie była zła. Pozostawił ją zapewne z masą pytań i uciekł niczym
ostatni tchórz. Czy kiedykolwiek znajdzie odwagę, by ubrać wszystko w słowa?
Obiecał sobie, że w końcu porozmawia Elizabeth o tym, co w myślach nazywał:
„Ważnymi sprawami”.
Dojechał do pracy i wpadł jak burza do
gabinetu. Judy pobiegła za nim z kawą i jakimiś papierami, lecz zbył to
wszystko machnięciem ręki. Doprowadził biurko do względnego ładu i zostało mu
jeszcze pięć minut na złapanie oddechu przed pierwszym pacjentem.
- Znów spóźniony, co? – Charles podskoczył w
miejscu. Zupełnie nie zauważył Michaela, który rozsiadł się wygodnie na jego
sofie. – Gdy kota nie ma, myszy harcują.
- Teraz bawimy się w powiedzonka? – odparł
młody Wright, starając się zachować spokój.
- To do ciebie niepodobne, Charlie. Byłeś u niej,
prawda? Przede mną nie musisz się ukrywać.
Charles prychnął cicho i zgromił wzrokiem Judy
stojącą w progu. Kobieta skuliła się lekko i uciekła do recepcji. Michael podniósł
się z sofy, podszedł do przyjaciela i uważnie mu się przyjrzał.
- Nieco się zapuściłeś – stwierdził, wskazując
na jego zarost.
- Na jej życzenie – mruknął tylko Charles.
- Och, więc teraz spełniasz jej życzenia?
Wpadłeś po uszy.
- Najwyraźniej…
Uwielbiał to uczucie, że miał nad Michaelem
ogromną przewagę. Nie miał najmniejszego pojęcia, o kim rozmawiali, nawet nie
brał tej opcji pod uwagę. Mina by mu zrzedła, gdyby się dowiedział, byłby to
potężny cios. Michael starał się wybadać sytuację i niezwykle frustrowało go,
że otrzymywał jedynie marne okruchy.
- Nie chciałbym cię wyganiać, lecz czekają na
mnie pacjenci – rzekł Charles przepraszającym tonem.
- Oczywiście, nie chciałbym narażać cię na
nieprzyjemności. – Michael jednak nawet nie ruszył się z miejsca. – Ty się
naprawdę zakochałeś.
- Na jakiej podstawie wysnuwasz to stwierdzenie?
– odparł Charles lodowato.
- Dobrze cię znam i nigdy takiego cię nie
widziałem, Charlie. – Michael uśmiechnął się szeroko i poklepał przyjaciela po
plecach. – Miłego dnia.
Dzień okazał się być nader miły. Pacjenci nie
przysparzali mu zbyt wielu kłopotów, Judy kupiła całkiem dobre ciasto, a pogoda
była ładna jak na angielskie standardy. Wierzył, że po pracy znów zabierze
Elizabeth na jakieś odludzie i spędzą kilka chwil razem. Kilka chwil
wystarczyło mu, by zdobyć się na ostateczną szczerość. Pod nieobecność ojca
powziął mocne postanowienie. Niestety jego spokój został zburzony przez telefon
od Stephena.
- Charlie, przyjeżdżamy! – Żadnego powitania,
od razu do sedna sprawy.
- Ale kiedy? – spytał zaskoczony Charles.
- Jak to: kiedy? Dzisiaj! Przyjeżdżamy pociągiem
do Londynu i byłoby fajnie, gdybyś nas odebrał.
- A nie możecie przyjechać bezpośrednio do
Cambridge?
- Rany, Charles, kupiłem już bilet! Nie każ mi
go zwracać! Przyjedziecie po nas?
- Przyjedziecie? Jacy: „my”?
- Głuptasie, ty i Elizabeth. To oczywiste, że
chcę ją zobaczyć! Tak naprawdę przyjeżdżamy do niej, nie do ciebie.
- Ostrzegam cię, że mieszka z wujem, raczej nie
mają wolnej sypialni.
- Zabukowałem nam pokój w hotelu.
- Wspaniale… - westchnął Charles. Miał przed
sobą perspektywę spędzenia kilku dni w towarzystwie nadaktywnego dzieciaka. – O
której przyjeżdżacie?
- O piątej czterdzieści powinniśmy być na
King’s Cross.
- Co za kretyn… - jęknął Charles, gdy już się
rozłączył. Jakim cudem ten człowiek funkcjonował w społeczeństwie, skoro
wszystko robił na ostatnią chwilę. Całkiem możliwe, że nie planował informować
o niczym Charlesa. Mógł równie dobrze od razu zapukać do jego drzwi, krzycząc:
„Jesteśmy!”.
Przez chwilę obracał telefon w dłoni,
obliczając w myślach, ile czasu zajmie mu droga do Londynu. Zdecydował, że
zadzwoni do Elizabeth, skoro Stephen twierdził, że przyjeżdża do Cambridge
właśnie dla niej. Miała stać się swoistym buforem między nim a Stephenem. Poza
tym mogliby spędzić razem nieco czasu, zanim skonfrontują się z nadpobudliwym kuzynem.
Czas, chciał kupić sobie nieco czasu z Elizabeth. Był gotów oddać całego siebie
i wszystko, co miał, za kilka ziaren w nieskończonej klepsydrze.
Elizabeth nie odbierała. Być może poszła za
sugestią Charlesa i postanowiła się wyspać. Martwiło go, że tak ciężko
pracowała, zostawała po godzinach i to na dodatek w nocy. Ostatnio odniósł
wrażenie, że go unikała. Przez kilka dni się nie odzywała, choć telefony i smsy
nie były w jej stylu. Być może to przez ich ostatnią wyprawę, może potrzebowała
się zdystansować.
Charles wiedział jedno – nie lubiła ludzi.
Klasowe spotkanie wystawiło jej nerwy na próbę i nie tylko z powodu Michaela.
Ludzie rozładowywali jej wewnętrzne baterie, potem potrzebowała dużo spokoju,
by uzupełnić energię. Jeszcze nie wiedział, czy i on zalicza się do grona
męczących, jednak milczenie z jej strony kazało mu podejrzewać, że jednak tak.
Spotkanie ze Stephenem zatem będzie dla niej dużym wyzwaniem.
W drodze do stolicy próbował połączyć się z nią
jeszcze kilka razy. Nadal nie odbierała, co wzbudziło w Charlesie lekki
niepokój. Mogła chociaż powiedzieć, żeby spadał na drzewo banany prostować.
Przynajmniej by wiedział, że żyje, a tak była kotem Schrödingera. Ciągle
odzywała się poczta. Niemożliwe, by ciągle spała. Czym zatem była tak bardzo
zajęta?
W końcu dotarła do niego myśl, która od
dłuższego czasu kołatała mu się w głowie, nie mogąc odnaleźć odpowiedniego
portu logicznego. Charles przekroczył granicę, a obroną Elizabeth była
ucieczka. Zaskoczył ją i nie zdołała wyprowadzić kontrofensywy choćby w postaci
siarczystego policzka. Zapewne wyrzucała sobie swoją słabość i bała się
spojrzeć mu w twarz. Paradoksalnie Stephen był jego wybawieniem. Kuzyn Charlesa
miał w sobie to coś, co pozwalało tolerować Elizabeth jego wybryki. Stephen
mógł pomóc Charlesowi odkupić jego ostatnie winy.
Pod
warunkiem, że Charles odnajdzie go na zatłoczonym dworcu.
Komentarze
Prześlij komentarz