CXXIII Charles
Trzęsącymi się rękoma zawiązywał muszkę pod szyją,
przyglądając się swojemu odbiciu w lustrze. Ogolił się porządnie, choć nie
obyło się bez rozlewu krwi. Jeszcze troszkę, a poderżnąłby sobie gardło.
Strzepnął pyłki z nieskazitelnego smokingu, który
sprawił mu Henry. Przyjechał kurierem prosto od jednego z najlepszych krawców w
Londynie. Charles stwierdził, że tym prostym gestem i tak uczynił dla niego o
wiele więcej niż jego własny ojciec. Oczywiście musiał dodać potężne wsparcie,
jakiego udzielił mu Henry w trakcie studiów.
Ledwie się obudził, towarzyszyło mu uczucie, że coś
jest nie tak, że coś się nie uda. Nie rozumiał dlaczego, w końcu niebo było
czyste, słońce dawało z siebie ile tylko mogło w tych stronach. Zapowiadał się
wyjątkowo ładny dzień, wszystko było gotowe, wszyscy goście byli na miejscu, a
Elizabeth ani myślała o tym, by uciekać. Zważywszy na to, jak mało mieli czasu
na przygotowania, poszło im całkiem nieźle.
Przez cały dzień nie widział Elizabeth, babcia Darcy i
Joanne porwały ją, by odpowiednio przygotować do ceremonii, choć wiele nie
musiały wokół niej robić. Nie było czegoś takiego jak wieczór panieński, a
wieczór kawalerski ograniczył się do kilku toastów.
Henry Dashwood zawsze uchodził za poważnego
jegomościa, przyjemnie było zobaczyć go roześmianego z lekko rumianymi
policzkami. Towarzystwo z Cambridge przyzwyczajone było do wznoszenia toastów,
więc trzeba było nieco przyhamować panów, żeby się za bardzo nie narąbali.
- Denerwujesz się? – spytał Henry, zaglądając do pokoju.
Widząc, że Charles nie radzi sobie z wiązaniem muszki, pomógł mu i po chwili
był już gotowy.
- Trzęsą mi się ręce – odparł Charles. – Obym tylko
potrafił wsunąć Elizabeth obrączkę na palec.
- Poradzisz sobie, wierzę w ciebie.
- Żałuję, że James nie dał rady.
- Tak… Musi sobie poukładać kilka rzeczy w głowie.
Rozmawiałem z nim dzisiaj, naprawdę się cieszy. Mam nadzieję, że już niedługo
będzie mógł poznać Elizabeth.
- Czyżbyś upatrywał w tym czegoś więcej niż
towarzyskiego wydarzenia?
- Elizabeth jest przykładem na to, że nie wolno się
poddawać. Być może zdoła przekonać Jamesa do kontynuowania studiów.
- Nie popierałeś jego wyboru odnośnie kierunku –
zauważył Charles.
- Owszem, ale mam tylko jego. Skoro taką obrał ścieżkę
w życiu, mogę go tylko wspierać. To nic, że nikt nie odziedziczy mojej
praktyki. Będę mógł ją sprzedać i spokojnie przejść na emeryturę, a pieniądze
wydać na niego i na ciebie.
- Nie jestem twoim synem.
- Troszkę jakby jesteś. Poza tym mnie potrzebujesz. –
Henry uśmiechnął się serdecznie. – Mary byłaby z ciebie dumna.
Wzmianka o matce ścisnęła gardło Charlesa. Henry
poklepał go po ramieniu pokrzepiająco. Jakby to było, gdyby był jego synem a
nie synem doktora Wrighta? Mieszkałby w pięknym domu w Londynie, być może
studiowałby prawo i nie musiałby uciekać do Kornwalii, by wziąć ślub. Wszystkie
te rozważania nie zdały mu się na nic, bowiem alternatywna rzeczywistość,
rzeczywistość Charlesa Dashwooda, pozbawiona była tego jedynego światła, które
wypełniało życie Charlesa Wrighta. Elizabeth była jego słońcem, on małą
planetką orbitującą wokół niej. Bez Elizabeth jego życie byłoby puste. Byłby
smutnym prawnikiem otoczonym snobistycznymi prawnikami, ludźmi o
powierzchowności pleśni na serze, i co najgorsze – byłby całkiem sam.
***
- Nie boisz się? – spytała Joanne, poprawiając włosy
Elizabeth.
- Bardziej bałam się mojej obrony – przyznała
Elizabeth. – Bardziej gotowa już nie będę.
Ale czy naprawdę oboje z Charlesem byli na to gotowi?
***
Stephen był świadkiem, Joanne świadkową, a Randy poprowadził
Elizabeth na niewielkie podwyższenie, na którym czekał już do bólu znudzony
urzędnik. Przechodził przez to tyle razy, więc nic sobie nie robił z ogólnego
wzruszenia. Randy starał się nie pokazywać po sobie zdenerwowania, choć dłonie
pociły mu się niesamowicie.
Twarz Stephena wykrzywiona była w czymś na miarę
uśmiechu, który uśmiechem wcale nie chciał być. Babcia Darcy pozwoliła sobie na
uronienie kilku łez. Dan, Drake, Marge, Peter, John, Anthony i Henry z
niecierpliwością wyczekiwali na finał. Każde z nich znało jedynie wycinek
historii państwa młodych, lecz połączyć ich miało zakończenie.
Obyło się bez pompatycznych przemów, kiczowato
brzmiących przysięg. Obrączki były proste, nikt ich nie upuścił, nikt się nie
pomylił, a Charles i Elizabeth wkrótce zostali państwem Darcy. Niewtajemniczeni
byli nieco zdumieni tym wyborem.
Charles pocałował swoją teraz już żonę, a zaraz po tym
się rozpadało. Rozpętała się prawdziwa wichura, która przewróciła namiot.
Goście rzucili się, by ratować, co się da przed deszczem, a najważniejsze w tym
wszystkim było jedzenie. Charles porwał Elizabeth w ramiona, by jak najszybciej
schować ją w domu. Niemalże zgubił ją na framudze drzwi wejściowych. Pragnął
ochronić ją przed deszczem, zdołali jednak porządnie przemoknąć tak czy siak.
Wiatr porwał namiot, który zatrzymał się dopiero na
niesławnym podpalonym drzewie. Tusz do rzęs spływał po policzkach Elizabeth,
która wyglądała teraz raczej jak upiorna panna młoda.
- Wiedziałem, że coś pójdzie nie tak – mruknął
Charles, po czym wybiegł na dwór, by pomóc w akcji ratunkowej.
- Przecież nic się nie stało! – zawołała za nim
Elizabeth. Pobiegła przebrać się jak najprędzej, bowiem czuła, że zaraz ją
przewieje, a rezultatem będzie kolejne przeziębienie.
- To żeś zamówił pogodę! – zakpił Randy, zbierając
talerze ze stołu.
- Trochę deszczu jeszcze nikomu nie zaszkodziło! –
stwierdził Charles, starając się przekrzyczeć wichurę.
- Szczerze powiedziawszy, myślałem, że będzie gorzej –
rzucił John Pine.
- Sądziliśmy, że będzie nudno, a tu takie zaskoczenie!
– zaśmiał się Anthony Scott.
Jedynie część ciastek i ciasteczek nadawała się do
zjedzenia, resztą nie pogardził Jack. Zamiast wspaniałego ogniska musieli
zadowolić się kominkiem. Charles uznał, że niepotrzebnie tak się napracował,
lecz postanowił nie wspominać o tym słowem.
Wszystko miało być tak pięknie, w końcu każda
dziewczyna marzyła o ślubie jak z bajki, a wyszła jedna wielka katastrofa. Nie
było tańców w wieczorowych strojach, wszyscy skupili się wokół kominka, by
nieco się wysuszyć. Ci bardziej rozgarnięci najzwyczajniej w świecie się
przebrali. Ktoś zarzucił Charlesowi ręcznik na głowę. Była to Elizabeth w
grubym szarym swetrze, który był na nią zdecydowanie za duży. Dopiero po chwili
dotarło do niego, że był to jego własny sweter.
Próbowali usadzić się na kanapie, lecz babcia Darcy
kazała wszystkim się poprzebierać. Skończyło się na tym, że wszyscy wyglądali
niewyjściowo w swetrach i grubych kapciach.
- Chyba nie tak to sobie wyobrażałaś – powiedział
cicho Charles, pochylając się nad fotelem Elizabeth, która opychała się
ciastem. Dobrze było patrzeć na nią, gdy zajadała się z takim apetytem.
- Masz rację, wyobrażałam to sobie zupełnie inaczej –
odparła spokojnie. – Nic tego nie przebije, mój drogi Charlesie. To najlepszy
ślub, na jakim byłam.
- Na pewno byłaś na wielu takich ceremoniach – sarknął
Charles, podając jej więcej ciasta.
- Na tylu co ty. Cieszmy się, że nie zaprosiliśmy
większej liczby osób, ktoś na pewno byłby niezadowolony. Wytykaliby nam to do
końca życia.
- Nie martw się, my też będziemy wam to wytykać –
rzucił Peter Ravensdale z drugiego końca salonu, po czym wszyscy zgodnie
wznieśli toast.
Komentarze
Prześlij komentarz