CXXIX Charles

Najdroższy Charlesie!

Piszę ten list z nadzieją, że uda mi się go wysłać niepostrzeżenie. Niestety Twój ojciec jest okropnym cenzorem. Wszystkie poprzednie listy przechodziły przez jego ręce, w rezultacie każde słowo napisane do ciebie podyktowane było przez niego. Może z wyjątkiem „Kocham Cię”, to naprawdę było ode mnie.
              
Twój ojciec nie chciał, by dotarły do ciebie jakiekolwiek niepokojące sygnały. Miałeś się skupić na nauce, skoro już podążyłeś jego śladami. Był co prawda niezadowolony z wyboru uczelni, ale mówił, że i tak w końcu do niego wrócisz. Mam nadzieję, że tak się nie stanie.
              
Ostatnie lata upłynęły na trwaniu w zaklętym kręgu przemocy, o czym sam doskonale wiesz. Twój ojciec nienawidzi nieprzewidzianych zdarzeń. Uważa, że musi kontrolować absolutnie wszystko. Z czasem zdołał opracować o wiele subtelniejszy system kontroli. Dostrzegł, że przemoc fizyczna daje niepokojące objawy, a że nie miałam niczego, nie mógł mnie zastraszać.
              
Od wielu lat kontroluje, dokąd się udaję, co jem, co piję, by nic nie umknęło jego uwadze. Od wielu lat podaje mi przeróżne suplementy, tłumacząc to moim zdrowiem. Uważał, że moje huśtawki i rozstroje są wynikiem źle zbilansowanej diety. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że on również jadł to, co gotowałam. Owe suplementy przynosiły mi spokój zgodnie z zapewnieniami ojca. Nie wnikałam w to, co mi podaje, dopóki nie zauważyłam pewnych skutków ubocznych.
              
Straciłam zainteresowanie moimi pasjami. Książki stały się nijakie, filmy nudne. Nie potrafiłam już niczego narysować, jakbym straciła resztki jakiegokolwiek talentu. Byłam przybita, smutna, samotna i wielokrotnie nawiedzały mnie nieprzyjemne myśli. Mam nadzieję, że nie masz mi tego za złe, mój drogi Synu. Gdybym nie miała ciebie, kto wie, jakby się to wszystko potoczyło.
              
Dziś po raz pierwszy nie zażyłam tabletek, które podał mi Twój ojciec. Czuję, że naprawdę żyję. Wszystko jest takie… inne. Korzystam zatem ze sposobności, pisząc ten list. Być może uda mi się pobiec na pocztę i go do Ciebie wysłać.
              
Charlesie, musisz mi pomóc. Oszaleję tu z twoim ojcem, każdy dzień jest istną torturą. Każdy dzień, w którym zmusza mnie do łykania tabletek, przybliża mnie do końca. Nie potrafię się jednak wydostać spod jego wpływu.
              
W Londynie mam starego przyjaciela, jest mi winien przysługę. Nazywa się Henry Dashwood, wierzę, że jest w stanie mi pomóc. Niestety nigdy nie mogłam się z nim skontaktować z wiadomych przyczyn.
              
Charlesie, liczę na ciebie. Pamiętaj, że cię kocham.
              
Na zawsze Twoja

              
PS Powinieneś pogratulować Elizabeth sukcesów. Randy jest podobno bardzo z niej dumny.
              
Charles skończył czytać ostatni list swojej matki. List, który nigdy do niego nie dotarł, a jakimś sposobem Elizabeth znalazła go w jego rzeczach. Najpewniej tkwił ukryty w książce wypożyczonej z biblioteki. Ona również nigdy do tej biblioteki nie trafiła.
              
Spojrzał na datę, niefortunnie tego właśnie dnia umarła jego matka. Dysponowała wtedy pełnią władz umysłowych, dlatego Charles nie wierzył, że doszło do „nieszczęśliwego wypadku”. Doktor stracił nad sobą kontrolę, co pociągnęło za sobą całą kaskadę zdarzeń.
              
Nie bardzo uśmiechało mu się opuszczać szpital, bowiem nikt nie czekał na niego w domu. Wręcz nie mógł znieść ponurych myśli odnośnie dalszego losu Elizabeth.

- Mocno obite lewe płuco, dobrze że nie doszło do złamania żeber – wyliczał lekarz. – Niestety doszło do nieznacznego pęknięcia śledziony. Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy, żeby zachować organ. Muszę jednak napomknąć o pewnej… strukturze obecnej w obrębie czaszki. Wykluczyliśmy już krwiaka…
- To guz – powiedział obojętnie Charles.
- Och, więc już państwo wiedzą? – zmieszał się lekarz. – W jakim stopniu zaawansowania?
- Trzecim, to gwiaździak anaplastyczny. Czekaliśmy na operację, miała się odbyć w przyszłym miesiącu.
              
Charles rozumiał, że ze względu na stan Elizabeth okres oczekiwania może się znacznie wydłużyć. Z każdym dniem malały szanse na jej wyzdrowienie. A jeśli guza nie da się już usunąć?
              
Wrócił do domu przybity tym wszystkim. Nagle zdał sobie sprawę, jak mało znaczy bez Elizabeth. Znajdował się we własnym domu, lecz nagle wydał mu się taki obcy. Znał przecież każdy kąt, każdy mebel, każdy bibelot. Razem z Elizabeth tworzył to wszystko, bez niej nic już nie było takie samo.
              
Charles doskonale wiedział, kto tak poturbował Elizabeth. Aż za dobrze znał schemat działania, sam bywał czasem w niego uwikłany. Randy wspomniał, że policja ujęła Michaela, lecz szybko został wypuszczony, jakby nie dysponowano wystarczającymi dowodami jego winy. Charles nie zamierzał go bronić, postanowił przychylić się do wniosku policji, jakikolwiek by on nie był. Chciał, by ujęto winnego, nie miało dla niego większego znaczenia, kto miałby nim być.

***

Następnego dnia udał się wielce niewyspany na oddział chirurgiczny z nadzieją, że Elizabeth już się obudziła i zaczęła dochodzić do siebie. Niespodziewanie zastał ją w dobrej kondycji, raczyła się właśnie poranną herbatą.

- Myślałeś, że będzie gorzej, prawda? – rzuciła, gdy tylko przekroczył próg sali, do której ją przeniesiono.
- Nie spodziewałem się, że w ogóle będziesz przytomna – przyznał szczerze Charles. – Jak się czujesz?
- Jakby rozjechał mnie czołg. Trzy razy. Bywało lepiej.
              
Charles przysiadł niepewnie na skraju jej łóżka i spojrzał na kroplówkę.
- Wróciłem z Londynu najszybciej, jak tylko mogłem.
- Wiem o tym. Oddziałowa cię pochwaliła, jeszcze nigdy nie spotkała równie zrównoważonego człowieka, biorąc pod uwagę to, co mi się stało…
- Zrównoważonego – sarknął Charles. – Po prostu nie miałem już sił wdawać się w jakieś bójki. Choć pięści mnie świerzbiły.
- Mój drogi Charlesie, tylko prymitywy dają się ponieść emocjom.
- Podobno jestem twoim orangutanem…
              
Elizabeth zachichotała, Charles poczuł w środku przyjemne ciepło. Cudownie było widzieć i słyszeć Elizabeth, cudownie było wiedzieć, że brutalny incydent, którego była ofiarą, nie zdołał jej złamać.

- Jak poszło u Henry’ego? – spytała po chwili z zaciekawieniem. Nie zamierzała się rozwodzić nad swoim stanem. Opuchlizna już nieco zeszła z jej twarzy, pozostały jedynie siniaki.
- Mogę powiedzieć, że całkiem dobrze – rzekł z ociąganiem. – Postawił mi warunek: muszę się dalej edukować.
- Och nie, znów musisz iść do szkoły! – zawołała Elizabeth.
- Ty pracujesz w szkole…
- Pewnie chciałbyś zostać moim studentem, co?
- Wystarczy, że muszę cię słuchać w domu…
              
Szturchnęła go boleśnie między żebra. Niesamowite, ile miała w sobie siły.
- Tak na serio, postanowiłem poszukać wyzwań w szpitalu – oznajmił, bacznie obserwując reakcje żony.
- Czy to… ze względu na mnie?
- I tak, i nie. Chcę po prostu spróbować czegoś innego. Otrzeć się nieco o medycynę, zamiast kręcić się w kółku pseudonauki. Jak wiesz, niektórzy nie uznają psychologii za wartościową profesję. Może nie będę zbijał kokosów, będąc terapeutą wpływowych ludzi i celebrytów… Co cię tak bawi?
- Twoja mina, Charles. Jesteś taki poważny, taki pewny swego… Podobasz mi się taki.
              
Westchnął przeciągle, mając nadzieję, że dobry humor Elizabeth zdoła utrzymać się jak najdłużej.
- Zaraz wrócę, muszę porozmawiać z lekarzem.


Komentarze

Popularne posty