LIV Charles
Nigdy nie
zastanawiał się dłużej nad problemami natury filozoficznej. Na sesjach skupiał
się na konfliktach personalnych w mikroskali, skala makro nieszczególnie go
pociągała. Uważał, że nie należy zbyt długo rozmyślać o pewnych sprawach,
bowiem od tego boli jedynie głowa. Kim jesteśmy, dokąd zmierzamy i dlaczego,
były zbyt ogólnymi pytaniami i nie stanowiły obiektu rozważań młodego Charlesa Wrighta.
Nie filozofuj, było to jedno z naczelnych stwierdzeń jego ojca.
Czy życie
naprawdę było takie krótkie? Tak naprawdę było stanowczo za długie i zwyczajnie
zbyt nudne. Większość czasu poświęca się bowiem na nieciekawe, powtarzające się
czynności, jak jedzenie, spanie, pracowanie…
Nie poszukiwał
ekstremalnych doznań, po prostu chciał od czasu do czasu zrobić coś innego. Wcześniej
albo nie znajdował na to czasu, albo odwagi. Teraz zachowywał się, jakby ojciec
przypadkowo spuścił go ze smyczy.
- Nie uważasz,
że coś za dużo mamy ostatnio tych wycieczek? – spytała Elizabeth, podkręcając
grzanie w samochodzie.
Życie jest
krótkie, powtórzył w myślach Charles. Były to słowa kogoś, kto jak nikt inny
wiedział o nieuchronnym końcu, który czeka każdego.
- Londyn,
Porthtowan, a teraz to? – odparł, uśmiechając się do samego siebie. – Mamy ich
stanowczo za mało, Elizabeth.
- Można
odnieść wrażenie, że od czegoś uciekasz…
- Sam
trafniej bym tego nie ujął. Cambridge stało się ostatnio nieco tłoczne. Ego Michaela,
umizgi Harriett, mój ojciec ze swoją dziewczyną…
- Doktorek
ma dziewczynę? Tylko pogratulować – sarknęła Elizabeth. – Już ci ją
przedstawił?
- Z tego
właśnie powodu spóźniłem się na spotkanie.
- Jaka jest?
- Cóż, mój
ojciec przywiózł ją z Francji, ale mówi płynnie po angielsku. Jest całkiem miła,
ma okropny śmiech i lubi rozstawiać ludzi po kątach. Gdy przyjechała, od razu
zarządziła przemeblowanie, bo jej się nie podoba. Boję się, co zrobi z moim domem,
gdy go zobaczy.
- Przydałoby
mu się lekkie odświeżenie – zauważyła Elizabeth. – A tak poza tym jest w
porządku.
-
Przewróciłaś już dom Randy’ego do góry nogami?
- Jest tak,
jak było osiem lat temu. Nie potrzebuję nic zmieniać. Nie podoba ci się
wybranka twojego ojca?
- Niczym nie
różni się od Harriett. Należy do kategorii głośnych i władczych, za którą chyba
nie przepadam. Paradoksalnie wszystkie dziewczyny, z którymi „byłem”, takie
były. Nie lubię, gdy ktoś mówi mi, jak mam żyć.
- Pracujesz
z ojcem, który nie pozwala ci zapuścić brody. „Nie lubię, gdy ktoś mówi mi, jak
mam żyć”.
- Tu mnie
masz – zaśmiał się Charles. – Jestem taki głupi, że sam wikłam się w te
paradoksy i wychodzę na hipokrytę, a gdy próbuję się wyplątać, wychodzę na
niespełna rozumu.
- Jest mi
naprawdę przykro, Charles – rzuciła Elizabeth z przekąsem. – Biedny, zagubiony…
- Poklepała go ze współczuciem po ramieniu. – Jestem ciekawa, jaka musiałaby
być kobieta, by mogła cię zadowolić.
Charles rzucił
jej rozbawione spojrzenie. Że też interesowały ją akurat takie kwestie. Postanowił,
że nie będzie miał przed nią tajemnic, że nie będzie ukrywał tego, jaki jest,
żeby mogła poznać go jak najlepiej i osądzić wedle własnych kryteriów. Nie chciał
udawać kogoś, kim nie był, zmęczyło go to.
- Przede
wszystkim chciałbym mieć w niej przyjaciółkę – powiedział szczerze. Elizabeth
momentalnie się spięła. – Wielu ludzi oczekuje namiętności w związku, ja jednak
poszukuję bezpieczeństwa, stabilności, zaufania…
- Nieco
gryzie się to z twoją postawą lekkoducha – zauważyła Elizabeth, wpatrując się
tępo w przestrzeń.
- Nic nie
stoi na przeszkodzie, byśmy czasem zrobili coś szalonego. – Złapał się na tym,
że nie opisywał swoich preferencji w trybie ogólnym, lecz automatycznie wiązał
je z konkretną osobą.
- My,
Charles? – spytała pustym głosem. – Jakich „nas” masz na myśli?
- Po prostu
nas, Elizabeth, ciebie i mnie.
Elizabeth pokręciła
głową z niedowierzaniem i nie odezwała się już aż do ich przystanku. Zatrzymali
się w niewielkiej wiosce, o tej porze wymarłej, bowiem wszyscy porządni
obywatele o tej porze oglądali wieczorne wiadomości i szykowali się do pracy
dnia następnego.
Charles wypuścił
się przodem, jakby znał drogę, lecz prawda była zgoła inna. Kierował się
intuicją, poza tym nie było aż tak trudno trafić nad morze.
- Chodź,
zdążymy na zachód słońca! – zawołał Elizabeth, która ciągnęła się z tyłu. Wiatr
wzburzył jej włosy dookoła głowy.
- Charles,
zachód nie jest jak pstryknięcie palcami!
Plaża była
wąska, miała zaledwie kilkanaście metrów szerokości. Piasek wsypał się
Charlesowi do butów i nieprzyjemnie teraz chrzęścił. Przystanęli w bezpiecznej
odległości od linii wody.
- Czyż tu
nie jest cudownie? – spytał Charles, wciskając dłonie w kieszenie spodni. – Tak
spokojnie i cicho…
- Byłoby
cicho, gdybyś tyle nie mówił – zauważyła Elizabeth. Przymknęła oczy, wsłuchując
się w miarowy szum morza. – Chciałabym kiedyś zamieszkać nad morzem.
- Z jakiegoś
szczególnego powodu?
- Byłam w
różnych miejscach, ale dopiero w obliczu takiej przestrzeni czuję się
swobodnie.
- Zatem
musiało ci się podobać w Porthtowan.
-
Skłamałabym, mówiąc, że nie.
Jego matka
też uwielbiała morze, zapewne dlatego że kojarzyło się jej z czasami
dzieciństwa spędzonymi w Porthtowan. Dlaczego Elizabeth musiała być tak podobna
do pani Wright? Ciągle przypominała mu o jej śmierci. Mimo że cieszył się z jej
powrotu, pogłębiała jego poczucie straty.
- Nigdy nie
przestanę sobie wyrzucać, że wyjechałam do Londynu na studia – powiedział z
bólem w głosie. Miał nadzieję, że Elizabeth choć trochę go zrozumie. – Może gdybym
został…
- Charles,
powinieneś sobie odpuścić – powiedziała mu na to Elizabeth. Te słowa w jej
ustach brzmiały sztucznie i nienaturalnie. – Nie przywrócisz jej życia.
- Ale gdybym
jej pilnował…
- Musiałbyś
być przy niej cały czas, a to przecież niewykonalne. Gdy stoisz na krawędzi,
wystarczy tylko lekkie pchnięcie…
- O czym ty
mówisz? – Charles spojrzał na nią zaczerwienionymi oczami. Nie wyglądała
najlepiej, rozmowa wiele ją kosztowała. Siłą powstrzymywała się, by się nie
rozpłakać. Cóż, znaleźli się na niezwykle grząskim gruncie i przeprawa przez
niego nie była przyjemnością dla żadnego z nich.
- Twoja
osoba nic by nie zmieniła, Charles.
- Elizabeth…
- Położył dłonie na jej ramionach i wstrząsnął nią. Nie mógł znieść tego
napięcia. Dlaczego nie mogła powiedzieć wszystkiego od razu, najprościej, jak
się dało?
- Babcia
Darcy powiedziała mi, że jestem podobna do jej córki, a twojej matki. Obydwie w
milczeniu znosiłyśmy nasze upokorzenia, gdy nikt nie chciał nam wierzyć.
- A co to ma
do rzeczy?
- Jeśli
naprawdę jesteśmy tak do siebie podobne, nie zdołałbyś jej utrzymać. Gdybym nie
wyjechała, skończyłabym ze sobą. Twoja matka jednak nie miała żadnej opcji
ucieczki.
Nie mógł
uwierzyć w to, co słyszy. Elizabeth właśnie imputowała, że jego matka mogła
rozważać próbę samobójczą. Nagle odsunął wszystko na bok i z jej słów wyłuskał
to, co było najważniejsze – Elizabeth rozważała taką próbę.
- Randy
musiał zajmować czymś moją uwagę, żeby nie przychodziły mi do głowy czarne
myśli – ciągnęła dalej, chcąc mieć to już za sobą. – Zawiodłam go parokrotnie,
raz nawet skończyłoby się tragicznie. Randy zmył mi głowę i od tego czasu nie
pozostało mi nic innego… Myślę, że gdybyś został w Cambridge, miałbyś na
sumieniu nas dwie.
Komentarze
Prześlij komentarz