CLII Jonathan
Wyskoczył z
łóżka jak poparzony. Dobrze czuł, że coś jest nie tak, skoro tak dobrze mu się
spało. Nora spojrzała na niego z najwyższym zdziwieniem. „Zaspałeś?”, jakby
pytała. Gdybyś mnie szturchnęła, pomyślał Jonathan, nie zaspałbym.
Nie zdążył
zjeść śniadania ani nawet wypić kawy. Ubrał się pospiesznie, sprawdził, czy nie
wygląda niechlujnie i pognał do szpitala, przeklinając w duchu swoją głupotę. Z
tych całych rozmyślań o Julii Middleton i Emmie wyszło to, że zapomniał
nastawić sobie budzik na wcześniejszą godzinę.
Jonathan nie
lubił się spóźniać i dlatego był najbardziej punktualnym pracownikiem swojego
oddziału. Starał się tępić to u swoich współpracowników, ale efekt był taki, że
się tylko na niego obrażali. Jego przyjaciel Bart Holland notorycznie się
spóźniał, ale w jego przypadku nic nie cało się zrobić. Jonathanowi pozostało
tylko zaakceptować ten fakt, zwłaszcza że działało to tylko na niekorzyść
Barta. Albo robił wszystko w biegu, albo obowiązki mu się nawarstwiały i w
końcu nie wiedział, w co włożyć ręce.
Wyjątkowa
punktualność i lekki świr na tym punkcie wynikały z tego, że Jonathan spóźnił
się kiedyś i później tego żałował. Nie chodziło tu o to, że zaspał kiedyś na
egzamin dyplomowy i niemal zaprzepaścił lata studiów. Do tego nigdy by nie
doszło. Zdarzyło się jednak, że ominął go jeden autobus, następny miał
przyjechać za trzy minuty – niby nic wielkiego – lecz trzy minuty dla
umierającego człowieka znaczyły naprawdę wiele. Jonathan nigdy nie usłyszał
ostatnich słów swojego ojca, a powtórzone przez matkę obdarte były z
prawdziwych ojcowskich uczuć.
Ojciec
Jonathana był zwykłym budowlańcem, który chciał, by jego syn też poszedł w tym
kierunku. Ciężka praca fizyczna zrobi z ciebie prawdziwego mężczyznę,
powtarzał. Nie był zbytnio zadowolony, że syn wybrał medycynę. Będziesz
zaglądał ludziom w gardełka, macał kolanka i wypisywał recepty, mówił. Jonathan
pragnął mu udowodnić, że stać go na wiele więcej.
Wdychanie
pyłów przez całe życie odbiło się negatywnie na zdrowiu ojca Jonathana i
przytrafił mu się w końcu nowotwór, a zaczęło się od zwykłego kaszlu. Gdy
leczenie zapalenia płuc nie przyniosło skutku, pokuszono się o dokładniejszą
diagnostykę. Ojciec Jonathana zawsze był zdrów jak ryba, lecz gdy się w końcu
pochorował, stwierdzono zaawansowany nowotwór płuc, który zdążył już
przerzutować do okolicznych narządów. To był niemalże wyrok śmierci. Nim umarł,
ojciec zdołał powiedzieć matce, że jest dumny ze swego syna.
Od tego
czasu Jonathan panicznie bał się spóźniać w obawie, że ominie go coś ważnego.
On był pierwszym, który przychodził na spotkania. Był pierwszym, który pojawiał
się na dyżurze. Nie mógłby sobie wybaczyć kolejnego błędu, który wynikałby
tylko z tego, że wyszedł za późno z domu. Niby nic wielkiego, ale małe rzeczy
miały tendencję do narastania.
Dlatego
ogarnęła go panika, gdy niemal biegł do pracy. Na dziś zaplanowano ważne
spotkanie z dyrektorem szpitala, zapewne miały zapaść na nim ważne decyzje.
Szybki chód przeszedł w trucht. Na oddział wpadł zziajany, aż pielęgniarki się
za nim oglądały. Zostawił swoje rzeczy w gabinecie, po czym pognał do sali
konferencyjnej. Odetchnął ciężko przed drzwiami. Chyba trzeba popracować nad
formą, stwierdził w myślach. Wszedł do pomieszczenia, przywdziewając na twarz
przepraszający wyraz.
- Najmocniej
przepraszam – powiedział, gdy wszystkie głosy umilkły. Mark, trzeci lekarz z
tak zwanej „Świętej Trójcy: Jonathan-Bart-Mark”, posłał mu dziwny uśmiech bez
otwierania ust.
- Nareszcie
jesteś! – zawołał dyrektor, Warren Cormick. Wyglądał na miłego jegomościa, lecz
były to tylko pozory. – Miałem właśnie zaanonsować największe zmiany w
strukturze.
- Zatem
zamieniam się w słuch.
Jonathan
usadowił się koło Marka Wilkinsona. Nie było żadnym zaskoczeniem, że Bart nie
pojawił się na zebraniu. Od rana ciągnął kilka operacji. Jonathan jako
ordynator musiał wiedzieć takie rzeczy.
Cormick w
skrócie przekazał mu wieści o tym, że na radiologię trafi nowy sprzęt, że
doktor Lipton otrzymał dofinansowanie do swojego programu leczenia zwyrodnienia
plamki żółtej, a chirurgia dziecięca doczeka się remontu. Jonathan zauważył, że
oprócz lekarzy z wymienionych oddziałów jak i innych pojawił się nowy jegomość,
którego widział na oczy pierwszy raz.
- Ostatnio
mamy małe problemy kadrowe, jeśli chodzi o oddział ratunkowy – podjął Cormick.
– Postanowiliśmy zatem przesunąć Emmę Bradshaw na SOR.
- Cudownie,
myślałem, że oszaleję z tą babą – szepnął Jonathan do Marka, który uśmiechnął
się smutno.
- Znalezienie
ordynatora, który wprowadzi ład na tym oddziale graniczy z cudem,
postanowiliśmy z zarządem, że przeniesiemy tam jednego z najlepszych
ordynatorów w tym szpitalu.
Arthur
Lipton dumnie wypiął pierś, ale gdy Cormick znów się odezwał, nieco oklapł.
- Doktorze
Cavendish, postanowiliśmy powierzyć to trudne zadanie właśnie panu.
Jonathan
zamarł.
- To ma być
rozwiązanie tymczasowe, ktoś po prostu musi opanować sytuację na oddziale
ratunkowym. Przewidujemy, że potrwa około pół roku. Prowadzimy pewne… negocjacje.
Jonathan
poczuł, że ciepło napływa mu do twarzy, ale postanowił, że nie będzie robił
sceny przy innych lekarzach.
- Poznajcie
proszę doktora Bradleya Lestera. – Cormick wyjawił tożsamość nieznanego gościa.
– Został do nas przeniesiony z innej jednostki. Na te pół roku zastąpi doktora
Cavendisha na stanowisku ordynatora ortopedii.
Bradley
Lester wstał, wygłosił krótkie przemówienie, w którym słodził, aż można było
dostać próchnicy, zapewniał, że da z siebie wszystko, by utrzymać wysoki poziom
oddziału, a Jonathan mordował go wzrokiem. W końcu mężczyzna zdał sobie sprawę
z tego, że jest mordowany, zaciął się nieco, ktoś chrząknął, Arthur klepnął się
w uda i rozpoczął się zbiorowy exodus.
Lester
zniknął szybciutko, wymawiając się tym, że musi załatwić coś w administracji.
Cormick wdał się w pogawędkę przy drzwiach wyjściowych z kilkoma lekarzami.
- Wszystko w
porządku? – spytał Mark, widząc, że Jonathan był w ciężkim szoku.
- W
porządku? Właśnie mnie zdegradowano, a ty pytasz, czy wszystko jest w porządku?
– syknął Cavendish. – A ty nie odezwałeś się nawet słowem!
-
Przepraszam, ja… - Mark uparcie zasłaniał usta dłonią, przez co jego głos był
nieco przytłumiony.
- Och, nie
zasłaniaj ust, gdy do mnie mówisz! – Jonathan otworzył szeroko oczy, gdy Mark
je odsłonił. – Co ty masz w gębie…?
Mark kiedyś
coś bąknął o aparacie ortodontycznym, bowiem nie do końca był zadowolony z
ułożenia własnych zębów, przez co nie prezentował ich na zdjęciach. Był to
jeden z czynników, który sprawiał, że ludzie odbierali go jako ponurego i
groźnego, podczas gdy był niezłym żartownisiem. Zatem Mark spełnił swoją
obietnicę i wyposażył się w żelastwo w jamie ustnej. Normalnie Jonathan śmiałby
się z tego do rozpuku, lecz obecnie znajdował się na drugim końcu spektrum
uczuciowego.
- Jesteś
zły? – zagaił Mark. Jonathan zaczął postukiwać palcami o blat stołu. Doskonale
wiedział, że był to jeden z subtelniejszych objawów zdenerwowania.
- Nie, Mark,
nie jestem zły. Ja jestem wkurwiony. Nikt tego ze mną nie uzgadniał. Nawet mnie
nie zapytali.
- Wierz mi,
jestem równie zszokowany…
- Ale wiesz,
co jest najgorsze? Że wsadzają jakiegoś gogusia na moje miejsce zamiast ciebie!
W końcu to ty jesteś moim zastępcą.
- Wiesz, że
moje ambicje nie pozwalają mi…
- To ty masz
jakieś ambicje? Ostatnimi czasy nie za bardzo dają o sobie znać…
Mark
skrzyżował ręce na piersi i nabrał wody w usta. Niebezpiecznie było podkładać
się Jonathanowi, gdy znajdował się w stanie takiego wzburzenia. Rzecz jasna
czasem dochodziło między nimi do poważniejszych scysji, lecz to Jonathan był
tym, który ciął i chlastał bezlitośnie. Przepraszał potem, potrafił odsunąć
swoją dumę na bok, lecz niesmak jednak pozostawał, dopóki nie rozmywał się w
wielu kuflach piwa w ich ulubionym pubie.
- Nie bierz
tego do siebie – powiedział Cormick, gdy już zakończył wszystkie grzeczności
przy wyjściu z sali konferencyjnej. Mina Jonathana dobitnie świadczyła o tym,
że bardzo wziął to do siebie.
- Mogłeś
mnie w zasadzie zwolnić – mruknął Cavendish.
- Musisz
zrozumieć, że znalazłem się w naprawdę trudnym położeniu. – Cormick usiadł i
potarł czoło. – Jestem dyrektorem, ale muszę słuchać zarządu.
- Ten leszcz
Lester… Której sroce wypadł spod ogona?
- To krewny
jednego z członków zarządu. Zmuszono mnie wręcz, bym gdzieś go wcisnął.
- Mogłeś
jego wepchnąć na SOR, a mnie zostawić w spokoju.
- To nie
takie proste…
- Po prostu
przyznaj, że jestem niezastąpiony i nikt lepiej nie ogranie burdelu na
ratunkowym – sarknął Jonathan. – A skoro jestem taki niezastąpiony, to przecież
z łatwością można mnie wykopać z mojego własnego oddziału.
Cormick
zmieszał się niepomiernie, ale Jonathan nie zamierzał go oszczędzać z tego
powodu. Czuł się urażony i poniżony jak nigdy wcześniej. Ciężko pracował na
swoją pozycję i nikt nie dał mu tego stanowiska ot tak. Gdy ludzie słyszeli:
„Cavendish”, wiedzieli, że była to marka sama w sobie, a trio
Cavendish-Wilkinson-Holland budowało renomę szpitala na arenie międzynarodowej.
Obecnie władze wymazywały najważniejsze nazwisko z tego równania.
- Tu nie
chodzi tylko o to, że jestem super zajebisty i dzięki mnie chcesz uratować
oddział ratunkowy, co nie? – rzucił Jonathan, wściekle stukając palcami o blat
stołu.
Warren
Cormick wpatrywał się w chude palce Jonathana jak zaczarowany, ostrożnie
formułując odpowiedź w swojej głowie. Zwykle potrzebował nieco czasu do
namysłu.
- Nie miałem
wyboru – powiedział w końcu ze skruchą. – A to było najlepsze rozwiązanie z
możliwych.
- Dopóki mi
nie wytłumaczysz swojego zawiłego planu, raczej ci nie uwierzę. – Jonathan
skrzyżował ręce na piersi, oczekując wiarygodnego wytłumaczenia.
- Pierwsza
sprawa to taka, że naprawdę skręcam kogoś, by przejął ten cholerny oddział.
Jego kontrakt kończy się za pół roku, do tego czasu trzeba jakoś postawić
oddział na nogi, by facet się nie wystraszył. Potrzeba do tego kogoś
kompetentnego.
- Mogłeś
poprosić Arthura, byłby wniebowzięty – rzucił Cavendish zjadliwie.
- Nie
wiedziałby, w co włożyć ręce. Podziwiam twój analityczny umysł, dążenie do
perfekcji i upór…
-
Komplementy możesz spisać i wysłać mi pocztą. Oprawię sobie w ramki. Konkrety,
Cormick.
- Tu pojawia
się Lester. Czy nadaje się na ordynatora oddziału ratunkowego? Absolutnie nie.
Nie wiem dokładnie, o co poszło, ale wykopano go z poprzedniej pracy. Gdyby nie
to, że jest krewnym jednego z członków zarządu, na pewno by go tu nie było.
Muszę go gdzieś wsadzić, ale nie na SOR. Skoro nie radził sobie jako asystent…
- Bomba. Ten
gościu to bomba. Zrzucasz tą bombę na ortopedię i oczekujesz, że będzie co
zbierać za pół roku.
- Daj
spokój, Mark się nim zaopiekuje, przypilnuje go.
- Mam
niańczyć jakiegoś żółtodzioba? – obruszył się Wilkinson. No proszę, pomyślał
Jonathan, to mówi!
- Wasz
oddział ma ściśle zdefiniowaną strukturę, trzeba ją tylko utrzymać. SOR
natomiast wymaga odbudowy. – Cormick brzmiał niemal błagalnie.
- No dobra,
ale skoro musisz gdzieś upchnąć Leszcza, to czemu nie dałeś go na zastępcę? Nie
uważasz, że to nieco zbyt brutalny awans jak na żółtodzioba?
- Nie
chciałem być ordynatorem – jęknął Mark, gapiąc się w sufit.
- Naszej
obecnej sytuacji już nawet Bart byłby lepszym szefem od tego Leszcza – ciągnął
Cavendish.
- To tylko
sześć miesięcy – stęknął Warren. – Chyba jakoś dacie radę, co?
- Koleś
wyłoży się już po tygodniu – zawyrokował Mark. – Wszystko szlag jasny trafi.
- Nie trafi,
bo ty będziesz odpowiedzialny za utrzymanie porządku – stwierdził Jonathan.
- Nie lubię
cię za to, wiesz?
Wilkinson
wyszczerzył się paskudnie, ukazując swój metalowy uśmiech i tęczowe ligatury.
Mark nie był takim skurwielem, by dyszeć w kark każdemu pracownikowi oddziału,
należało się zatem spodziewać pewnego rozluźnienia. Lester raczej nie wyglądał
na takiego, co potrafi podporządkować sobie innych ludzi. Może się też okazać,
że będą go traktowali jak jakiegoś wioskowego przygłupa bez doświadczenia. Była
to znakomita okazja do wychapania czegoś dla siebie.
Jonathan
wierzył, że Cormick został postawiony pod ścianą. Znał go na tyle, by wiedzieć,
kiedy kłamie, a kiedy jest do bólu szczery. Być może istniał jakiś tajemniczy
następca, a Jonathan miał tylko dla niego posprzątać stanowisko pracy. Zrobiło
mu się żal Warrena i przystał na wszystkie ustalenia jedynie z czystej litości.
Czasem był do tego zdolny.
- Niech
będzie, Warren – powiedział w końcu. – Ale jeśli za pół roku nie będę mógł
wrócić do siebie, zobaczysz na swoim biurku moje wypowiedzenie.
Mankamentem
pracy w szpitalu był fakt, że pracowali w nim ludzie, a ludzie mieli pewne
swoje drobne słabostki. Jedną z nich była pogoń za plotką, która była tym
atrakcyjniejsza, gdy dotyczyła kogoś ważnego. Wracając na swój oddział,
Jonathan miał wrażenie, że ludzie obgadują go po kątach. Że dziwnie na niego
patrzą. Że postawili na nim krzyżyk. Niektórzy nie potrafili trzymać języka za
zębami, zatem nim dotarł do swojego gabinetu, wszyscy na oddziale wiedzieli, że
ich szef się wynosi.
Na pół roku
musiał zniknąć z ortopedii i czuł się jakby naprawdę go wyrzucali. Zaczął
porządkować dokumenty i pakować swoje rzeczy osobiste do kartonowego pudełka.
Na czas jego nieobecności gabinet przejmie Bradley Lester.
Rozległo się
nieśmiałe pukanie, a po chwili w drzwiach pojawiła się głowa Barta Hollanda.
Dopiero co skończył operować, zatem na głowie nadal miał swój czepek. Dziś
występował w kwiatuszkach.
- To prawda,
co mówią? – spytał zaniepokojony. – Że odchodzisz?
- Nieprawda
– odparł Jonathan, nie patrząc na niego. – Po prostu mnie przenoszą.
- Zgodziłeś
się na to?
- Nie miałem
wyboru.
- Gówno
prawda, zawsze masz wybór.
- Moim
wyborem jest permanentne odejście. Co za różnica, gdzie będę? Razem z Markiem
jakoś to wszystko pociągniecie, a Lesterem się nie przejmujcie.
- Chcesz to
obgadać dziś wieczorem przy piwie?
- Nie tym
razem.
Bart wycofał
się potulnie i natknął na Marka.
- Jest z nim
źle – szepnął do niego.
- Owszem,
jego serduszko jest złamane – rzucił Mark, ale nie było niczego zabawnego w tej
wypowiedzi.
Jonathan
sądził, że zarząd jest mu wdzięczny za jego ciężką pracę. Tymczasem okazało
się, że był zwykłym pionkiem, który można było przestawiać z miejsca na
miejsce. Był związany ściśle z ortopedią i nie wyobrażał sobie innej pracy.
Owszem, czasem zdarzały mu się wycieczki na oddział ratunkowy, proszono go o
pomoc przy brakach w dyżurze. Chętnie się udzielał, lecz nie zamierzał zostać
tam na dłużej.
Gdy wsiadał
do windy, odniósł wrażenie, że kilka osób odetchnęło z ulgą. Zakończyły się rządy
tyrana. Ciekawe, czy będą go jeszcze błagali, by wrócił? Z pewnością nie.
Jonathan obawiał się, że to przeniesienie będzie jedynie wstępem do czegoś
zupełnie poważniejszego. Może powiedzie mu się tak dobrze, że postanowią
pozostawić go tam na stałe?
Po raz
pierwszy od dłuższego czasu Jonathan pozwolił sobie na myśl, że niekoniecznie
jego misja musi zakończyć się powodzeniem. Jaki wtedy będzie jego los?
Komentarze
Prześlij komentarz