LV Elizabeth

Wszystko przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. Wyrzuciwszy z siebie wyznanie odnośnie własnej bolesnej przeszłości, nie czuła już nic poza wielką pustką. Fakt, że znajdowała się na plaży, że zapadał zmrok, że do Cambridge był kawał drogi, że była tu z Charlesem, że jutro miała pójść do pracy, że przyznała się do swoich skłonności… Wszystko to było bez znaczenia.
              
Nie czuła absolutnie nic. Żadnej złości, żalu, ulgi, radości , nadziei. Jedynie chłodny wiatr targający jej sukienką oraz struktura piasku pod butami. Nie miała pewności, czy będzie w stanie się poruszyć. Zachodziła obawa, że po prostu się pokruszy i wiatr rozniesie jej prochy po całej plaży. Pewne sprawy leżały jej na sercu bardzo długo i teraz, gdy się ich pozbyła…
              
Nie chciała, by Charles jej współczuł. Nienawidziła współczucia, nie wnosiło niczego i było zwyczajnie irytujące. Nikt nigdy jej nie współczuł. Ludzie jej nie wierzyli, a może sądzili, że zasłużyła sobie na swój los. Najwidoczniej tak musiało być. Jako nastolatka sądziła, że istniało tylko jedno wyjście z sytuacji. Randy dołożył wszelkich starań, by wyprowadzić ją z błędu. Z perspektywy czasu widziała, że była to skomplikowana akcja, która wymagała udziału innych osób.
              
Charlesowi na pewno nie było łatwo dowiedzieć się, że jego matka była tak wyniszczona przez kompleks Gryzeldy, że prędzej czy później uciekłaby się do ostatecznego rozwiązania.
              
Drake Henderson uważał, że Elizabeth nie powinna być tak miękka wobec kogoś, kto pragnął zniszczyć jej życie. Dan miał w sobie więcej mądrości, mówił, że każdy kij ma dwa końce, że istnieją dwie strony medalu i że ludzie zbyt często sądzą po pozorach.

- Przykro mi, że zabrzmiało to tak… - podjęła, lecz wcale nie było jej przykro. Ogarnęła ją niepokojąca obojętność.
- Co mam zrobić z tą informacją? – spytał Charles gardłowym głosem.
- Nie jestem autorytetem we wskazywaniu ludziom kierunku w życiu. Uważam jednak, że powinniśmy wrócić do domu.
- Czy nadal myślisz o tym…?
- Każdego dnia, Charles. Każdego dnia zastanawiam się, czy nie lepiej by było zakończyć swoją męczarnię.
- Dlaczego zatem…?
- Po prostu jeszcze nie nadszedł czas.
              
Doskonale zdawała sobie sprawę, jak okrutnie to brzmiało. Zamierzała jeszcze przez jakiś czas nacieszyć się życiem i dlatego wróciła do rodzinnego miasta. Dość już miała życia na wygnaniu pośród ludzi, którzy zawsze pozostaną dla niej obcy. Zebrała się na odwagę i stawiła czoło największemu koszmarowi.

- A kiedy on nastąpi? – chciał wiedzieć Charles.
- Kiedy ja o tym zdecyduję. Widzisz, pod tym względem zdaję się kontrolować swoje życie, podczas gdy na pewne rzeczy nie mam wpływu.
- A jakież to rzeczy opierają się twojemu wpływowi?
              
Poczuła się jak na policyjnym przesłuchaniu z tą różnicą, że jeśli nie chciała, nie musiała udzielać odpowiedzi. Charles sprawiał wrażenie, jakby był całkowicie zależny od jej opinii. Elizabeth wiedziała, że potrafił znakomicie grać, w końcu uczył się od najlepszego aktora w Cambridge.

- Twoja osoba, Charles. Zawsze byłeś zależny od swego uroczego przyjaciela – sarknęła Elizabeth, wybudzając się z ponurego otępienia. – To dziwne, że zdołałeś uniezależnić się od Michaela, lecz nadal słuchasz swego ojca.
- Jest moim ojcem, co niby miałbym zrobić?
- Kopnąć go w dupę! – powiedziała z mocą. – Twój ojciec był ojcem tylko z nazwy! Więzy krwi nie znaczą nic w dzisiejszych czasach! Nie możesz trzymać się go jak jakiegoś koła ratunkowego, bo to betonowe koło!
              
Charles potarł czoło ze zniecierpliwieniem. Zapewne nie rozumiał, do czego dążyła Elizabeth, po części i ona tego nie rozumiała.
- Myślisz, że jest mi przykro, bo moi rodzice okazali się najgorszymi rodzicami na świecie? Tak naprawdę dziś są mi zupełnie obojętni. Mój własny wuj okazał się być lepszym ojcem od Martina, a Marge lepszą matką od Violet. Podobieństwo genetycznie nie ma nic wspólnego ze stosunkami między osobnikami, to nijak nie definiuje wzajemnych interakcji.

- Niektórzy uważają, że mamy wobec rodzicieli pewne zobowiązania – zauważył Charles wiecznie więziony przez konwenanse.
- Twoje zobowiązania umarły wraz z twoją matką. Charles, twój ojciec tylko cię ogranicza. Spójrz, zignorowałeś jego zalecenia, pojechałeś do Porthtowan i odnowiłeś kontakt z babcią i kuzynem. Tylko na tym zyskałeś. Pomyśl, czego jeszcze mógłbyś dokonać!
- Zdajesz się być jedyną osobą, która wierzy, że cokolwiek mogłoby mi się udać.
- Dobrze wiesz, że to nieprawda. Randy cię wspiera, Marge się tobą opiekuje…
              
Wiedziona nagłym, irracjonalnym impulsem pochwyciła w dłonie twarz Charlesa i zmusiła go, by na nią spojrzał. Niemalże wyskoczyła ze swojej skorupki zwanej strefą komfortu i wcisnęła się w strefę Charlesa, co przyjął z najwyższym zaskoczeniem. Gorąco uderzyło jej do twarzy, na szczęście zapadał zmrok i rumieniec na jej twarzy nijak nie wyróżniał się z tła.

- Nie jesteś jak twój ojciec, Charles – powiedziała łagodnym głosem. – Nie jesteś zadufanym w sobie kretynem. To znaczy, jesteś kretynem, ale nie zadufanym w sobie. – Charles uśmiechnął się słabo. – Możesz wiele osiągnąć, ale musisz sam na to zapracować.
- Zrobię wszystko, co mi każesz…
- Wolałabym, żebyś mnie nie kusił.
- Rozkażesz mi nasmarować się masłem, a następnie wślizgnąć do śpiwora w celu udawania ślimaka?
              
Elizabeth parsknęła śmiechem. Część jej jaźni przeprowadziła szczegółową wizualizację owego zjawiska. Charles próbował złagodzić powagę sytuacji drobnym żartem, lecz raz uczepiwszy się pewnej myśli, Elizabeth nie potrafiła odsunąć jej na bok.

- Charles, chciałabym, żebyś spróbował żyć po swojemu – powiedziała. Zdała sobie sprawę, że brzmi jak osoba, której pozostało już niewiele życia i daje wskazówki na przyszłość innym, pragnąć uczynić świat lepszym niczym w kiepskich filmach romantycznych z nutą dramatyczności.
- Nie bardzo wiem, jak to jest żyć po swojemu – przyznał Charles, obejmując Elizabeth w pasie. W jej głowie eksplodowały setki myśli, dziesiątki nienazwanych uczuć, a wszystkie były jej obce.
- Musisz przestać patrzeć wstecz, pewnych rzeczy nie zmienisz. Chciałabym, żebyś spróbował czegoś na własny rachunek. Własna praktyka, a może własna kwiaciarnia? Zapuść brodę, gdy tylko będziesz chciał, pomaluj ściany na najgorszy kolor, jaki przyjdzie ci do głowy.
- Dlaczego akurat kwiaciarnia? – zdumiał się Charles.
- Tylko to zdołałeś wychwycić?
              
Zaśmiał się krótko i przytulił ją do siebie z całej siły. Z początku chciała głośno zaprotestować, lecz owe nowe uczucie – uczucie bliskości – okazało się być całkiem przyjemnym. Był to zupełnie nowy wymiar, którego nigdy wcześniej nie doświadczyła. Złapała się na tym, że uczucia, które żywiła do Charlesa, coraz mniej miały w sobie złości i żalu, a coraz bardziej przypominały objawy delikatnego zauroczenia.

- Chyba będę potrzebował twojej pomocy, Elizabeth – powiedział jej do ucha, przyciskając jeszcze mocniej.
- Nie mogę wskazywać ci palcem, co masz robić – jęknęła, czując, że coraz trudniej się jej oddycha.
- Będę potrzebował twojej opinii choćby w tym, czy najgorszy kolor, jaki przyjdzie mi do głowy, na pewno będzie tym najgorszym.


Komentarze

Popularne posty