CLXXI Sophie


Sophie chwyciła doktora Cavendisha pod ramię i pociągnęła go do pokoju pielęgniarek. To był bardzo przyjemny pokój, kolorowy i przytulny. Jonathan opadł na miękki fotel i zawiesił wzrok na jednym z rysunków Ranjita.

- Jaką kawę pan pije? – spytała z okolic zaplecza gastronomicznego.
- Czarną jak moja dusza – rzucił Cavendish pół serio, pół żartem.
- Nie musi być pan dla siebie tak surowy…
              
Jonathan zmarszczył czołom, gdy podawała mu pokaźny kubek z parującą kawą. Obydwoje nadal byli w granatowych uniformach. Sophie rzuciła na stolik swój czepek w kotki.
- Bart też lubi takie czepki – zauważył Cavendish. – W sensie doktor Holland, z ortopedii.
- Domyśliłam się…
              
Wracając do domu po nocnej zmianie, marzyła jedynie o tym, by położyć się spać. Odkąd przejęła wszystkie nocne dyżury, prowadziła dość jednostajne życie. W nocy praca, w dzień sen. Nie miała czasu na inne aktywności. Praca była dość nudna, niewiele się działo. Umilała sobie czas prowadzeniem bardzo szczegółowych notatek, lecz i to kiedyś się nudziło. Trwała zatem zawieszona w przestrzeni, nasłuchując szumu urządzeń na oddziale. W domu nikt na nią nie czekał. Kładła się spać i budziła się zmęczona jeszcze bardziej, by coś zjeść i pojechać z powrotem do pracy.
              
W końcu postanowiła przełamać ten schemat i wybrała się na jogging po pracy. Poranek był chłodny, ale też i orzeźwiający. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie niespodziewany telefon. Nie znała tego numeru, a ona swojego nie rozdawała na prawo i lewo. Gdy usłyszała głos Cavendisha w słuchawce, myślała, że zejdzie z tego świata. Z początku była niezadowolona z tego, że ktoś udostępnił jej prywatny numer doktorowi, lecz on jej potrzebował na oddziale. Na pewno nie była to łatwa decyzja. Ktokolwiek dał Cavendishowi jej numer – domyślała się, że zrobiła to Emma – działał w słusznej sprawie.
              
Mogła go nie lubić, bowiem był wyniosłym dupkiem, lecz wtedy liczyło się coś innego. Najszybciej, jak mogła, pobiegła do domu, wsiadła do samochodu i przyjechała do szpitala. Spóźniła się tylko dwie minuty, wyraz ulgi na twarzy Jonathana zrekompensował jej poczucie winy spowodowane złamaniem kilku przepisów drogowych.
              
Ich praca miała to do siebie, że była nieprzewidywalna. Teoretycznie sprawdzone procedury mogły się nie sprawdzić, teoretycznie rutynowa operacja mogła odbiec od schematu. Zatrzymanie akcji serca trzydziestolatka było zaskoczeniem dla wszystkich na sali operacyjnej. Jonathan podjął dramatyczną próbę przywrócenia czynności życiowych. Sophie wiedziała, że mu się nie uda. Przeklinała swoją intuicję, która doskonale wiedziała, kiedy jest nadzieja, a kiedy jej nie ma. Gdyby była na miejscu Jonathana, zrobiłaby to samo. Nie odpuściłaby, wbrew rozsądkowi.
              
Nie miał do czynienia z takimi zaskoczeniami, przynajmniej nie codziennie. Nie był gotowy na taki obrót spraw, dlatego był taki zdruzgotany. Perfekcjonizm Jonathana niszczył go od środka. Wymagał wiele od innych, a najwięcej od siebie. Uważał, że w jego życiu nie było miejsca na porażki. Dopiero co jednak jedną poniósł. Czy był na tyle silnym człowiekiem, by nie poddać się od razu?
              
Sophie też kiedyś traciła pacjenta. To była jej pierwsza poważna operacja, wszyscy patrzyli jej na ręce. Była doskonale przygotowana, wiedziała, co ma zrobić. Kraniotomia została przeprowadzona bez zarzutu. Wycięcie guza niemal książkowe. Wszystko zapowiadało się dobrze. Jej opiekun pochwalił ją za doskonale przeprowadzoną operację. Po dwóch godzinach dostała telefon, że wystąpiło krwawienie śródmózgowe. Nie była to jej wina, takie rzeczy po prostu się zdarzały, pocieszano ją. To nijak jej nie pomogło. Długo się w sobie zbierała, by nie zaprzepaścić lat spędzonych na ciężkiej nauce.

- Jak się pan czuje? – spytała Sophie, by odegnać od siebie złe duchy.
- Jak może się czuć lekarz, który właśnie stracił pacjenta? – odparł retorycznie Jonathan.
- Spodziewam się, że jak kupa gówna… - Sophie rozsiadła się wygodnie w fotelu.
- Zna pani to uczucie, prawda?
- Każdy je kiedyś poznaje. No chyba, że zostaje się lekarzem rodzinnym na jakiejś prowincji.
- Nie sądziłem, że znów będę musiał przez to przechodzić…
- Na oddziale ratunkowym to raczej chleb powszedni.
- Nie wydaje się pani być tak wstrząśnięta tym zajściem. Nie robi to na pani wrażenia?
- Ludzie przyklejają mi taką łatkę.
- Jaką?
- Chłodnej, wyrachowanej…
- Trzeba mieć niezłe jaja, żeby gmerać ludziom w mózgach.
- Mam nadzieję, że nie zaczniemy dysputy odnośnie wyższości jednych specjalizacji nad innymi.
- Cóż, Arthur ci powie, że okulistyka jest najważniejsza – zachichotał Cavendish.
- Widziałam go fruwającego po oddziale. Bo to chyba on? Taki wysoki w okularach, wygląda jakby z Marsa się urwał?
- Wow, po raz pierwszy ktoś z zewnątrz przyznał sam z siebie, że Arthur wygląda jak Marsjanin. A ja się obawiałem, że mam coś z głową.
- Ale nie chce pan, bym gmerała panu w mózgu?
              
Cavendish uśmiechnął się szeroko. Taki Jonathan był całkiem miły. Sophie miała nadzieję, że nie robił tego tylko dlatego, że zaopiekowała się nim po nieudanej operacji.

- Wolałbym, żeby nikt nie oglądał mojego delikatnego wnętrza – zażartował Jonathan. – Mogę liczyć na to, że wróci pani na dzienne dyżury?
- Przedstawiłam panu mój warunek. Dopóki Atkins nie przeprosi, może pan zapomnieć o tej opcji.
- Atkins mówił prawdę o tym… wszystkim?
- To było raczej duże uproszczenie.
- A jak było naprawdę?
              
Sophie zacisnęła palce na kubku z kawą, która zaczynała stygnąć. Za wszelką cenę pragnęła uniknąć tego tematu. Jonathan był ostatnią osobą, z którą chciała o tym rozmawiać. Wyznanie w obecności Emmy było oczyszczające, bowiem jej ufała. Obawiała się reakcji Jonathana i tego, jak cała kwestia wpłynie na ich relacje.

- Bez obaw, to pozostanie tylko między nami – nalegał Jonathan, przysuwając się bliżej Sophie. Ciekawość musiała palić go w pięty. W szaro-niebieskich oczach Cavendisha odnalazła odrobinę spokoju.
- Z Willem znaliśmy się od dzieciństwa – powiedziała cicho, również bliżej się przysuwając. – To była przyjaźń między podziałami. On pochodził z bogatej rodziny, ja natomiast… z żadnej.
- Co masz na myśli?
- Wychowywałam się w sierocińcu. Bez rodziny. Miałam tylko Willa. Nasze drogi rozeszły się na krótką chwilę, gdy wybraliśmy odrębne ścieżki edukacji. Ja wybrałam medycynę, Will chciał zostać inżynierem. Poszło mu to całkiem nieźle. Założył firmę, opatentował kilka wynalazków, dorobił się kokosów.
              
Sophie przerwała na chwilę, by odetchnąć głęboko. Jonathan cierpliwie czekał na dalszy ciąg opowieści.
- Nasze drogi skrzyżowały się w szpitalu. Do niedawna tam pracowałam. Will był chory.
- Atkins wspomniał o śmiertelnej chorobie…
- Na szczęście dotarł tylko do szeroko rozpowszechnionych plotek. Will był moim pacjentem.
              
Przypomniała sobie swoje zdziwienie, gdy pewnego dnia weszła na oddział neurologiczny i spotkała na nim Willa Phillipsa. Wyglądał okropnie, nie był w stanie ustać na nogach. Nikt nie wiedział, co mu było. Pojawiło się wiele hipotez, żadna z nich nie brzmiała zbyt optymistycznie.

- Diagnostyka zabrała mi nieco czasu, lecz jej wynik… Will cierpiał na chorobę Marburga. – Jonathan uniósł palec. – I nie mówię tu o gorączce krwotocznej. – Jonathan opuścił palec. – To rzadka postać stwardnienia rozsianego.
- To niemal wyrok śmierci – wtrącił cicho Cavendish.
- Will przyjął to jak prawdziwy mężczyzna.
- Jak doszło do tego, że wy…
- To było jego ostatnie życzenie. Boże, jak to głupio brzmi…
              
Sophie otarła łzy z policzków.
- Kiedyś się śmiał, że gdy będziemy już starzy i nadal samotni, pobierzemy się, by zestarzeć się razem – ciągnęła Sophie. Cavendish drgnął niespokojnie. – Powiedział, że jest mi coś winny. Oczywiście mógł załatwić to w inny sposób… Niepoprawny Will…
- Pobraliście się w szpitalu?
- On już nie mógł z niego wyjść. Gdy jeszcze mógł, uporządkował swoje sprawy. Sprzedał firmę, sporządził testament. Przepisał wszystko na mnie. Bardzo się to nie spodobało jego rodzinie.
- Nie nosisz obrączki po nim?
- Byliśmy małżeństwem całe dwa miesiące, nawet go nie skonsumowaliśmy. Nigdy też nie przyjęłam jego nazwiska. Po ślubie już nie mógł być moim pacjentem. Zresztą nie pozostało wiele do leczenia… Patrzyłam, jak umiera. Przez te dwa miesiące dodawałam mu otuchy, jak tylko mogłam. Przez dwa miesiące nie miałam własnego życia, dzień i noc spędzałam przy łóżku Willa, a ten dupek Atkins wytyka mi, że poślubiłam go tylko dla pieniędzy…
              
Jonathan wyjął kubek z roztrzęsionych dłoni Sophie.
- Mam gdzieś jego pieniądze… - ciągnęła przez łzy. Jonathan zaczął rozglądać się za chusteczkami, lecz ona zrobiła dobry użytek ze swojego czepka. – Will chciał, żebym prowadziła dostatnie życie, bowiem wiedział, że los mnie nie rozpieszczał. Po jego śmierci jego rodzina rozpętała piekło. Oskarżyli mnie o wyłudzenie, bowiem nic im się nie dostało z fortuny Willa. Uważali mnie za oszustkę… Poza tym zawsze byłam dla nich człowiekiem drugiej kategorii.
- Dobre sobie – prychnął Jonathan.
- Sytuacja zrobiła się na tyle niezdrowa, że zmuszono mnie do odejścia z pracy. Rzekomo z powodów wizerunkowych. Tak naprawdę chcieli się pozbyć Phillipsów. To kwestia czasu, aż wywęszą, gdzie się zaszyłam. Nachodzą mnie w domu, wysyłają maile, listy… Chyba niepotrzebnie zamieszkałam w domu Willa.
- Kochałaś go?
              
Sophie poczuła, że powiedziała zdecydowanie zbyt wiele. Odsłoniła się przed Cavendishem, bądź co bądź jej przełożonym. Jego pytanie było zbyt osobiste, lecz z jakiegoś powodu nie potrafiła odmówić mu prawa do odpowiedzi.

- Na swój własny sposób  tak. Inaczej nie zgodziłabym się spełnić jego ostatniego życzenia.
- Żałujesz tego, co zrobiłaś?
- Will był szczęśliwy, to dla mnie najważniejsze.
- Na pewno chciałby, żebyś i ty była szczęśliwa. Zatem nos do góry.
              
Ciepły uśmiech Jonathana dodał jej otuchy. Przeczuwała, że był to pierwszy i ostatni raz, kiedy był dla wobec niej życzliwy. Emma miała swoje sposoby na pocieszenie, mówiła dużo i długo, aż Sophie zaczęła jej wierzyć, iż postąpiła słusznie i nie ma się czego wstydzić. Jonathan zanotował wszystko w pamięci, lecz nie był skłonny do paplania. Słowa zawisły między nimi, a potem odleciały niczym burzowe chmury przegnane przez wiatr.
              
Sophie poczuła się lżejsza o kilka kilo. Choć twarz miała wilgotną od łez, nie wstydziła się ich. Smarki wytarła w swój uroczy czepek w kotki. Doktor Holland chyba nie będzie się chciał z nią zamienić.

- Witam, gołąbeczki! – zawołał Mark Wilkinson, wpadając nagle do pokoju pielęgniarek. Rozejrzał się szybko po pomieszczeniu i zmieszał się lekko. – Ou, chyba przyszedłem nie w porę…
- Co ty tu właściwie robisz? – zdumiał się Cavendish.
- Szukam cię po całym oddziale, a co niby? – odparł Mark, powoli przenosząc spojrzenie z zapłakanej twarzy Sophie na Jonathana. – Wołałeś pomocy, więc zjawiłem się, gdy tylko mogłem się wyrwać. Lester skutecznie utrudnia mi życie.
- Popracowałeś coś chociaż?
- Pomogłem w kilku przypadkach. Co tu właściwie robicie?
- Omawiamy ważne rzeczy.
- Ważne rzeczy, aha. Nie wyglądasz najlepiej.
- Straciłem dziś pacjenta.
- Przykro mi z tego powodu. A pani doktor…?
- Straciła kogoś innego – odparła Sophie, wstając z fotela. Odszukała pudełko z chusteczkami i wydmuchała porządnie nos.

- Cóż, trąby jerychońskie to się przy pani doktor chowają – zażartował Mark. – Potrzebujecie czegoś? Romantycznej muzyczki? Gumek?
- Mark, na litość! – Cavendish poczerwieniał na twarzy.
- Świeczki, potrzebujemy jeszcze świeczek – rzuciła Sophie z rozbawieniem.
- Widzisz? – powiedział Wilkinson. – Jest lepsza od ciebie, wie, że sobie robię jaja.
- Dobra, dobra. Jak będziesz szedł po świeczki, to przyprowadź mi tu jeszcze Atkinsa – rzucił Jonathan z niezadowoleniem.
- Sprawiał wrażenie zajętego…
- On tylko sprawia wrażenie. Przyprowadź go do mnie, choćby siedział na klopie z zatwardzeniem.
- Się robi, generale!
- Słowo daję, zatłukę kiedyś tego żartownisia – mruknął pod nosem doktor Cavendish, gdy Mark zniknął za drzwiami.
- Ależ doktorze… - westchnęła teatralnie Sophie. – Ja wcale nie żartowałam odnośnie tych świeczek. – Zatrzepotała kokieteryjnie rzęsami.
- Nie zwykłem całować się z dziewczynami, którym pod nosem zwisają smarki – odciął się Jonathan, po czym posłał Sophie niewinny uśmieszek. – Mark zaraz przytarga tu tego gagatka, on cię przeprosi na forum, a ty wrócisz na dzienne dyżury. Umowa stoi?
- A jeśli nie będzie chciał przeprosić?
- Wtedy zagrożę mu, że przesunę go na nocne zmiany.
- Razem ze mną?
- Nie będziesz chciała z nim pracować, więc sama wrócisz.
- Punkt za przebiegłość, doktorze. Nieźle to sobie wykoncypowałeś.
- Od kiedy to jesteśmy na „ty”?
- Przed chwilą prawie smarkałam ci w ramię! Wiesz, to zbliża ludzi.
              
Emma Bradshaw uśmiechnęła się pokrzepiająco do Sophie, gdy pojawiła się z doktorem Cavendishem w izbie przyjęć. Melissa Thompson narzekała, że ma swoje zajęcia i nie ma czasu na „jakieś tam zebrania”. Atkins był cały czerwony na twarzy, ze zdenerwowania strzelał stawami paliczkowymi.

- Coś się chyba szykuje – mruknął Ranjit.
- Zaczynaj, młodzieńcze – rzekł doktor Cavendish. – Już wszyscy są.
              
Jerome wyszedł na środek i wlepił przerażone spojrzenie w Sophie. Odpowiedziała mu chłodem, nie zamierzała pomagać mu w naprawieniu tego, co zepsuł. Jąkał się okropnie, próbując wydukać składne przeprosiny. Wyraził swoją skruchę i był gotów ponieść konsekwencje swojego czynu. Sophie powątpiewała, czy młody lekarz czegokolwiek się nauczy. Najprawdopodobniej zepchnie to upokorzenie na dalszy plan i nadal będzie potężnym dupkiem w codziennej praktyce. Niemniej jeszcze dużo mu brakowało do Jonathana Cavendisha.
              
Sophie nie chciała robić większej sceny, więc zaakceptowała przeprosiny Atkinsa. Nie oznaczało to jeszcze, że zamierzała być dla niego miła. Musiał się bardziej postarać, jeśli chciał zaskarbić sobie jej sympatię.
              
Tłum się rozszedł, by powrócić do swoich zadań. Mark skinął na Jonathana, co oznaczała, że spodziewał się go później w swoich rewirach. Niecierpliwa Melissa podreptała do swoich pacjentów, mrucząc, że tylko ona tu na poważnie pracuje. Elssler wyszedł wcześniej, Atkins natychmiast zniknął z pola widzenia.

- Dobra, temat mamy załatwiony – stwierdził Jonathan, krzyżując ręce na piersi. – Widzimy się zatem jutro na porannej zmianie.
- Może pan o tym zapomnieć – odparła Sophie, powstrzymując się od uśmiechu. Zdezorientowany prezentował się naprawdę pociesznie.
- Ale jak to? Przecież mieliśmy umowę!
- Doktorze, ściągnął mnie pan na dodatkowy dyżur. Następnego nie dam rady pociągnąć. Muszę się poważnie wyspać.
- Racja, na śmierć zapomniałem…
- Pozwoli pan zatem, że się oddalę.
- Sophie? – Jonathan zatrzymał ją jeszcze na chwilkę. Jej imię w jego ustach brzmiało tak dziwnie. Doktor Cavendish raczej unikał spoufalania się ze swoimi pracownikami. Sophie wiedziała jednak, że gdy spotkają się ponownie, powrócą oficjalne formy, nie chciała się zatem przyzwyczajać.
- Tak, doktorze?
- Słodkich snów.

Komentarze

Popularne posty