LII Charles
Harriett
opowiadała z przejęciem o swoich losach przez ostatnie osiem lat. Michael uśmiechał
się pobłażliwie, Elizabeth błądziła wzrokiem po kawiarni. Charles nie mógł
zignorować wrażenia, że coś się zmieniło, coś było innego. Nie dlatego, że się
pokłócili, bo kłótnią nie można było tego nazwać. Elizabeth grała, zdradzało ją
ogólne napięcie oraz nieco przesadzone pozytywne reakcje. Uśmiechała się szeroko,
lecz uśmiech nie obejmował jej oczu, śmiała się głośno, lecz był to pusty
śmiech.
Michael przekroczył
jej strefę komfortu, zrobił to celowo, lecz Elizabeth zdawała się nic sobie z
tego nie robić. Charles próbował złowić jej spojrzenie, by wybadać, o co w tym
wszystkim chodziło, lecz skutecznie go unikała.
Harriett natomiast
próbowała zwrócić na siebie uwagę Charlesa. Siedzieli obok siebie, kierowała
swoje słowa głównie do niego, czasem muskała jego dłoń lub klepała go w ramię w
przyjaznym geście.
Michael puścił
do niego oko. „Leci na ciebie, nadal”, powiedział bezgłośnie, gdy Harriett nie
patrzyła. Elizabeth skomentowała to krzywym uśmieszkiem. Charles z
niecierpliwością wyczekiwał końca tego spotkania, na którym Michael udawał
miłego, Charles zainteresowanego, a Elizabeth zadowoloną. Jedyną osobą, która
nie musiała udawać, była Harriett. Żal po ukochanym przeszedł jej podejrzanie
szybko.
***
Odetchnął z
ulgą dopiero, gdy rozeszli się, każde w swoją stronę. Michael, pojechał do
miasta w interesach, podwiózł przy okazji Harriett. Charles chciał porozmawiać
chwilkę z Elizabeth, lecz uciekła mu niespodziewanie. Musiał przyznać, że do
perfekcji opanowała sztukę znikania w tłumie.
Przeczesał ze
zniecierpliwieniem włosy i wyszedł z kawiarni wprost na ulewę. Pobiegł do
samochodu, lecz urocza angielska pogoda go nie oszczędziła. Samochód z początku
nie chciał zapalić. Uderzył ze złością kierownicę.
-
Zachowujesz się cokolwiek nieracjonalnie – powiedział do siebie. Samochód ruszył,
choć z lekkim oporem. – Kupa złomu.
Nie ujechał daleko,
samochód rozkraczył się nieopodal uniwersytetu. Nie powinien spodziewać się nikogo
w niedzielne popołudnie, lecz ten świat rządził się swoimi własnymi prawami. Najbezpieczniejszą
opcją był wydział, na którym pracowała Elizabeth. Istniało niezerowe
prawdopodobieństwo, że któryś z Hendersonów odrabiał pańszczyznę w katedrze. Ponadto
znał już nieco ten wydział, więc może się nie zgubi w plątaninie korytarzy.
Przyspieszył
kroku, gdy ujrzał zapalone światło, to było jego światełko nadziei. Żałował, że
nie woził w samochodzie jakiejś parasolki. Czuł, że jest mokry aż do samych
majtek. Nieśmiało zadzwonił do drzwi katedry profesora Hendersona,
niecierpliwie przestępując z nogi na nogę. W butach mu chlupało.
Ktoś musiał
być w środku, duchy nie potrzebowały światła, lecz nikt nie otwierał drzwi. Charles
pchnął je lekko i okazało się, że nie były zamknięte. Wsunął się do katedry i
podążył za odgłosem rozrywanego papieru.
- Jak tak
dalej pójdzie, wykrwawisz się. I nikt nie znajdzie twojego ciała aż do
poniedziałku – powiedział do Elizabeth, która walczyła z opakowaniem plastrów. Bardzo
starała się nie ubrudzić niczego krwią intensywnie cieknącą z rozciętego palca.
- Doprawdy
zabawne, Wright – burknęła Elizabeth, odwracając się do niego plecami. Nie chciała,
by patrzył, jak sobie nie radzi z głupim pudełkiem.
-
Pozwolisz... – Wyciągnął dłoń w jej stronę.
- Nie, nie
pozwolę, wynoś się do domu. – Włożyła rękę pod strumień wody, by spłukać
nagromadzoną krew. Zaczynała już ściekać po nadgarstku.
- Mam już na
sumieniu matkę, nie chcę mieć i ciebie – rzucił wściekle, zakręcając wodę. Osuszył
rozcięcie papierowym ręcznikiem, po czym nakleił plaster na ranę. – Coś ty
wyprawiała?
- Stłukłam
butelkę. – Charles wszedł do laboratorium i ujrzał zwłoki litrowej butelki na
samiutkim środku. Napis na jednym z fragmentów świadczył o tym, że wewnątrz
znajdowała się niegdyś woda destylowana. Przynajmniej nie zanieczyściła sobie
rany jakimś świństwem.
- Nie masz
żadnej zmiotki? Po co pchałaś paluchy w to szkło?
- Charles,
nie możesz przychodzić tutaj i rządzić się, jakbyś był moją opiekunką!
- Trzeba to
posprzątać…
Nie byłby
sobą, gdyby sam sobie czegoś nie zrobił. Głupio było się przyznać, że butelka
pokonała i jego.
- Czy ktoś
kazał ci pchać tam swoje paluchy? – zapytała złośliwie Elizabeth. – Nie
zabieraj się za coś, czego nie potrafisz zrobić...
- Powiedziała
Elizabeth, która przed chwilą zrobiła to samo.
Pozbierał
szkło i wrzucił je do śmietnika, po czym zabrał się za oczyszczanie dłoni z
własnej krwi. Elizabeth zakleiła mu palce plastrami i potrzebowała do tego
trzech sztuk.
- Po co za
mną poszedłeś? – spytała, porządkując apteczkę.
- Skąd
pomysł, że poszedłem za tobą? – odparł retorycznie, po czym wzruszył ramionami.
– Samochód mi się zepsuł.
- Trzeba
było zadzwonić po pomoc drogową, Charles. – Westchnęła. – A podobno to ja
jestem nieprzystosowana społecznie.
- Miałem
nadzieję, że może na uczelni ktoś udzieli mi pomocy.
- Nie
liczyłabym zbytnio na bezinteresowność tutejszej ludności.
- Zauważyłem
zapalone światło...
- I
poleciałeś do niego jak ćma.
- Założyłem,
że to może stary Henderson...
- Wysiaduje
w katedrze w niedzielny wieczór? Charles, mało jeszcze wiesz o świecie.
- Mogłabyś
przestać? – warknął ze zniecierpliwieniem. Nie było nic przyjemnego w tej
rozmowie.
- Jesteś na
moim terytorium. Nie, nie mogłabym przestać – powiedziała twardo, odsuwając się
od niego.
- „Twoim
terytorium”? Jesteś tu od niedawna, nie sądzisz, że raczej nie możesz rościć
sobie prawa, by tak mówić?
- Charles,
ostrzegam cię...
- A to co? –
Telefon leżący nieopodal na blacie zaczął wibrować. Charles pochwycił aparat, zanim
zrobiła to Elizabeth. – Och, dzwoni „babcia Darcy”! Ciekawe, co ma ci do
powiedzenia...
- Ani mi się
waż – ostrzegła go Elizabeth, nie brzmiała niestety zbyt poważnie.
- Cześć,
babciu, mówi Charles! Elizabeth...? Tak, jest obok. Ma zadzwonić później?
Dobrze, przekażę jej. Wszystko w porządku, miło, że pytasz.
Rozłączył
się z lekkim niesmakiem i rzucił telefon na blat poza zasięg Elizabeth.
- Chciałaś
zdać relację z dzisiejszego spotkania mojej uroczej babci? Pełen wywiad, co
Charles powiedział, co Charles zrobił, czego nie zrobił... Masz niezły tupet,
muszę przyznać.
Elizabeth
przywarła plecami do kamiennego blatu w pomieszczeniu, kurczowo zaciskając
dłonie na jego krawędzi.
- Jesteś
okropnym egoistą, Charles – powiedziała słabym głosem.
- Ja jestem
egoistą? Moja własna rodzina woli ciebie ode mnie!
- Nie
istniała dla ciebie przez lata!
- A gdy
zaczęła istnieć, ukradłaś mi ją!
- Jesteś porąbany,
Wright. Nie trzeba było mnie ze sobą zabierać na ten ślub!
- Zatem
żałujesz, że w ogóle tam byłaś?
- Nawet nie
wiesz jak. A teraz wyjdź.
Charles
przymknął oczy. Co w niego wstąpiło? Zachowywał się cokolwiek nieracjonalnie.
Dopuścił do siebie same najgorsze uczucia, a te błyskawicznie nim zawładnęły.
Przez wiele lat gromadził je w sobie i teraz siały zniszczenie na tym kruchym i
delikatnym polu, jakim była osoba Elizabeth.
Żałowała ich
wspólnego wyjazdu, musiała zatem żałować ocieplenia stosunków między nimi,
które sam obecnie ochłodził niemal do zera.
- Cóż, ja
bynajmniej nie żałuję – powiedział ze smutkiem. Mógł wyrzucać jej, że ukradła
mu rodzinę, lecz w zasadzie była to nieprawda. Babcia Darcy i Stephen na pewno
nie daliby się nabrać na tanie sztuczki, które praktykował Michael, by
zaskarbić sobie sympatię innych.
Gdyby nie
Elizabeth, Charles nie odbyłby ważnej rozmowy z babcią, nawet nie pojawiłby się
w Porthtowan.
Wycofał się
pokonany i zmęczony życiem. Po raz kolejny okazał się być palantem, zupełnie
jak jego ojciec. W przeciwieństwie do niego Charles jednak wiedział, że
popełnił błąd, gdzie go popełnił i że raczej nie uda mu się go naprawić.
Wyszedł z
powrotem na deszcz i wsiadł do zepsutego samochodu. Próbował odpalić samochód
raz za razem, z każdą próbą wściekając się coraz bardziej. Nagle ktoś zapukał w
szybę od strony pasażera.
- Jeśli
będziesz w niego walił... Wątpię, żeby cokolwiek to dało – stwierdziła
Elizabeth, odgarniając z twarzy mokre kosmyki.
-
Elizabeth...
- Zadzwonię
do Dana, żeby cię zholował.
- Naprawdę
nie musisz...
- Nie bardzo
mi się uśmiecha wracać teraz w tym deszczu.
Opad
atmosferyczny się nasilił i teraz bezlitośnie tłukł w szyby i dach biednego
samochodu, który wręcz błagał o przegląd. W zasadzie powinien był zrobić ten
przegląd przez wyjazdem do Kornwalii, by uniknąć nieprzewidzianych zdarzeń.
Wolał nie przyznawać się Elizabeth, by nie nagrabić sobie jeszcze bardziej.
- Charles,
co się właściwie z tobą dzieje? – spytała łagodnie, a w jej głosie pobrzmiewała
dziwna troska. – W jednej chwili jesteś całkiem miły, a w innej każesz mi
pilnować mojego nosa, po czym znów nawiedzasz mnie w katedrze.
- Zbyt
skomplikowane, by ubrać to w słowa – stwierdził po chwili milczenia.
- Czytasz za
mało książek, inaczej znalazłbyś odpowiednie słowa.
- Są
sytuacje, w których po prostu się nie da.
- Tym razem
nie chodziło o ciebie, Charles. Zadzwoniłam do babci Darcy, by się jej poradzić
odnośnie Michaela. Potrzebowałam kobiecej porady.
-
Powiedziała, żebyś do niej zadzwoniła.
- Miałam jej
opowiedzieć, jak mi poszło.
- Poszło ci
znakomicie, aż sam jestem zaskoczony.
- Babcia
Darcy jest znakomitą nauczycielką.
Ukradła mi
rodzinę, dobre sobie, skarcił się w myślach. Charles, jesteś przewrażliwiony na
swoim punkcie. O kogo tak naprawdę chodziło? O niego, jego dumę i jego
wspomnienia? To ona wróciła, to ona podjęła wysiłek zaufania Charlesowi i to
ona musiała znosić Michaela. To Elizabeth straciła rodzinę, ona znosiła lata
upokorzeń i to ona była w tym wszystkim ofiarą.
To mógł być
ten moment, w tej chwili mógł jej powiedzieć o wszystkim. Czuł, że to
odpowiednia chwila, by odsłonić się całkowicie, żeby mogła ostatecznie
zadecydować. Obawiał się jednak jej reakcji, jeszcze przed chwilą gotowi byli
skakać sobie do gardeł, ponadto Elizabeth nadal przeżywała spotkanie z
Michaelem. Wolał nie dokładać jej zmartwień. Ponownie odłożył w czasie
najważniejsze wyznanie w swoim życiu.
Komentarze
Prześlij komentarz