LXXVIII Elizabeth
Charles nie odezwał się słowem przez całą
drogę. Przez chwilę myślała, że znów pojadą gdzieś poza miasto, lecz wyglądał
na bardzo przybitego całą sytuacją. Pożegnał się zdawkowo pod domem Randy’ego.
Nie patrzył na nią, gdy wysiadała z samochodu. Odjechał, nawet się nie
obejrzawszy.
Rozumiała go, miał prawo być zmęczony. Stephen
był wymagającym człowiekiem, pochłaniał uwagę całego towarzystwa. Harriett
wysysała energię z otoczenia, a najwięcej sił stracili, pilnując się, by się z
niczym nie zdradzić. Stephen wolałby od razu wyskoczyć ze swoimi oczywistymi
wnioskami, razem z Charlesem spędzili dużo czasu, próbując wytłumaczyć mu,
czemu nie jest to dobry pomysł. Nie mieli już sił przekonywać go, że są jedynie
przyjaciółmi, zawarli milczące porozumienie w tej sprawie na potrzeby wizyty
Stephena w Cambridge.
Po powrocie do domu uznała, że nie spędzi
kolejnego wieczora, wgapiając się tępo w swoje notatki, podczas gdy Randy na
fotelu będzie przysypiał nad książką. Zabrała ze sobą Jacka i wyszła na spacer,
by w samotności przemyśleć kilka spraw. Tak naprawdę to nie chciała zdawać
szczegółowej relacji z tego spotkania.
- Mam nadzieję, że jesteś ze mnie dumna –
rzucił ktoś za jej plecami, gdy podążała jedną ze swoich sprawdzonych ścieżek. Twarz
Charlesa była czerwona z wysiłku. W ten sposób rozładowywał negatywne emocje.
- Mam być dumna z czego? – spytała zdezorientowana.
- W końcu postawiłem się Harriett!
- Tak bym tego nie nazwała…
- Niezły był z tego cyrk, prawda?
- A ty jego naczelną małpą – sarknęła Elizabeth.
- Uwielbiam cię, gdy jesteś taka zgryźliwa. –
Charles otarł czoło z potu.
- Rozumiesz zapewne, że to jej nie wystarczy?
A jeśli Harriett naprawdę go kochała, lecz nie
potrafiła tego właściwie okazać? Jeśli pod tą całą manią kontrolowania ukrywało
się prawdziwe uczucie wołające błagalnie o odwzajemnienie? Może kochała go
przez te wszystkie lata i tylko próbowała zamaskować to próbą ułożenia sobie
życia bez niego, co nie za bardzo jej wyszło? Może pod tą warstwą głośnej,
pewnej siebie kobiety skrywała się bezbronna dziewczyna o delikatnej naturze,
która mogła ogrzać chłodne serce Charlesa Wrighta?
- Niczego od niej nie chcę – stwierdził pogodnie
Charles. – Może poza jednym: żeby dała mi spokój.
- Mój drogi Charlesie… - Głos na chwilkę
odmówił jej posłuszeństwa. Te słowa smakowały teraz zupełnie inaczej,
pozostawiły na końcu języka lekki posmak goryczy. Elizabeth już dawno nie czuła
tego, co znów się w niej obudziło, kłując ją cienkimi igiełkami w serce. –
Każdy z nas zasługuje na drugą szansę. – Tak, jak ja dałam ją tobie, dodała w
myślach. – Może Harriett nie jest już tym, za kogo ją uważasz.
- Po prostu nie wierzę, że to mówisz… -
westchnął Charles. – Według ciebie Michael również zasługuje na drugą szansę?
- Z miłą chęcią zobaczyłabym, jak płonie w
piekle, lecz niestety nie można mieć wszystkiego.
- Chcesz, żebym dał jej drugą szansę? Miałbym znów…?
- Dlaczego tak cię oburza ta myśl?
- Ponieważ nie wiesz, kim jest Harriett? Jest manipulantką,
która pragnie wszystkich kontrolować.
- A ty przecież masz dość kontroli – prychnęła Elizabeth.
– Masz dość ludzi mówiących ci, jak masz żyć.
- Dokładnie!
- I dlatego zgodnie z moim życzeniem zapuściłeś
brodę. Coś mi tu śmierdzi.
- Jestem cholernym hipokrytą, prawda?
- Prawda – stwierdziła Elizabeth pustym głosem.
– Dobrze, że to sobie uświadomiłeś.
Wolałaby zostać teraz sama, lecz nie miała
serca mówić Charlesowi, by sobie poszedł. Nie mogła się zdecydować, czy woli,
by był obok czy mile stąd. Nie potrafiła określić, czy wolała go miłego i nieco
błagalnego, czy złośliwego i zgryźliwego.
- Milczysz – mruknął Charles po chwili
przeciągającej się ciszy.
- Wiesz, że nie należę do zbyt rozmownych osób –
odparła Elizabeth.
- Mam nadzieję, że Stephen nie będzie nalegał
na kolejne spotkanie w tym gronie. Ciągłe kontrolowanie się przy ojcu, przy
Michaelu i przy Harriett jest niezwykle męczące.
- Zwłaszcza gdy wiesz, że od tego zależy twoje
życie.
Elizabeth nie miała złudzeń – nie była gotowa,
by do czegokolwiek się przyznawać. Wszystkie jej tajemnice w nieodpowiednich rękach
mogły doprowadzić do tragedii, przed którą ona sama nie miała zamiaru się bronić.
Mogła udawać, że znalazła w sobie siłę, by przeciwstawić się wszystkim
trudnościom, skoro wróciła do Cambridge, jednak sam powrót wyczerpał jej
pokłady. Zostało niewiele, lecz wystarczająco dużo, by dać Charlesowi drugą
szansę. Gdyby wszystko się wydało, a wiedziała, że Michael dorobi sobie kilka
kolorowych teorii, nie byłaby w stanie znieść presji Michaela i doktora Wrighta,
który nie uznawał jej za osobę pożądaną w jego towarzystwie. Obydwaj zyskaliby
broń, by ją zniszczyć, a ona nie miałaby sił się bronić. Nie wiedziała, czy
mogła ufać Charlesowi w kwestiach defensywnych.
Nadal nie mogła się ostatecznie przemóc. Nie potrafiła
otworzyć się do końca i wyspowiadać z najbardziej męczących ją myśli. Charles jednak
nie był temu winien, bowiem nie potrafiła dopuścić do tych tajemnic nawet Randy’ego.
Wszystko było zbyt skomplikowane. Obawiała się odrzucenia, a jeszcze bardziej
litości, która nie pozwalałaby ludziom traktować jej ze szczerością, na którą
zasługuje.
Charles na pewno zdawał sobie sprawę z tego,
jak delikatna była ich więź. Jak niewiele trzeba było, by wszystko zniszczyć. Znał
jej przeszłość, aktywnie ją kreował. Wiedział, do czego była zdolna, jak krucha
była jej osoba i że wystarczyło lekkie pchnięcie, by strącić ją w dół
nieskończonej przepaści.
- Uwielbiam twoje fatalistyczne podejście do
wszystkiego – stwierdził Charles z przekąsem. – Zbyt często ci się wydaje, że
wszystko jest przeciwko tobie. Za bardzo się skupiasz na swojej osobie i
zapominasz, że obydwoje siedzimy w tym po uszy.
- Ty jednak jesteś za głupi na jakikolwiek
przejaw samodzielności. Jeśli trzeba będzie, sama ze sobą skończę.
- Och, jak dojrzale. Jestem ciekaw, jakiej
metody użyjesz. Nie zapomnij napisać ckliwego listu na pożegnanie, chętnie
sobie przeczytam.
- Zacznę: „Charles, ty skurwielu, to wszystko
przez ciebie”. I będzie to prawda.
- Dobry sposób na przekształcenie mojego życia
w jedno wielkie gówno. Nie wygrzebię się z niego. Nie zapomnij dodać serduszek
na końcu.
Elizabeth poczuła się, jakby kto inny wstąpił w
jej ciało. Jakby zwolniono jakąś blokadę. Jej ręka pomknęła w kierunku twarzy,
pięść zderzyła się z nosem, rozległo się ciche chrupnięcie.
- To jest lepsze niż serduszka – rzucił,
ujrzawszy na dłoni krew, gdy dotknął nosa.
- Charles, ja… Dobrze ci tak, kretynie. –
Postanowiła, że nie będzie go przepraszać, nawet jeśli nie była do końca
świadoma swoich poczynań. Zdenerwował ją i dostał to, na co zasłużył. – Nie żartuj
sobie ze mnie w ten sposób. Rozumiesz?
Komentarze
Prześlij komentarz