CXLVI James

Gdy James poznał w końcu żonę Charlesa, którą to żoną była od niedawna, zrodziło się w nim pytanie, dlaczego tak długo to wszystko trwało. Gdyby Charles nie był takim tchórzem i zechciał zawalczyć o swoją miłość w stylu Hollywood, poleciałby za ocean i zarobił przy okazji bombę w twarz, bowiem zderzyłby się z przykrą rzeczywistością.
              
James znał kulisy sprawy, przez jakiś czas James był bowiem powiernikiem mrocznych tajemnic Charlesa Wrighta, którymi dzielił się podczas poobiedniej herbatki w rezydencji rodziny Dashwood. Charles bywał bowiem częstym gościem w ich domu, a Henry Dashwood, ojciec Jamesa pozostawał skromnym mecenasem Charlesa. Raczej nie było wielką tajemnicą, że Henry zakochał się kiedyś w matce Charlesa, lecz młody lord musiał podążać ścieżką wytyczoną mu przez matkę. Poślubił niemalże nieznaną kobietę, do której nie pałał wielkim uczuciem, a która uwolniła go od swojej obecności, umierając podczas porodu. Od tamtego czasu lord Dashwood pozostawał wdowcem, nie zamierzał się ponownie ożenić, choć czekały na niego znakomite partie. Uznał, że wypełnił swoją powinność wobec matki, a skoro jego dawna ukochana wyszła za mąż za innego człowieka, nie miał do kogo startować.
              
Henry podjął trud samodzielnego wychowania syna, o ile można mówić o samodzielności w obecności matki, niańki, lokaja, sprzątaczki i kucharki. Godził życie rodzinne z pracą jako prawnik, a dodatkowo musiał udzielać się w towarzystwie. Żona Henry’ego, Eleonora pozostawiła tylko jednego syna, co w zupełności wystarczyło. Męski potomek zapewniał ciągłość rodu. Potem pojawił się jeszcze Charles Wright, którego Henry otoczył niemalże ojcowską opieką. James nie był o to ani trochę zazdrosny. Po pierwsze Charles studiował psychologię, nauki humanistyczne ani trochę nie trafiały do Jamesa, już prędzej można było porozmawiać z jego ojcem. Po drugie Charles szybko stał się jego najbliższym przyjacielem, człowiekiem, któremu mógł powierzyć swoje sekrety i były one z nim bezpieczne. Charles również mógł na nim polegać.
              
Poznali się, gdy Charles był na trzecim roku studiów, a James dopiero miał obierać życiową ścieżkę. James nie chciał zostać prawnikiem, jak jego ojciec i tylko dzięki Charlesowi mógł wybrać swój przyszły kierunek studiów. Charles wpłynął na lorda Dashwooda, który tylko czekał na pretekst. Matka Henry’ego z początku nie lubiła Charlesa, uznając go za niższego człowieka. Miał w sobie wiele czaru i ogłady, którymi urzekł jednak starszą kobietę. Ponadto został zaaprobowany przez Fifi i Fiorę, dwa szare pudle duże, a gdy one kogoś lubiły, lady nie mogła już kręcić nosem. Charles i James zostali więc przyjaciółmi na dobre i na złe, niektórzy czasem brali ich nawet za braci.
              
Po zakończeniu studiów Charles próbował znaleźć pracę w Londynie, z mizernym skutkiem. Henry oferował swoją pomoc, lecz młody Wright uznał, że już i tak nadwątlił gościnność przyjaciela. Powrócił zatem do Cambridge, by podjąć pracę u swego ojca. Nie mogli się już spotykać zbyt często.
              
James miał wolną rękę, jeśli chodziło o wybór kierunku studiów. Był raczej ścisłym umysłem, był znakomitym matematykiem i lubił rozwiązywać problemy logiczne. Interesował go świat i swój wzrok skierował ku fizyce. Miał dziwne marzenie, marzył bowiem o tym, by zostać wielkim naukowcem, który będzie kształtował przyszłość nauki jako całości. Pozbawiony wsparcia Charlesa na wyciągnięcie ręki w pewnym momencie zwątpił w sens całego tego planu. Tuż po zakończeniu przedostatniego roku studiów podjął decyzję o odbyciu służby w wojsku, co niejako było rodzinną tradycją, choć jego ojciec przeszedł szkolenie już po zakończeniu edukacji. James miał spędzić w wojsku rok, lecz ten rok nie skrystalizował jego poglądów, służba została przedłużona o następny rok. Po jej zakończeniu marzył o tym, by leżeć przez cały dzień, męcząc się z bólem istnienia.
              
Wtedy James poznał Elizabeth, o której tyle słyszał od Charlesa. Jak na osóbkę skutecznie gnojoną przez większość życia wyrosła na całkiem silną kobietę. Nikt by nie pomyślał, że została stłuczona jak jabłko przez ukochanego ojczulka Charlesa, który od teraz miał delektować się więziennym życiem. Nie było też widać po niej choroby nowotworowej poza wyostrzonymi rysami twarzy. Ucięli sobie małą pogawędkę na uboczu, na szczęście reszta towarzystwa była zbyt pijana, by wnikać w sens ich rozmowy.

- Wierz mi – powiedziała mu wtedy Elizabeth – każdy ma swoje chwile zwątpienia.
- Ale żeby uciekać na dwa lata do wojska? – spytał beznadziejnie James.
- Ty uciekłeś do wojska, ja miałam nieco inny problem… Zresztą nieważne, liczy się pasja. Masz ten komfort, że ojciec pozwolił ci realizować swoją pasję.
- Pasję bez przyszłości…
- Wiesz, czym ja się zajmuję? Pocę się pod komorą laminarną kilka godzin dziennie. Hoduję komórki, robię im zdjęcia, opisuję je. Pasjonujące, nieprawdaż? Jeśli eksperyment się powiedzie i coś z niego będzie, powstanie publikacja. Publikacja ta zginie w morzu tysięcy innych publikacji. Moja praca to tylko niewielki wycinek całego zagadnienia. Ale może kiedyś ktoś z tego morza tysięcy publikacji wyłowi moją pracę i napisze publikację zbiorczą, która stanie się przyczynkiem do powstania nowej teorii lub technologii. Wtedy będę mogła powiedzieć, że do czegoś się przyczyniłam, choć nikt nie wymieni mnie w napisach czołowych. Częścią mojej pracy jest dydaktyka, którą realizuję z przyjemnością, choć nie przepadam za tłumami. Może większość studentów będzie ziewała na wykładzie, ale zawsze znajdzie się jedna osoba, która zechce posłuchać. Ważne, że kogokolwiek zainteresujesz, zarazisz swoją pasją, być może ta osoba przejmie twoje światełko wiedzy i poniesie je dalej…
              
Elizabeth mówiła mądrze, niczym doświadczony profesor, a była tylko trzy lata starsza od Jamesa. Elizabeth była właśnie taką osobą, która wykorzystywała nadarzającą się okazję. Ukończyła specjalny program łączący studia magisterskie z doktoratem, a jej dyplom wisiał w lokalu Marge. Wtedy James podjął decyzję o ukończeniu tego, co zaczął, choć miał wiele do nadrobienia. Po części z powodu Elizabeth, po części z poczucia obowiązku postanowił wznowić studia. Dlatego teraz znajdował się tu, gdzie się znajdował, w uczelnianej bibliotece z trzema książkami pod pachą, przyglądając się z daleka zapłakanej dziewczynie mnącej w dłoniach świstek papieru.
              
Siedziała przed laptopem, światło monitora odbijało się od wilgotnych policzków. Otarła twarz, lecz zaczerwienienie zdradzało niedawne wzburzenie. Próbowała coś napisać na komputerze, lecz nie mogła się skoncentrować. Ze złością zamknęła pokrywę i podarła kawałek papieru, wymierzając mu ostateczną karę.

- Potrzebujesz chusteczki? – spytał James, wyciągnąwszy w jej kierunku paczkę chusteczek. Spojrzała na niego gniewnie i pociągnęła nosem. – Naprawdę ci się przydadzą, nie krępuj się.
              
Przyjęła jego podarek, nawet mu nie dziękując. Zrobiła z tych chusteczek naprawdę dobry użytek, aż kilka osób się obejrzało. Wszakże znajdowali się w bibliotece.

- Słuchaj, dzięki za chusteczki, ale możesz już sobie iść – powiedziała dziewczyna o drobnym zaczerwienionym nosie. Długie blond włosy zmierzwione były jesiennym wiatrem, wyglądała niczym delikatny motyl, który wpadł na huragan. Delikatny motyl, który w chusteczkę dął niczym słoń. – Chyba że chcesz tu usiąść? – Zaczęła gorączkowo pakować swoje rzeczy do torby. – A może mam oddać ci chusteczki?
- Nie, dzięki – odparł z lekkim rozbawieniem. Posługiwał się nienaganną angielszczyzną, która zwykle na dziewczynach robiła piorunujące wrażenie. Niemal słyszał, jak miękną im kolana. Dziewczyna była jednak na jego czar odporna.
- Czego zatem ode mnie może chcieć wielki lord Dashwood?

- Och… - wymsknęło się Jamesowi. Nie spodziewał się, że jest tak popularny, że nawet szare myszki wiedziały, kim był. Upomniał się w myślach, że nie rozmawiał ze zwykłą szarą myszką. Choć niepozorna, dziewczyna była cholernie inteligentna. W końcu sześcioletnie studia ukończyła w trzy lata i załapała się na czteroletni program badawczy, który miał jej przynieść tytuł doktora.
- To wiele tłumaczy – sarknęła dziewczyna.
- Sądziłem, że będziesz milsza w rzeczywistości.
- Sądziłam, że będziesz mniej upierdliwy w rzeczywistości.
- Dobra, pokonałaś mnie. – James uniósł dłonie w poddańczym geście.
- Hej, to nasze miejsce. – Grupa złożona z niemal dwumetrowego czarnego mężczyzny, wymuskanego blondyna i pulchnej Azjatki ulokowała się przy stoliku, wbijając pogardliwe spojrzenia w dziewczynę, która najwidoczniej zajęła ich stanowisko.

- Już sobie idziemy – burknęła dziewczyna, wstając z krzesła.
- Wcale sobie nie idziemy – odciął się James. Nie miał zamiaru dać się zastraszyć jakimś klaunom. – W tej bibliotece jest multum innych stolików, wybierzcie sobie jakiś.
- Wszyscy wiedzą, że ten jest nasz. Wszyscy oprócz Middleton z zadartym nosem. Słyszałem, że cię wyrzucili – ciągnął dalej murzyn.
- Nikt mnie nie wyrzucił – powiedziała słabym głosem dziewczyna, rzucając przestraszone spojrzenie Jamesowi.
- A powinien – dodał od siebie zjadliwie blondyn. Murzyn mierzył się spojrzeniami z Jamesem, jakby mieli zamiar zaraz się pobić.
- Dość tego. – Dziewczyna przejęła inicjatywę, przepchnęła się między mężczyznami i pociągnęła za sobą Jamesa. Uwolniła go od siebie dopiero po wyjściu z biblioteki.
- Dałbym sobie z nimi radę – żachnął się James, poprawiając szalik.
- Z całą trójką? Z pewnością. Szkoda, że nie zabrałam szpachelki, by zdrapywać twoje zwłoki z podłogi.
- Możesz mi potrzymać? – James podał dziewczynie książki. Był to jednak pretekst, by wyrwać jej z dłoni papiery, które tak zapamiętale międliła.
- Hej, oddawaj! – obruszyła się dziewczyna, lecz nic nie mogła zrobić.
              
James złożył z kilkuczęściowych papierowych puzzli pismo od władz uczelni, które pozbawiało jej prawa do akademika z bliżej niewyjaśnionych powodów.
- Wygląda na to, że naprawdę cię wyrzucili – mruknął do siebie James, szczerze współczując dziewczynie.
- I to na początku semestru – jęknęła beznadziejnie. W niczym nie przypominała Julii Middleton, którą oglądał na zdjęciach na stronie uczelni. Tamta Julia była uśmiechnięta, promienna i stanowiła uosobienie sukcesu. Julia obok niego była czymś szarym i nijakim.
- A miałoby jakiekolwiek znaczenie, gdyby stało się to pod koniec semestru?
- W zasadzie nie…
              
Wyszli z budynku i zaczęli schodzić po schodach. James wysforował się naprzód. Zatrzymał się nagle, jakby sobie o czymś przypomniał. Julia ciągle trzymała jego książki.
- Wybieram się na obiad – powiedział uprzejmie. – Nie chciałabyś do mnie dołączyć?
              
Julia obejrzała się za siebie, zapewne uznała, że James nie kieruje tych słów do niej. James cierpliwie czekał na odpowiedź, w duchu śmiejąc się z tej pozornie nijakiej postaci. Ktoś przecież musiał dojrzeć jej potencjał, miał nadzieję, że i jemu objawi się ten cud.

Komentarze

Popularne posty