LXVI Charles

Poznawał Elizabeth coraz lepiej. Wiedział już, dokąd się udawała, by uporządkować myśli, ukoić nerwy czy zwyczajnie odsapnąć. Był to ten sam dziki zagajnik, w którym go raz nastraszyła z Jackiem. Sam pies był jej nieodłącznym towarzyszem, nie umiejącym mówić kompanem, który doskonale ją rozumiał i potrafił poprawić skwaszony humor.
              
Bał się, że ją spłoszy kolejnym naruszeniem jej terytorium, uśmiechnęła się jednak, starając się zatrzeć ślady łez na policzkach.

- Jak się czujesz? – spytał, odwzajemniając uśmiech. Zacisnęła usta w wąską kreskę. – Rozumiem, że możesz być na mnie nieco zła…
- Nieco? – prychnęła w odpowiedzi. – Już dawno nikt mnie tak nie rozczarował.
- Opowiedz mi o tym.
- Nie znajdujemy się w twoim gabinecie.
- Chcesz się do niego przenieść?
- A potem się z niego ulotnisz?
              
Kopnęła ze wściekłością kamień, za którym pobiegł Jack.
- Jakie emocje to w tobie wzbudziło? – nie dawał za wygraną. Elizabeth była uparta i tylko uporem można ją było pokonać.
- Już ci mówiłam. Jestem zła. I rozczarowana.
- Jesteś zła, bo cię zostawiłem. Dlaczego rozczarowana?
- Z tego samego powodu, Charles. Byłeś moim jedynym oparciem.
- Wcale nie musiałaś tam iść, a już na pewno nie z Michaelem. – Starał się opanować drżenie własnego głosu.
- Widzisz? Wszystko robię źle! – burknęła pod nosem. – Randy też się wypowiedział w tej materii.
- Mnie możesz nie słuchać, ale Randy jest starszy i mądrzejszy od nas.
              
Elizabeth pokiwała ze zrozumieniem głową.
- Zastanawiam się i nie mogę zrozumieć. – Charles wepchnął dłonie do kieszeni, kątem oka zerkając na Elizabeth, która odzyskała spokój ducha. Przynajmniej pozornie.
- Czego nie możesz zrozumieć, mój drogi Charlesie?
              
Uwielbiał uczucie, które pojawiało się, gdy mówiła do niego w ten sposób. Czasem wyczuwał w tym zwrocie nutę sarkazmu, jakby chciała mu dopiec, najczęściej jednak słyszał dużo ciepła będącego jedynym potwierdzeniem łączących ich przyjaznych relacji.

- Z pewnością chciałaś udowodnić Michaelowi, że się go nie boisz – zaryzykował stwierdzenie. Zwykle czuł się pewnie ze swoimi pacjentami, byli dla niego jednak obcymi ludźmi, nie łączyły go z nimi żadne więzi, choć poznawał ich najintymniejsze sekrety. Z Elizabeth sprawy miały się zupełnie inaczej. Nie była zbyt skora do zwierzeń, a on bał się wyciągać je siłą, by nie naruszyć delikatnej nici porozumienia. – Muszę przyznać, że wyraz zwątpienia, który zagościł na jego twarzy, był widokiem bezcennym.

- Zatem mi się udało? – odparła obojętnie Elizabeth.
- Muszę cię ostrzec, że Michael nie puści ci tego płazem. Zapewne już kombinuje, jak ci się odwdzięczyć.
- Dzięki za ostrzeżenie.
              
Coś w zachowaniu Elizabeth niepokoiło Charlesa. Zauważył to już na samym początku.
- Jak się teraz czujesz? – spytał z troską.
- Jestem zmęczona tym wszystkim, Charles. Tak naprawdę nie przestałam się go bać. W pewnym momencie przestałam się jednak przejmować.
- Co wzięłaś przed spotkaniem? – Zatrzymała się gwałtownie. – Myślałaś, że nie zauważę? Zdarzało mu się pracować z osobami uzależnionymi od różnych środków.
- Nie jestem ćpunką – powiedziała twardo.
- Nie to miałem na myśli, Elizabeth. Po prostu pewne substancje zmieniają znacząco zachowanie pewnych osób, a twoje znacząco różniło się od tego, które zwykle prezentujesz.

- Vicodin, dwie tabletki. – Objęła się ramionami, zamykając się przed Charlesem. – Rano bolała mnie głowa, potem zawsze jestem taka… otępiała. Dostałam go od lekarza w Stanach. Rzadko go biorę.
- To silny środek przeciwbólowy…
- Nie musisz mi tego mówić. Potrzebowałam go, inaczej nie mogłabym funkcjonować.
              
Zmartwiło go to niepomiernie, Vicodin potrafił szybko uzależniać, a jego odstawienie było niezwykle trudne.
- Chciałbym, żebyś była ze mną szczera – poprosił, czując, że brzmi zbyt błagalnie.
- Chcesz szczerości? – powiedziała z irytacją. – Czułam się rano jak kompletne gówno, ale nie zamierzałam wycofać się z danego słowa, nawet jeśli chodziło o Michaela. Wzięłam dwie tabletki, ale przecież od tego świat się nie zawali, co? To nie heroina, prawda? Teraz czuję się jak gówno, bo zwymiotowałam wszystko, co włożyłam dziś do ust. I wszyscy teraz prawią mi morały. Założę się, że Marge też zmyłaby mi głowę.
              
Po jej policzkach popłynęły wstrzymywane łzy.
- To było niezwykle poniżające – ciągnęła niezrażona, przewiercając wzrokiem Charlesa na wylot. – Michael w mojej osobistej strefie… Samo to wystarczyło, by zwymiotować. Harriett zachowywała się jak podła ropucha, cały czas rzucała jakimiś uszczypliwymi uwagami. Twój ojciec sprawiał wrażenie, jakby chciał wyrzucić mnie ze swojego domu i chyba tylko Zoe była naprawdę miła.

- Muszę zapytać: dlaczego porwałaś się na to wszystko?
- Przecież wiesz…
- Żałosna próba udowodnienia nieprawdy była tego godna?
- Ja… Po prostu chciałam zobaczyć ciebie.
              
Charles poczuł się tak, jakby jego serce na chwilę przestało bić. Jack zastygł w powietrzu, gdy podskoczył na widok wiewiórki. Ptaki przestały śpiewać i wokół zapanowała idealna cisza.
              
Ciepło napłynęło mu do twarzy, dłonie zaczęły się pocić, nogi wrosły w ziemię. Przed sobą miał delikatną twarz Elizabeth poprzecinaną liniami łez. Mógł policzyć wszystkie piegi na jej policzkach.
              
Chciała zobaczyć jego. Zmusiła się do tytanicznego wysiłku, zniosła wszystkie przytyki Harriett, narzucanie się Michaela, wrogość doktora Wrighta, wesołe szczebiotanie Zoe, ogród, pieczeń i wszystko inne, byleby tylko zobaczyć jego. A on pozostawił ją samą, bezbronną. Poczuł obrzydzenie do siebie samego. Jak mógł zrobić coś takiego? Liczyła na niego i choć nie mógł wstawić za nią słowami, miał dotrzymywać jej towarzystwa. Tylko tego potrzebowała. Po prostu chciała go zobaczyć.
              
On też chciał ją zobaczyć, jej widok sprawiał mu przyjemność, nieważne, w jakim była stanie. Chciał móc patrzeć na nią częściej, ale przede wszystkim chciał móc ją dotknąć. Poczuł, że skóra pokrywa mu się gęsią skórką na samą myśl o tym, że miałby przekroczyć ostatnią linię obrony Elizabeth.
              
Zmusił swoje ciało do ruchu. Mięśnie miał jak z ołowiu. Pochwycił obiema dłońmi twarz Elizabeth i pogładził kciukami jej policzki.

- Głuptasie, nie musisz odwiedzać mojego ojca, żeby się ze mną zobaczyć – powiedział cicho, ledwie panując nad swoim głosem. – Wystarczy, że tylko powiesz…
              
Patrzyła na niego z niedowierzaniem sparaliżowana jego bliskością.
- O każdej porze dnia i nocy, rozumiesz? Z dala od nich wszystkich…
              
Zacisnęła dłonie wokół jego nadgarstków, jej dotyk był zimny jak lód. Jednak go nie odepchnęła. Jack rozszczekał się przy czyjejś norze, zaburzając spokój chwili. Nagle wszystko wróciło do dawnego życia.

- Jack zaraz wypłoszy jakieś biedne zwierzątko – stwierdziła Elizabeth, choć nie była zbyt chętna, by mu przeszkodzić.
- Może jeszcze podrapie go po nosie i dopiero będzie! – odparł Charles. Chwilę później Jack był już przy jego nodze, wesoło merdając ogonem. Charles kucnął i pogłaskał psa po głowie. – Co też tam znalazłeś, mój mały przyjacielu?
- Chyba powinniśmy już wracać, mój drogi Charlesie. – Elizabeth spojrzała na niego wyczekująco, jakby przed chwilą nic się nie stało. – Ściemnia się, a tu podobno grasują jakieś duchy.
- Rzucające w ludzi patykami, wiem coś o tym.

Komentarze

Popularne posty