CLVII Jonathan
Lekarz
asystujący spocił się pod swoim uniformem. Pół twarzy miał ukryte pod maseczką,
nie było zatem widać, że rozpaczliwie walczy o tlen. Cała reszta wskazywała, że
jednak była to dla niego sytuacja stresująca.
- Mark, po
co mnie właściwie wezwałeś? – spytał Jonathan gniewnym głosem wytłumionym nieco
przez maseczkę. Doktor Wilkinson wprawnie operował artroskopem, obserwując
obraz na monitorze.
- Chciałem,
żebyś mi towarzyszył podczas operacji – odparł Mark. Jonathan wzruszył ramionami.
- Nie umiesz
sam wykonać synowektomii?
- Nie
rozumiem, dlaczego się irytujesz. Pokochałeś swój nowy oddział i nie możesz bez
niego żyć?
- Tu mnie
masz…
Jonathan
skrzyżował ręce na piersi, lekarzowi asystującemu zmiękły kolana. Kolejny w
kolejce do operacji?
- Ten
oddział to jakaś katastrofa – mruknął Cavendish. – To istne przedszkole, każdy
robi, co chce.
- Przecież
potrafisz tupać nogami, w czym problem? Nie mów, że próbujesz sam odwalić całą
robotę…
Jonathan
przewrócił ostentacyjnie oczami.
- Zajedziesz
się, mówię ci – ciągnął Mark. – Musisz zluzować. Od tego masz lekarzy, żeby
pracowali, ty masz ich nadzorować. Nie pracować za nich. Nie ufasz im, czy jak?
- Jak mam
ufać ludziom, których nie znam?
- Meyersowi
też tak ufasz? – sarknął Wilkinson.
- Nie, od
kiedy zaczął nosić ten swój musztardowy sweterek.
Obydwaj
lekarze zachichotali, lecz lekarzowi asystującemu nie było do śmiechu.
- Zamierzasz
tu mdleć? – spytał Mark. Lekarz pokręcił przecząco głową. – To dobrze, bo
inaczej będę musiał wołać kogoś z pato. Chyba byśmy tego nie chcieli, co?
-
Oczywiście, że nie, panie doktorze… - jęknął lekarz.
- Poradzisz
sobie z resztą? – Wilkinson wyjął artroskop z kolana i spojrzał wyczekująco na
lekarza.
-
O-oczywiście…
- Świetnie,
miłej zabawy. – Wepchnął lekarzowi narzędzia w dłonie, po czym opuścił salę
operacyjną wraz z Cavendishem.
- Najgorsza
w tym wszystkim jest ta cała Bradshaw, doprowadza mnie do szewskiej pasji –
ciągnął Jonathan, gdy szorowali ręce.
- A jak
kadra poza Emmą?
- Mam
jednego całkiem ogarniętego lekarza, dotychczas to on próbował jakoś to
poskładać. Prócz niego zarozumiałą jędzę, przemądrzałego młodzika, pączka i
blondynę. I Hindusa, nie zapominajmy o Hindusie.
- Nie bądź
rasistą…
- On jest
pielęgniarzem, Mark, rozumiesz to?
- Teraz
jesteś seksistą.
- I jest
jeszcze ta nowa lekarka, która zachowuje się jak dziecko błądzące we mgle.
- Nowa
lekarka?
- Doktor
Sophie Miles.
-
Specjalizacja?
-
Neurochirurgia.
- Za wysokie
progi.
- Coś
implikujesz?
- Ładna
chociaż?
- Mark,
dobrze wiesz, że nie uznaję romansów w miejscu pracy…
- To był
twój wniosek – stwierdził niewinnie Mark. Doktor Wilkinson poznał swoją żonę
właśnie w szpitalu, była pielęgniarką na oddziale położniczym. Co Mark tam
robił, po dziś dzień pozostawało tajemnicą. – Opowiesz mi coś więcej o niej?
- Poza tym,
że nie ma pojęcia o pracy w szpitalu? Nie wiem, gdzie ona się chowała…
-
Oprowadziłeś ją ładnie? Przygotowałeś do ciężkich realiów SORu? Po twojej minie
wnoszę, że nie…
- Mam za
dużo roboty – westchnął Jonathan.
- Bo
wszystko chcę robić sam – wtrącił półgębkiem Mark. Cavendish ucisnął nasadę
nosa w przypływie irytacji.
- Skoro już
musisz znać takie szczegóły, jest nieszczególna. Kompletnie przeciętna.
Nastroszone brwi, wory pod oczami, spierzchnięte usta…
- Przypomina
gorylicę? – zakpił Mark.
Wyszli na
korytarz i skierowali się ku gabinetowi Marka. Pech chciał, że zostali
spostrzeżeni przez Meyersa, który przechadzał się z nowym ordynatorem. Musiała
to być jakaś ważna okazja, bowiem był dziwnie spięty i miał na sobie swój
odświętny sweterek w serek koloru musztardy naciągnięty na granatowo-niebieską
koszulę w kratę.
- A co ty tu
robisz? – spytał nieco opryskliwie Bradley Lester. Krew uderzyła Jonathanowi do
głowy, a Mark spiął się gotów w każdej chwili interweniować.
- Dla
ciebie: „Panie doktorze” – wycedził Cavendish przez zęby. Meyers pożałował, że
doprowadził do tego spotkania. Jonathana może nie było bezpośrednio na
oddziale, lecz jego widmo nadal wisiało nad lekarzami tu pracującymi. – Doktor
Wilkinson poprosił mnie o konsultację.
Lester
przysunął się do Jonathana i spojrzał na niego z najwyższą pogardą. Zęby
Cavendisha zazgrzytały niebezpiecznie. Nie mógł znieść tego, że był niemile
widziany na własnym oddziale. Ledwie się przeniósł, a Meyers już właził w
szparę międzypośladkową nowego ordynatora. Jonathan był ciekaw jego postępów.
Dotarł już do dwunastnicy?
- Nie
powinno cię tu być – powiedział cicho Lester tak, by słyszał go tylko Jonathan.
- Jeśli
kogoś nie powinno tu być, to tylko ciebie, młody pasikoniku – odparł Cavendish w
podobnym tonie.
- Jedno moje
słowo i możesz wylecieć z tego szpitala…
- To brzmi
jak poważna groźba. Ja nie musiałbym używać nawet jednego słowa. Własnonożnie
cię wykopię. A z tobą się jeszcze policzę – rzucił w kierunku Meyersa, który
głośno przełknął ślinę.
Lester
poprawił krawat i oddalił się szybkim krokiem z Meyersem próbującym za nim
nadążyć.
- Dupek –
mruknął Jonathan. – Oczywiście wszystko słyszałeś.
- Co do
słowa, nie jest mistrzem konspiracji – odparł Mark rozbawionym głosem.
-
Przypilnujesz dla mnie musztardowego sweterka?
- I może
jeszcze mam przekazać gorące pozdrowienia dla Briggs?
- Nie, i tak
się widuję z tą wiedźmą…
Na końcu
korytarza rozległo się ciche „ding”, gdy widna zajechała na oddział. Wysiadło z
niej zjawisko tupiące niemożebnie obcasami o idealnie wypucowaną posadzkę.
Tutaj nawet sprzątaczki obawiały się doktora Cavendisha. W stronę lekarzy
podążała kobieta w starannie wyprasowanym fartuchu, ściskając pod pachą kilka
teczek.
Jonathan
drgnął lekko na jej widok. Wydawało mu się, że już kiedyś ją spotkał. Być może
w szpitalnej kafeterii, mógł na nią wpaść, gdy wybierał sobie pączka. Jej
figura była nienaganna, mimo że była w zasadzie skryta pod fartuchem. Miała
ładne ciemnobrązowe włosy spięte w misterny kok, żywe orzechowe oczy i przecudne
usta, które układały się w nieśmiały uśmiech.
- Przepraszam
najmocniej, ale muszę porwać doktora Cavendisha – powiedziała, podszedłszy do
nich. Jonathan pozachwycałby się nią jeszcze, gdyby nie to, że dostrzegł
plakietę na fartuchu. „Doktor Sophie Miles”. Jego zachwyt prysł jak bańka
mydlana.
- Już nie
możecie sobie beze mnie poradzić choćby przez dziesięć minut? – odparł
Jonathan. Miles nijak nie zamierzała skomentować faktu, że nie było go dłużej
niż te dziesięć minut.
- Radzimy
sobie znakomicie – sarknęła Sophie. – Doktor Elssler chciałby z panem coś
skonsultować. Powiedział, że jest pan ekspertem w tej dziedzinie, bla, bla,
bla, i dlatego wysłał mnie po pana.
- To chyba
coś poważnego – stwierdził Mark tonem wieszcza. Jonathan miał ochotę pacnąć go
w potylicę.
- Zaraz
zejdę – powiedział z rezygnacją w głosie.
- Poczekam
na pana.
- Wiem, jak
tam trafić.
- Zacytuję
doktora Elsslera: „Nie waż się wracać bez tego pierdolca”.
- Dobra,
poczekaj przy windzie.
Doktor Miles
oddaliła się, a Jonathan potarł skronie.
- Wszystko w
porządku? – spytał Mark. – Widzisz czarne kropki przed oczami?
- Czarne…
co? – Wilkinson ujął jego twarz w obie dłonie i spojrzał mu głęboko w oczy.
- Muszę cię
dać do przebadania Arthurowi.
- Mark,
kompletnie cię powaliło? – syknął Jonathan, wyswobadzając się z jego uścisku.
Siłę miał jak niedźwiedź.
- Musisz
mieć coś z oczami! To jest ta twoja doktor Sophie Miles? Przeciętna?
Nieszczególna? Błagam, nie mów mi, że masz początek zaćmy starczej!
- Hej, nie
jestem aż tak stary!
- Mentalnie
jesteś stetryczały.
- Powiedział
wyrośnięty piętnastolatek.
-
Przynajmniej mam jeszcze ochotę wyrywać laseczki. Nie mów tego mojej żonie,
okej?
- Ja też cię
kocham, Mark – rzucił Jonathan z rozbawieniem.
- Nie ożenię
się z tobą. Idź i nie wracaj!
Dobry humor
gdzieś uleciał, gdy tylko drzwi windy się zasunęły. Z jakiegoś powodu osoba
Sophie Miles była dla niego przytłaczająca.
- Naprawdę
nazwał mnie „pierdolcem”? – musiał wiedzieć doktor Cavendish.
- Bez tego
nie udałoby mi się pana ściągnąć – odparła Mile, wzruszywszy ramionami.
Jonathan dostrzegł, że jej odbicie uśmiecha się do niego szyderczo.
- No, po
takiej prezentacji… Jak to leciało? „Bla, bla, bla…”?
- Ma pan
doskonały słuch i jeszcze lepszą pamięć.
- Będziemy
musieli nauczyć cię dyscypliny – mruknął w połowie do siebie.
- Zacząłby
pan od siebie…
- Obawiam
się, że przy takim nastawieniu nasza współpraca nie będzie zbyt długa.
- Jeszcze
nie zaczęliśmy współpracy.
- Czyżby?
- Nie
nazwałabym tak naszych obecnych stosunków.
Jonathan
poczerwieniał lekko.
- Jeśli coś
ci się nie podoba…
- Nie
przypominam sobie, byśmy przeszli na „ty”, doktorze – odparła Sophie obojętnym
głosem. – Poza tym obydwoje chcielibyśmy być obecnie gdzieś indziej. Nie jest
tak?
Naprawdę tak
było to po nim widać?
- Może po
prostu nie wchodźmy sobie w drogę – zaproponowała Sophie.
- Jeśli
jeszcze raz zobaczę cię z tym pielęgniarzem na plotkach…
- Od teraz
będziemy prowadzić tylko merytoryczne dyskusje.
-
Merytoryczne dyskusje o mojej dupie – sarknął Jonathan.
- Cóż,
tyłeczek ma pan niezgorszy – odcięła się Sophie. Winda zatrzymała się nagle,
kończąc ich wspólną podróż. Miles rzuciła Jonathanowi kokieteryjne spojrzenie,
po czym prysnęła z kabiny.
- Wysiadasz
pan? – warknął staruszek w berecie, gdy Jonathan długo dochodził do siebie po
tym komentarzu.
- Nie możesz
mnie dłużej unikać! – zawołała Jennifer Briggs, mierzwiąc i tak już wzburzoną
czuprynę. Jonathan nie sądził, że można mieć tyle włosów na głowie. Przez wiele
lat naoglądał się Marka, a ten cierpiał na poważny deficyt w tym regionie.
- Wcale cię
nie unikam, Briggs, mam dużo roboty – mruknął Jonathan znudzonym głosem. Na
początku Jennifer wydawała mu się całkiem przyjemna, niestety z czasem wyszła z
niej wiedźma, którą skrywała pod różowym fartuchem. Przespali się kilka razy i
Jen chyba liczyła na coś większego, bowiem uczepiła się go niczym rzep psiego
ogona.
- Ale czasem
moglibyśmy pójść na kawę…
- Właśnie,
czasem, ale nie codziennie.
- Wczoraj
nie piliśmy kawy.
- Jutro też
jej nie wypijemy. Doktorze Elssler!
Uwolnił się
od obecności różowej czarownicy, by omówić kilka spraw z doktorem w zamkniętym
gabinecie. Siostra Bradshaw próbowała mu wcisnąć kilka kart, lecz zręcznie
przekazał je Atkinsowi. Minę miał taką, jakby zamierzał zaprotestować, lecz
wystarczyło lekkie drgnięcie brwi Jonathana, by młody zabrał się do pracy.
Chyba naprawdę musiał zacząć tupać nóżkami, żeby go słuchali. Wszakże znajdował
się w przedszkolu.
Komentarze
Prześlij komentarz