XLVIII Charles
Napierająca na bar
ludność lokalna zmusiła Charlesa i Elizabeth do ewakuacji. Marge zaproponowała
im, by „łaskawie wynieśli się na zaplecze, jeśli chcą zażyć odrobiny swobody
wśród garnków i przekleństw Barry’ego”.
- No proszę, Pierwsza
Para Cambridge! – zawołał Matthew, tłukąc zawzięcie kotlety. – Elizabeth, nic
się nie zmieniłaś, zupełnie, jakbyśmy widzieli się wczoraj!
- Widzieliśmy się wczoraj
– odparła Elizabeth, po czym spróbowała sosu Barry’ego, który kazał jej
wychrzaniać ze swoimi brudnymi paluchami. Barry był w połowie Szkotem, miał
specyficzny syczący akcent oraz tendencję do wtrącania nieprzystojnych słów do
każdego zdania. Sprawiał wrażenie ponurego gbura z północy, zwłaszcza gdy
ciągle przeklinał i strzelał gromami z oczu, lecz tak naprawdę był miłym
kucharzem, który nauczył młodą Elizabeth tego i owego, jeśli chodziło o
kulinaria.
Elizabeth weszła głębiej,
nie przejmując się zupełnie protestami Barry’ego. W tym parnym, nieco
chaotycznym piekle czuła się jak ryba w wodzie. Jako dziecko i nastolatka
spędziła tu wiele czasu, ukrywając się przed Michaelem i Charlesem.
Charles posłał Matthew
ostrzegawcze spojrzenie, na szczęście Elizabeth niczego nie zauważyła. Czuła
się pewnie i nie doszukiwała się żadnych podtekstów w niczyich wypowiedziach.
- Wyjdź mnie od tej zupy!
– zagrzmiał Barry, machając ostentacyjnie chochelką.
- Och, nie! Ktoś jadł z
mojego garnka! – zaszczebiotała Elizabeth.
- Ta bajka mogłaby się
skończyć pożarciem dziewczynki przez niedźwiedzia.
- Dlatego przyprowadziłam
orangutana.
Barry i Matthew ryknęli
zgodnie śmiechem.
- Posadzą swoje tyłki i
nie przeszkadzają – rzekł Barry, stawiając talerz opiekanych ziemniaczków na
niewielkim stoliku zwanym również „strażnicą Marge”.
- Marge uczyła cię
gotować? – spytał Charles, spoglądając ukradkiem na Elizabeth, która chłonęła
atmosferę kuchni z lekkim uśmiechem.
- Marge uczyła mnie wielu
rzeczy – odparła. – Zaczynałam tutaj od obierania ziemniaków. Zdaje się, że też
często tu przychodzisz...
- Jestem niestety
kompletnym antytalentem w tej dziedzinie.
- Nie umiesz strzelać z
łuku, nie umiesz gotować, polować pewnie też nie... Co z ciebie za mężczyzna?
- Z twoją asystą udało mi
się trafić w tarczę...
- Raz, słownie: raz. Mój
drogi Charlesie, jedna jaskółka wiosny nie czyni.
Krew uderzyła mu do
twarzy, udał zatem, że się zakrztusił. „Mój drogi Charlesie” okryło jego zimne
serce ciepłą kołderką. Elizabeth zastępowała Marge na stanowisku głównego
naczelnika, patrząc wszystkim kucharzom na ręce, nie zauważyła zatem, że
Charles pokrył się szkarłatem. Elizabeth nawet nie podejrzewała, jak skrajne
uczucia w nim budziła.
Czuł smutek z jej powodu,
radość, że mógł być tak blisko niej i nie chciała mu przywalić w twarz, a
jednocześnie był wściekły, bowiem cały czas uginał się pod ciężarem poczucia
winy, a chciał się od niego uwolnić raz na zawsze. Chciał jej wykrzyczeć
wszystko to, co leżało mu na sercu, spuścić całe ciśnienie, skonfrontować ją z
drugą stroną, żeby nie myślała, że wolno jej egoistycznie obstawać przy swoich
racjach. Pewne rzeczy odbijały się niekorzystnie nie tylko na niej. Dlaczego to
wszystko musiało być takie trudne?
- Randy jest
niekwestionowanym królem zapiekanek. Nie powiem, że nic innego mu nie wychodzi,
lecz w jego przypadku jest to najbezpieczniejsza opcja.
- Moją bezpieczną opcja
są ciastka.
Elizabeth lekko zmrużyła
oczy, jakby się z nim nie zgadzała.
- Jesteś zatem zdecydowana
na to spotkanie? – wrócił Charles. Elizabeth powoli przeniosła spojrzenie na
jego czerwoną twarz.
- Co się właściwie
wydarzyło między tobą i Michaelem?
- Nie rozumiem... -
powiedział ostrożnie, a dobry humor momentalnie wyparował. Czy ta Elizabeth nie
potrafiła po prostu cieszyć się chwilą?
- Byliście kiedyś
nierozłączni, w żargonie mikrobiologicznym, byliście dwoinką. A teraz? Michael
nie wtajemnicza cię w swoje plany, a ty nie spowiadasz się mu ze swoich
poczynań.
- Nie jesteśmy już
dziećmi, Elizabeth. Są pewne sprawy, które wolelibyśmy trzymać w tajemnicy.
- Nawet przed swoim
najlepszym przyjacielem?
- Powiedzmy, że studia
nieco rozluźniły nasze stosunki.
- W końcu znalazłeś się
poza jego zasięgiem. Chociaż gdybyście byli przyjaciółmi, nadal
utrzymywalibyście kontakt.
- Na pierwszym roku tak
było, ale potem...
- Co takiego was
poróżniło?
- Myślę, że to sprawa
wyłącznie między mną a nim – powiedział po chwili wahania. Idiota, od razu
skarcił się w myślach. – Ty nie ufasz mi na tyle, by...
Dlaczego w ogóle to
mówił? I dlaczego takim tonem? Dlaczego w ogóle przyjął taką postawę? Jakaś
część jego zapewne uznała, że skoro Elizabeth nie ufała mu na tyle, by się
wyspowiadać, dlaczego on by miał? Dlaczego nie miałaby to być równa wymiana? I
dlaczego miałby się cały czas biczować za rzeczy, które zrobił ponad osiem lat
temu?
- Zatem dlaczego ja
miałbym mówić ci o wszystkim? – zakończył, wstając od stołu. – Pożegnaj ode
mnie Randy’ego.
Wyleciał z kuchni, jakby
goniło go stado diabłów i uciekł przed wzrokiem Marge na zewnątrz. Ze złością
kopnął kamienną donicę i natychmiast tego pożałował. Tak, niewątpliwie był
szalony. Sprawy układały się już całkiem dobrze, mogli normalnie ze sobą
porozmawiać, i on musiał to wszystko spaprać. Będzie musiał zaczynać wszystko
od początku i to z gorszej pozycji.
Napiszą na jego nagrobku:
„Charles Wright – idiota”. Powinien sobie sprawić taką tabliczkę na biurko w
gabinecie.
Komentarze
Prześlij komentarz