LXXXII Elizabeth

Gołębi puch, mroźny poranek, morska bryza, grenlandzki lodowiec. Elizabeth parsknęła śmiechem na widok tych pompatycznych nazw dla kolorów, które mogła jednoznacznie zaklasyfikować jako szare. Stała wraz z Charlesem w dziale farb w markecie budowlanym przed ogromną ścianką przedstawiającą próbki kolorów, w tym wypadku szarych.
              
Gdy Charles poprosił ją o przysługę, nie sądziła, że chodzi o wybór nowej farby do salonu. Charles nagle powziął postanowienie o remoncie generalnym swego domostwa. Chciał odmalować ściany, zmienić dywany i najprawdopodobniej również meble. Najwidoczniej ktoś mu powiedział, że zaniedbał dom, który błagał o odrobinę troski.

- Który ci się podoba? – spytał Charles oszołomiony ogromem dostępnych opcji. Zapewne chwyciłby pierwsze lepsze wiaderko, nawet gdyby farba była koloru sraczki. Mężczyźni zwykle nie lubili podejmować takich decyzji.
- Niech pomyślę… Wybieramy między szarym, szarym, szarym i szarym. Podoba mi się szary – odparła, udając zamyślenie.
- Ale który szary?! – Spojrzała na niego z politowaniem. Sięgnęła po wiaderko „gołębiego puchu”.
- Jesteś pewien, że chcesz mieć szary salon?
- Niczego już nie jestem pewien…
- Dobrze by się komponował z odrobiną szmaragdowego. – Charles nie miał najmniejszego pojęcia, jak zwizualizować sobie owe połączenie. Postanowił zdać się na gust Elizabeth.
              
Wybrali jeszcze kilka kolorów do innych pomieszczeń, folię malarską, taśmę, wałki i pędzle. Charles stwierdził, że nie ma serca prosić ją o pomoc w malowaniu, lecz Elizabeth przewidywała, że i tak będzie jej potrzebował. W tym wielkim sklepie był małym zagubionym chłopcem, a przecież sprzedawano tu artykuły dla pomysłowych mężczyzn.
              
Ani słowem nie wspomniała dziwnego zdjęcia, które znalazło się w jej szufladzie. Otworzyła ją, by wrzucić tam dysk z wykładami i natknęła się na uśmiechniętą twarz Charlesa. To był tajemniczy uśmiech, który sprawił, że serce mocniej jej zabiło. Zamknęła szufladę, próbując nie patrzeć na Charlesa podejrzliwie, choć zastanawiało ją, dlaczego właściwie to zrobił.
              
Koniecznie musieli odwiedzić część ogrodową, żeby obejrzeć rośliny, którymi można by wzbogacić pustynię zwaną ogrodem Charlesa. Nie był z tego powodu zadowolony, wyglądał, jakby szedł na ścięcie, lecz konsekwentnie za nią podążał, pchając przed sobą ciężki wózek. Znosił to wszystko w milczeniu, bowiem sam poprosił ją o pomoc. Pełnił zatem rolę tragarza i kierowcy, Elizabeth natomiast była doradcą i częściowo wykonawcą, gdy musiała zasadzić wszystkie krzaki, które przewieźli na tylnym siedzeniu samochodu.

- Dziwię się, że jeszcze nie odpicowałaś ogródka Randy’ego – stwierdził Charles, podsypując ziemię pod tuję.
- To jego królestwo, nie chcę mu się narzucać – odparła wymijająco.
- Nie wierzę, że jeszcze nie zwróciłaś mu uwagi na te stęchłe kolory w jego salonie – zadrwił Charles.
- Nigdy mi nie przeszkadzały. Cieszyłam się, że w ogóle mam dach nad głową.
- Chyba że zamierzasz się od niego wyprowadzić i jeszcze mu o tym nie powiedziałaś. Szukałaś już domu?
- Nie sądzę, bym miała zabawić tu na tyle długo, by rozglądać się za swoimi czterema ścianami.
              
Oddzielała ich tuja, lecz Elizabeth instynktownie wyczuła, że to stwierdzenie zmartwiło Charlesa. Zapewne myślał, że wróciła na dobre, tymczasem oznajmiała mu, że nie zamierzała zagrzać tu miejsca.
- Chcesz znów wyjechać? – spytał cicho.
              
To nie zależy ode mnie, odpowiedziała mu w myślach. Obecnie znajdowała się gdzieś pomiędzy, trwała zawieszona w czasie i przestrzeni, zwlekając z ważnymi decyzjami. Była dorosła i powinna rozpocząć samodzielne życie, a samodzielne oznaczało własne mieszkanie, pracę i multum odpowiedzialności. Samodzielne jawiło się jej również jako niezwykle samotne. Mieszkając z Randym, mogła widywać go codziennie, mogli w każdej chwili porozmawiać. Pewne osoby mogłyby stwierdzić, że nie może przeżyć całego swojego życia w niewielkim pokoiku w domu swego stryja, choć zasadniczo nie spędzała tam wiele czasu. Większość czasu i tak spędzała w pracy, która pozwalała zapomnieć o innych ważnych kwestiach.

- Dzwonek u drzwi – rzuciła chłodno. Charles natychmiast się zerwał z miejsca i poszedł otworzyć. Elizabeth rozwinęła węża ogrodowego, by podlać wszystkie nowo posadzone rośliny.
              
Mogłaby mieć swój własny ogród, w którym nie wchodziłaby nikomu w paradę, zamiast tego podlewała cudze rośliny w cudzym ogrodzie obok cudzego domu.
- Nigdy bym nie pomyślał, że spotkam tu naszą małą Lizzie!
              
Głos Michaela wyrwał Elizabeth z ponurych rozmyślań. Odwróciła się gwałtownie, a że miała w dłoni węża, strumień wody uderzył w niego. Michael przymknął oczy, lecz się nie poruszył.
- Elizabeth! – skarcił ją Charles i jego też oblała.
- Najmocniej przepraszam! – zaszczebiotała, zakręciwszy w końcu wodę. – Nie trzeba było mnie straszyć!
- Co właściwie tutaj robisz? – spytał Michael podejrzliwie, wykręcając marynarkę.
- Nasz Charlie potrzebował konsultacji w botanicznych kwestiach. Nie miał kogo zapytać, więc poprosił o pomoc mnie, w końcu poruszam się zwinnie w tematach biologicznych.
              
Michael wydawał się nie być usatysfakcjonowany tą odpowiedzią, lecz Elizabeth już nic na to nie mogła poradzić.
- To naprawdę miło, że podlewasz wszystko i wszystkich – stwierdził Michael niezrażony. – Charles będzie się musiał ci się odwdzięczyć.
- Niewątpliwie… Może po prostu dać mi spokój.

***

- Co jest z wami nie tak? – spytał Stephen, gmerając gorączkowo w miseczce z orzeszkami. Były bardzo ostre i szybko musiał ratować się wodą, która jedynie pogorszyła sprawę.
- Kapsaicyna… - zaczęła Elizabeth.
- Nie o to mi chodzi, Elizo. – Kuzyn Charlesa starał się zachować powagę, choć w gardle rozpętało się piekło. Elizabeth poprosiła Marge o szklankę mleka, Joanne trzęsła się ze śmiechu, bowiem wszystko przewidziała.
- Co jest z nami nie tak? – Stephen pokiwał energicznie głową. – Charles jest pantoflarzem z lekko sadystycznymi tendencjami, ja jestem niedoszłą samobójczynią z doktoratem. Wszystko jest z nami nie tak. Dlaczego pytasz?
- Stephen uważa po prostu, że ty i Charles jesteście dla siebie stworzeni – rzekła Joanne. – Jestem jego żoną, więc podzielam jego zdanie.
- Niczego od Charlesa nie chcę, więc nie musicie na siłę nas swatać. Nic z tego nie będzie – mruknęła Elizabeth niezadowolona, że kto inny chciał pisać jej los.
              
Prawda była taka, że obawiała się tego „więcej”. Nie śmiała prosić o więcej, by nie zepsuć tego, co już między nimi było, wystarczyło jedno nieuważne stwierdzenie, by wszystko zniszczyć. Elizabeth nie wiedziała też za bardzo, czym owo „więcej” miałoby być, pojawiał się zatem zwykły prozaiczny lęk przez nieznanym.

- Ależ będzie, czy tego chcesz, czy nie – oznajmił z przekonaniem Stephen. – Nie uciekniesz od tego.
- Chciałbyś się założyć? Wystarczy, że wrócę na Harvard…
- Ta sprawa też mnie nurtuje… Dlaczego w ogóle wróciłaś do Anglii?
- To kolejny wątek, który wolę pozostawić bez rozwinięcia.
- No, dalej, Elizabeth! Nam możesz powiedzieć.
- Elizabeth nie należy do szczególnie rozmownych osób – stwierdził Charles, pojawiając się znienacka.
              
Elizabeth poczuła, że robi się jej gorąco ze wstydu. Ile z tego Charles zdołał usłyszeć? W ile był w stanie uwierzyć? Zacisnęła usta w wąską kreskę, podczas gdy on posłał jedno z tych swoich spojrzeń – pozornie znudzonych, chłodnych, obojętnych. Drgnięcie kącika ust zdradziło, że miał pewne zastrzeżenia.

- Teraz zamilkła jak głaz. Nieco czerwony głaz – zaśmiał się Charles, siadając obok niej.
- To przez te orzeszki – odparł Stephen. – Są bardzo pikantne.
- To na pewno orzeszki, Elizabeth?
              
Pokiwała głową, bojąc się odezwać choćby najmniejszym słowem. Zrobiła się czerwona na twarzy nie tylko ze wstydu. Charles poklepał ją po dłoni i poczuła coś, czego nie potrafiła nazwać słowami w żadnym języku.

- Widzisz, Elizabeth nic ci nie powie. Możemy tylko gdybać, ale jedno jest pewne i o czym mogę cię zapewnić, mój drogi kuzynie – nic z tego nie będzie. Cenię sobie Elizabeth jako przyjaciółkę i wolałbym, żeby tak pozostało.
              
Jakaś część jej poczuła głęboką ulgę. Zamiary Charlesa były jak najbardziej przyjacielskie i wcale nie liczył na coś więcej, co zresztą wydawało się jej aż za bardzo abstrakcyjne. Oprawca i ofiara, czyż istniał bardziej pokręcony związek? Naprawdę szczytem głupoty i optymizmu było oczekiwać, że mogła poczuć do niego coś więcej.
              
Jednak malutka część jej, ta ukryta głęboko, że nawet Elizabeth nie zdawała sobie do końca sprawy z jej istnienia, poczuła lekki zawód. Naprawdę starałby się tak bardzo, by odzyskać jej względy, tylko po to, by zadowolić się przyjaźnią? Przez tyle lat wyrzucał sobie swoje winy, a przecież mógł o niej kompletnie zapomnieć. Ta malutka część jej marzyła o tym wszystkim, co zdołała przez całe życie wyprzeć ze swojej świadomości. Charles skruszył to wszystko i sprawił, że nie chciała już tego naprawiać. Odrobina inicjatywy – by wyjść naprzeciw własnym oczekiwaniom, by podnieść głowę i zacząć bez strachu mówić – również została skruszona. Elizabeth poczuła nagle, że wolałaby znaleźć się w innym miejscu, sama, z dala od wszystkiego.

Komentarze

Popularne posty