CXLIX Julia
Przysiadła
na skraju łóżka i rozejrzała się dookoła. Otaczająca ją przestrzeń była na tyle
ogromna, że czuła się mała jak mrówka. Do pokoju wchodziło się przez białe
dwuskrzydłowe drzwi. Pierwszym elementem, który rzucał się w oczy zaraz po
wejściu, było ogromne łóżko z baldachimem. Przykryte było ciężką narzutą z
ozdobnymi frędzlami. Drugim elementem była ogromna trzydrzwiowa szafa wciśnięta
w kąt naprzeciwko łóżka. Obok niej postawiono nieco przekrzywiony ażurowy
parawan z lustrem.
Wysokie okna
zasłonięte były ciężkimi beżowymi zasłonami, a na ścianach wisiała nijaka
tapeta. W pokoju nie było żadnych obrazów, żadnych kwiatów. Rzeczywiście
wyglądał tak, jakby od dawna go nie używano, choć w powietrzu nie latał nawet
najdrobniejszy pyłek kurzu. Wzorzysty dywan był idealnie odkurzony, lakierowane
biurko idealnie wypucowane, aż lśniło. Julia nie czuła w powietrzu zapachu
starego domostwa. Henry Dashwood należycie troszczył się o swoją rezydencję.
Była
Kopciuszkiem w tym wielkim pokoju pozbawionym duszy i jakichkolwiek oznak
życia. Zapragnęła znaleźć się gdzieś indziej, lecz nie miała odwagi powiedzieć
lordowi, że się rozmyśliła. Musiała zatem przeczekać ten trudny okres, szukając
czegoś w międzyczasie na własną rękę. Musiała się wziąć w garść, skoro była tak
blisko upragnionego celu. No, może nie aż tak blisko. I tak zamierzała spędzać
większość czasu w laboratorium albo w bibliotece. Przy odrobinie szczęścia
będzie wracała tylko na noc i ominie wszystkie wspólne posiłki, by Grace nie
mogła z niej kpić.
James musiał
się świetnie bawić jej kosztem, gdy przekopywał jej rzeczy osobiste, komentując
niemal każdą część garderoby, która nie wypełni nawet jednej trzeciej wielkiej
szafy. Jej dobytek był skromny, bowiem Julia stawiała na funkcjonalny
minimalizm. Koszulka, sweter, spodnie. Nie przesadzała z ubieraniem się na
cebulkę, bowiem była zahartowana życiem na wsi. Nie musiała spowijać się
jedwabne szale, bowiem w przypadku Julii na pewno doprowadziłoby to do jakiegoś
wypadku.
Była
mistrzynią wypadków, była najbardziej nieporadną osobą w domu, która zawsze
musiała coś upuścić, stłuc, przewrócić, zrzucić, o coś zahaczyć, zawsze coś
sobie przy tym robiąc. Była zatem częstym bywalcem szpitali, gdzie opatrywano
jej rany i zszywano to, co zadawało się do zszycia, wsadzano w gips, uziemiano
na kilka dni pod obserwacją. Ostatni taki wypadek miał miejsce w laboratorium,
stłukła jedną z butelek z wodą destylowaną, pokaleczyła się szkłem i profesor
musiał odwieźć ją do szpitala. Odkąd przyjechała do Londynu, trafiała zawsze na
tego samego chirurga, który komentował całość jej osoby jedynie uniesieniem brwi.
Ostatni wypadek sprawił, że „Zarys fizjologii człowieka” zaginął w
niewyjaśnionych okolicznościach. Te okoliczności nazywały się Henry Dashwood.
Henry oddał
jej do dyspozycji ów ogromny pokój, w którym panował lekki chłód, a w którym
czuła się tak obco jak jeszcze nigdy w życiu. Wiedziała, że gdy tylko zejdzie
na dół, dopadnie ją Grace i najprawdopodobniej urządzi długą pogadankę o
zasadach panujących w rezydencji. Julia nie miała ochoty przebywać w
towarzystwie tej wyniosłej kobiety, która na wszystkich patrzyła z góry.
Julia
zawinęła się szczelnie w swoją chustę, zarzuciła płaszcz, chwyciła torbę z
laptopem i cicho wymknęła się z pokoju. Ostrożnie zeszła ze schodów, z każdym
krokiem nasłuchując odgłosów z głębi domu. Słyszała jednak tylko lady Dashwood
szczebioczącą coś do psów w ogrodzie. Wślizgnęła się do kuchni, gdzie zastała
kucharkę Annę z rękami pełnymi roboty.
Gdy już
niemal wychodziła z rezydencji, zdybał ją James, który musiał kręcić się po
domu bez celu. Pod pachą trzymał książkę, lecz nie zdołała dojrzeć jej tytułu.
- A ty dokąd
się wymykasz? – spytał podejrzliwie. – Niedługo trzecia, zapomniałaś o
obiedzie?
- Obawiam
się, że mój rozkład zajęć nie pozwala mi uczestniczyć w waszych posiłkach –
odparła Julia, starając się nie brzmieć tak, jakby była to kiepska wymówka.
- A niby
jaki jest twój plan zajęć?
- W zasadzie
sama go sobie układam, kierując się tym, co aktualnie mam do zrobienia w
laboratorium.
- Poczekaj
przynajmniej na obiad. Umrzesz z głodu.
- Anna
wyposażyła mnie w małe co nieco. – Uniosła torebkę, do której kucharka
zapakowała jej kilka kanapek i sok. – Poradzę sobie.
- Może
mógłbym ci towarzyszyć? Chciałbym zobaczyć na własne oczy…
- Dziś mam
seminarium z profesorem – przerwała mu nieco za szybko. – Będziemy siedzieć i
rozmawiać o pewnych… rzeczach. Umarłbyś z nudów.
Wyszła
szybko frontowymi drzwiami, zanim James wpadnie na kolejny genialny pomysł.
Postanowiła, że przejdzie się na autobus, drobny spacer dobrze jej zrobi.
Musiała oczyścić umysł przed spotkaniem z profesorem Duncanem. Zamiast jednak
oczyszczać umysł, gorączkowo rozmyślała o Henrym, Jamesie i tym wszystkim, co
się dotychczas wydarzyło. W rezultacie wsiadła do złego autobusu i spóźniła się
na spotkanie, co był niedopuszczalne.
Profesor
burknął jednak na tę impertynencję, darując sobie wykład o dobrych manierach.
Na seminarium miało pojawić się jeszcze kilki studentów, którymi profesor się
opiekował, lecz stawiła się tylko Julia.
- Tak
właściwie to odwołałem seminarium – rzucił profesor, opadając na swój skórzany
fotel. – Nie czytasz maili.
- Odwołał
pan? – pisnęła przestraszona Julia.
- Coś mnie
rozkłada i nie chciałem nikogo zarazić. Tym bardziej nie powinno cię tu być.
Nie możesz sobie pozwolić na chorowanie.
Julia miała
przemożną ochotę zapaść się pod ziemię. Jak zwykle coś skopała. To dlatego jej
pewność siebie oscylowała na poziomie Rowu Mariańskiego. Z jakiegoś powodu
profesor się na nią nie gniewał i był w stosunku do niej bardziej miły niźli do
wszystkich innych z dziekanem włącznie.
- Ale skoro
już tu jesteś, mogę zadać ci osobiste pytanie? – Julia skinęła głową. – Krążą
pogłoski, że ten imbecyl Buchanan postanowił pozbawić cię dachu nad głową. Mam
nadzieję, że nie zamierzasz teraz zamieszkać w laboratorium, co?
- Pewien
dżentelmen rozwiązał ten problem.
- To miło z
jego strony. Gdybyś jednak potrzebowała pomocy…
- Dziękuję,
profesorze. – Czy ludzie mieli ostatnio jakiś dzień dobroci? Najpierw lord
Dashwood, a teraz profesor Duncan.
- Co tu
jeszcze robisz? – spytał, gdy zapadła między nimi niezręczna cisza. – Zmykaj,
zanim zaczniesz kichać i prychać.
***
Nie
wiedziała, co ma ze sobą począć, więc postanowiła się poszwendać po mieście.
Zajrzała do księgarni, by przejrzeć nowości wydawnicze. Lubiła oglądać okładki
i czytać krótkie opisy treści, doskonale wiedząc, że jej budżet nie pozwoli jej
na zakup choćby jednej lektury. Teraz jednak miała do dyspozycji bibliotekę
Dashwoodów, być może znajdzie tam coś dla siebie.
Posiłek od
Anny zjadła, idąc. Przechodząc obok jednego z zaułków, który zwykła codziennie
mijać w drodze na uczelnię, podzieliła się jedzeniem z szarym wilczurem, który
mieszkał w jednym z kartonów za kontenerem na śmieci. W myślach nazywała go
Rochesterem i głęboko ubolewała nad jego losem. On jednak zdawał się nie zważać
na to uwagi. Był nieco za chudy, ale zawsze się z nią witał, szczerząc zęby i
machając entuzjastycznie ogonem.
Julia
wiedziała, jak to jest. W końcu sama też niemal została wyrzucona na bruk, a
gdyby nie Henry Dashwood, mogłaby dołączyć do Rochestera w kartonie. Na pewno
podzieliłby się z nią miejscem. Poklepała psa po głowie i poszła dalej przed
siebie, starając się powstrzymać łzy.
Uważała, że
była zbyt uczuciowa. Za bardzo brała do siebie wszelkie docinki, a niedola
zwierząt, tych małych i dużych, niemal wyciskała z niej łzy niczym krojona
cebula. Niegdyś sprowadzała do domu ptaszki z przetrąconymi skrzydełkami, kotki
z zaropiałymi oczkami czy głodne pieski. Szybko jednak musiała się nauczyć, że
nie każdemu można pomóc, a rodzice tłukli jej do głowy, że mają wystarczająco
dużo zwierząt na swoim utrzymaniu, by jeszcze przyjmować pod swój dach jakieś
przybłędy.
Ciekawe, co
by powiedzieli na to, że ich własna córka stała się przybłędą przygarniętą
przez zamożnego dżentelmena? Już pewnie woleliby, żeby wróciła do domu, zamiast
dawać się tak poniżać. Dla Julii już sam powrót byłby poniżający. Gdyby wróciła
bez upragnionego tytułu, musiałaby przyznać się do porażki. Była jednak uparta
i postanowiła zostać w Londynie, choćby miała mieszkać w kartonie z
Rochesterem.
- Zgubiłaś
się, blondyneczko?
Julia
stanęła jak wryta, usłyszawszy to pytanie zadane niskim, chropowatym głosem.
Zapędziła się nieco i nogi poniosły ją w niekoniecznie bezpieczne regiony.
Minęła właśnie pub, w którym panowała zwyczajna wieczorna wrzawa. Można się
było spodziewać jegomościów wysypujących się zza drzwi, poruszających się lekko
niepewnym krokiem, mamroczących coś nieskładnie, ale jeszcze nie o tej porze.
Natomiast w sąsiedniej bramie wystawało trzech facetów, którzy pełnili chyba
funkcję strażników ulicy. Dlaczego zwrócili uwagę na szaroburą Julię, było
niczym tajemnica, której odkrycie przyniosłoby szczęśliwcom fortunę.
- To niezbyt
bezpieczna okolica dla panienek, zwłaszcza o tej porze.
Głównie za
sprawą debili w dresach, które nie mają nic lepszego do roboty, pomyślała
Julia. Postanowiła, że nie będzie okazywała swojego strachu. Tacy jak oni
żywili się strachem. I bagietkami z czosnkiem, bowiem taka była ich dominująca
nuta zapachowa.
Wyłonili się
z bramy kamienicy, ukazując się w całej swojej okazałości. Jeden z nich był
wysoki niczym koszykarz, a dres zwisał z niego niczym ze stracha na wróble.
Drugi był dość niski, niższy od Julii i dużo od niej szerszy. Jego dres opinał
się na brzuchu i sprawiał wrażenie, jakby miał zaraz wybuchnąć. Przy każdym
nawet najmniejszym ruchu jego ortalionowa kurtka nieprzyjemnie szeleściła.
Trzeci był zwyczajnym chłopakiem. Jednym z tych, którzy po prostu wpadli w złe
towarzystwo. Na jego twarzy gościł szyderczy uśmieszek, w którym było coś
zadziornego. Nie sprawił jednak, że Julia poczuła się przez to bezpieczniej.
Przeciwnie, czuła, że lekko drży i poważnie się zastanawiała nad tym, czy nie
rzucić się do ucieczki. Najpewniej jednak nie miałaby najmniejszych szans ze
strachem na wróble.
Została
otoczona przez samców-alfa, którzy przyglądali się jej zaciekawieniem.
- Nie jesteś
stąd, co? – Pan Szyderczy Uśmieszek przejął na siebie ciężar konwersacji. – To
ciekawe, co taka ułożona dziewczyna może robić w takim miejscu o takiej porze.
- Nietrudno
zauważyć, że konwersuje z trójką palantów, których stać na dresy Adidasa, ale
nie starcza im już na pastę do zębów – odcięła się Julia, zanim zdołała ugryźć
się w język. Czasem tak miała, w ekstremalnych sytuacjach zachowywała się
cokolwiek nieracjonalnie. Nierozsądnym było wdawać się w dyskusję z
podejrzanymi typami.
- Pierwszy
raz słyszę coś takiego z ust dziewczyny – przyznał chłopak. – Zadziorna jesteś,
lubię takie. Cała nasza trójka takie lubi.
Zarechotali
paskudnie jak jeden mąż. Kółko się zacieśniało, a Julię już świerzbiły pięści.
Uderz, uciekaj, dopiero potem oglądaj się za siebie. Kątem oka dostrzegła ruch
w pobliżu wejścia do pubu. Pierwsza fala wylała się z wnętrza, a za nią wysoki
blondyn w czarnym płaszczu. Postawił na sztorc duży kołnierz, by osłonić się
przed chłodnym jesiennym wiatrem. Zawahał się, w którą stronę powinien pójść.
- Co ty na
to, żebyśmy skoczyli do mnie na małe co nieco? – Pan Szyderczy Uśmieszek nie
dawał za wygraną.
- Co wy na
to, żebyście odczepili się do tej pani i pozwolili jej odejść w spokoju? –
Mężczyzna w płaszczu teleportował się w okolicę całego zamieszania.
- Co ty na
to, żebyś spierdalał stąd w podskokach? – odciął się Strach Na Wróble.
- Nas jest
trzech, ty jeden – zauważył Szeleszczący Grubas.
- Wow,
musisz być niezły z matmy – sarknął mężczyzna. Bardziej niż o siebie Julia
zaczęła martwić się o niego.
- Jeszcze tu
sterczysz? – rzucił Szyderczy Uśmieszek. – Spokojnie, odprowadzimy panią do
domu. Nic jej nie będzie.
-
Zajęlibyście się raczej czymś pożytecznym. – Żuchwa mężczyzny drgnęła
niebezpiecznie. Choć był szczupły, na pewno poradziłby sobie z całą trójką.
Położył dłoń
na ramieniu Julii i delikatnie pchnął ją do przodu. Rzucił dresom ostrzegawcze
spojrzenie, więc ustąpili mu miejsca. Dlaczego trzech podejrzanych kolesi bało
się jednego lekko podchmielonego jegomościa?
- Nikt ci
nie mówił, że to nie jest dobra pora na samotne spacery? – rzucił mężczyzna,
gdy znaleźli się w bezpiecznej odległości od zagrożenia.
-
Przepraszam, ja… - zaczęła Julia z poczuciem winy.
- Kto wie,
co by ci zrobili, gdybym nie interweniował. To skrajnie nieodpowiedzialne i
zwyczajnie głupie.
Julia
zacisnęła usta, pozwalając mężczyźnie udzielać jej reprymendy. Miał miły,
ciepły głos, choć w obecnej sytuacji nie powinien brzmieć tak miło i ciepło.
Jego słowa były ostre, wyraz twarzy poważny. Przypadkowy człowiek wykazujący
się dziwną troską wobec całkiem obcej dziewczyny. A potem przypomniała sobie
Henry’ego Dashwooda. Po prostu zdarzali się tacy bezinteresowni ludzie.
- Co by pan
zrobił, gdyby się na pana rzucili? – spytała nagle, przerywając tyradę.
- Złotko,
jestem chirurgiem. Dokładnie wiem, gdzie trzasnąć, by obić komuś śledzionę –
odparł mężczyzna z rozbawieniem.
Fala gorąca
zalała Julię, gdy zdała sobie sprawę, dlaczego ten głos był taki znajomy.
Dlaczego maniera reprymendy była taka znajoma. I dlaczego ten profil był taki
znajomy.
- Hej, chyba
już się kiedyś spotkaliśmy – powiedział nagle mężczyzna, po czym przyjrzał się
Julii uważnie. – Na pewno się spotkaliśmy, ale nie wiem, gdzie…
- W szpitalu
– mruknęła Julia. – Zszywał mnie pan już trzy razy…
W związku z
nieporadnością Julii, wizyty w szpitalu bywały dość częste, wyrabiała normę za
kilku ludzi. Trzy razy skaleczyła się na tyle poważnie, że konieczne było
założenie szwów. Za każdym razem trafiała na doktora Cavendisha i za każdym
razem raczył ją tą samą pogadanką odnośnie bezpieczeństwa i higieny pracy.
- Teraz
sobie przypominam. Julia Middleton.
- Że też pan
to pamięta…
- Mam
znakomitą pamięć, zwłaszcza do takich beznadziejnych przypadków.
A więc
jestem beznadziejnym przypadkiem, westchnęła w myślach Julia. Raczej nie robiła
dobrego wrażenia na innych ludziach, a już na pewno nie wtedy, gdy krwawiła
niczym zarzynane prosię.
- Ostatnio
miałaś długą przerwę, czyżbyś wzięła sobie moje rady do serca? – ciągnął doktor
Jonathan Cavendish z lekką ironią.
- Po prostu
ostatnio nic się nie działo – powiedziała cicho Julia, zupełnie jakby
przepraszała.
- Ale
wkrótce ma się zacząć dziać? I wtedy znów wylądujesz na chirurgii?
- Zrobię
wszystko, co w mojej mocy, by omijać pański oddział szerokim łukiem – sarknęła
Julia.
Niespodziewanie
dotarli do rezydencji Dashwoodów. Julia odetchnęła z ulgą, bowiem mogła się
pozbyć cierpkiego doktora i zakończyć swoją mękę.
- Dziękuję
za odprowadzenie do domu – rzuciła.
- Mieszkasz
tutaj? – zdziwił się Cavendish. – To rezydencja Dashwoodów.
- Co pan nie
powie?
Zatrzymali
się przy żeliwnej bramie, która – to nie powinno jej dziwić – była zamknięta.
Julia powinna była pomyśleć o tym, jak dostanie się na teren posiadłości, gdy
nikt z rodziny nie będzie je towarzyszył.
- Wygląda na
to, że zamknięte – stwierdził oczywiste Cavendish. – Och nie, co teraz zrobisz?
Julia
wypuściła głośno powietrze przez nos. Przy furtce znajdował się wideodomofon.
Wcisnęła przycisk, lecz musiała chwilę poczekać, aż ktoś odebrał. Przez cały
ten czas Cavendish stał obok niej z rękoma skrzyżowanymi na piersi, uśmiechając
się głupkowato. W końcu ktoś raczył odebrać domofon. George wybawił ją z
opresji.
- Dobry
wieczór, George – powiedziała lekko drżącym głosem.
- Och,
panienka nie dostała klucza? – zdumiał się George.
-
Najwidoczniej lord zapomniał o tym drobnym szczególiku.
Rozległo się
ciche brzęczenie, Julia pchnęła furtkę, która gładko ustąpiła bez najmniejszego
skrzypnięcia.
- Wygląda na
to, że jednak tu mieszkam – rzuciła na pożegnanie. – Dzięki za odprowadzenie.
- Nie ma
sprawy – odparł Cavendish z lekkim uśmiechem. – I żebym cię nie widział w
najbliższym czasie na moim oddziale.
- Jestem przecież
beznadziejnym przypadkiem, zapomniał pan?
Pomachała mu
na pożegnanie, mając nadzieję, że już nigdy nie spotka tego człowieka, a przynajmniej
że nie spotka go w dziwnych okolicznościach. A już najmniej chciała go spotykać
w szpitalu.
Komentarze
Prześlij komentarz