LXXXVIII Charles
Nazwali to zgodnie „kwintesencją sezonu
letniego”. Deszcz wygrywał swoją melodię na dachówkach domostwa Charlesa,
podczas gdy on i Elizabeth spędzali popołudnie myszkując na strychu. Przy
okazji remontu Charles uznał, że należy przejrzeć stare graty, które tam
zgromadził i wyrzucić te, które były niepotrzebne.
Elizabeth doszła do siebie, czego wyrazem były
rumiane policzki, gdy śmiała się z jego starych zdjęć. Jako dziecko przypominał
raczej pączuszka i miał słabość do ziemi. Pokazała mu zdjęcie, na którym został
przyłapany na wyjadaniu ziemi z donicy, lecz jego dziecięca mina nie wyrażała
skruchy.
- Najwidoczniej takie miałeś zainteresowania –
skwitowała Elizabeth, odkładając fotografię na maleńki stosik. Charles
zamierzał się pozbyć dowodów własnej geofagii, lecz Elizabeth najwidoczniej
uznała, że należy to zachować. W ten sposób ani jedno zdjęcie nie trafi do
śmietnika.
Spochmurniała na chwilę, zatrzymawszy się na
którymś zdjęciu. Było echem ich dawnej zażyłości. Byli obydwoje na tym zdjęciu,
bawili się razem w ogrodzie. Jak to mogło się zepsuć?
- Nikt by mi nie uwierzył, gdybym powiedziała,
że się kiedyś przyjaźniliśmy – powiedziała, odkładając fotografię na swój
stosik.
- Nie ma potrzeby używania czasu przeszłego –
przypomniał jej Charles. Podarł kilka wycinków z gazety, które traktowały o
jego ojcu. Kiedyś był z niego dumny. Na dnie swojego pudełka znalazł stary
pamiętnik matki, który uratował przed zniszczeniem, gdy ojciec robił porządki
po jej śmierci.
- Twoja matka miała śliczny charakter pisma –
stwierdziła Elizabeth, oglądając zielnik pani Wright, który musiała stworzyć
jeszcze w Porthtowan. Litery były duże i kształtne, natomiast jej syn pisał
niewyraźnymi małymi szlaczkami.
- Twój jest podobny – odparł Charles, ganiąc
się za to ciągłe porównywanie.
- Och, twój stary dyplom! Zająłeś drugie
miejsce! Co to było? Konkurs na największego dupka?
- Olimpiada ortograficzna – burknął młody
Wright.
- Zająłeś drugie miejsce, bo pierwszy jak
zwykle był Michael.
- Tym razem się mylisz. To ty wygrałaś tę
olimpiadę.
- Pierwszy i ostatni sukces w moim życiu.
Dzielenie się tymi osobistymi pamiątkami
napełniało te chwile osobliwą intymnością, na którą nigdy wcześniej nie mogli
sobie pozwolić. Charles dokładnie zamknął dom, by ktoś nie wślizgnął się
niepostrzeżenie. Dopilnował, by było im ciepło i przytulnie. Sama obecność
Elizabeth sprawiała mu niewysłowioną przyjemność. Ze smutkiem wypatrywał
chwili, gdy będzie musiała go opuścić, choć nie na długo.
- Ale widzisz, nauczyłam się cieszyć z małych
rzeczy. Choćby z twoich „siwych” włosów.
- Jakich znowu siwych? – Nerwowo przeczesał
włosy.
- To ten twój „gołębi puch” osiadł na twych
kosmykach. Gdybyś się nie ogolił, brodę też byś miał szarą…
Charles już nie chciał wspominać, że wszedł w
pokrywkę od wiaderka z farbą i w konsekwencji ubrudził sobie skarpety. Nie
chciał wychodzić na większego fajtłapę. Elizabeth wytknęła mu, że miejscami
nierówno nałożył farbę, lecz koniec końców pogratulowała mu jego wysiłku. Cieszył
się, gdy aprobowała jego zmiany, bowiem tak naprawdę robił to wszystko dla
niej. Dzięki temu, że współtworzyła to miejsce, mogła się czuć w nim
bezpiecznie.
- Ojczulek kazał ci zgolić twarzowe owłosienie?
– zaciekawiła się nagle Elizabeth. Charles wolał nie mówić, że zrobił to, gdyż
się na nią obraził. – Nijak nie przypominasz swojego ojca – powiedziała,
wybawiając go od wyjaśnień.
Przeglądając zdjęcia z młodości swego ojca, nie
odnajdywał w nich siebie. W jakiś sposób odziedziczył po nim powagę i pewną
sztywność, lecz jego rysy nie przypominały rysów doktora Wrighta. Charles oczy
miał po matce, miał jej nos, jej uszy, jej usta i tylko zarys żuchwy nieco
zbliżał go do ojca. Nigdy nie odważył się kwestionować swojego pochodzenia,
poza tym byłoby to zupełnie bezcelowe. Gardził ludźmi, którzy uważali odkrycie
swego prawdziwego pochodzenia za wielką tragedię. Po co doszukiwać się
biologicznego ojca, gdy ten mógł być zwykłym patałachem? Dlaczego przywiązywać
tyle do kwestii genetycznych, gdy zupełnie inne czynniki kształtowało ludzką
psychikę.
Ojciec Charlesa był ojcem jedynie z nazwy,
nijak nie wypełniał definicji tego pojęcia. Charles obecnie nie żywił dla niego
żadnych ciepłych uczuć. Kiedyś się starał przez wzgląd na matkę, lecz teraz
matki nie było. Nie miał dla kogo się starać. Ich wzajemne relacje
przesiąknięte były cynizmem i chłodem. Nie potępiał nowego związku doktora,
uważał, że Zoe udatnie pochłania jego uwagę, przez co Charles mógł czuć się
swobodniej, gdy ojciec nie upomina go co chwilę.
- Myślę, że to dobrze…
- Słucham? – Charles nie był pewien, czy dobrze
ją zrozumiał. Czy w ogóle ją rozumiał.
- Nie jesteś już klonem twego ojca, Charles.
Przypominasz nieco matkę, a gdy się tak przyglądam, dostrzegam nawet rysy babci
Darcy.
Młody Wright nieco speszył się pod bacznym
spojrzeniem Elizabeth. Jeszcze nigdy tak wnikliwie go nie studiowała. Nigdy też
nie była tak bezpośrednia w swych osądach.
- Podoba ci się, to co widzisz? – zaryzykował
pytanie.
- Zawsze byłeś urodziwym młodzieńcem –
powiedziała, uśmiechając się lekko.
- Z każdym dniem już nie takim młodym – zaśmiał
się.
- Jesteś niczym dobre wino. Im starszy, tym
lepszy.
- A jesteś pewna, że nie jestem zepsutym
moszczem?
Elizabeth roześmiała się z ich zdjęcia
klasowego. Michael wyglądał na nim jak skrzat, co nie umniejszało bynajmniej
zachwytu państwa Blackwood
- Mogli przynajmniej otwarcie przyznać, że
chcieli syna – stwierdziła gorzko. – Jakoś mogłabym się z tym pogodzić. A tak…
- Powinnaś wymazać to z pamięci. Zmieniłaś
nazwisko, żeby się od tego odciąć.
- Nadal kocham jednego Blackwooda i póki tu
jestem, nie będę potrafiła zapomnieć. Nie widzę w tym sensu. To moja przeszłość
mnie ukształtowała. Uczyniła ze mnie skorupkę z wieloma wadami, lękami i
uprzedzeniami. Mimo to…
- Nie chcesz się zmieniać – rzekł Charles,
wyrażając to, co samo cisnęło się jej na usta. – Próbując ujarzmić swoje lęki,
zamieniasz się w kogoś, kim nie jesteś, a to tylko napędza strach. I popełniasz
błędy, których nigdy byś nie popełniła. Przez to może ci się wydawać, że nigdy
się nie dopasujesz.
Odwróciła na chwilę głowę, by skryć twarz w
mroku. Deszcz szumiał za półotwartym niewielkim okienkiem.
- Jesteś silna i słaba jednocześnie, wojownicza
i bezbronna, mądra, a jednak naiwna. I muszę przyznać, że nigdy nie spotkałem
takiego splotu sprzeczności. Gdy uznałem już, że zmierzyłem się ze wszystkim,
brodząc ledwie po kostki w ludzkiej płyciźnie, los postawił przede mną ciebie.
- Cóż za odmiana – sarknęła cicho Elizabeth.
- Przypominasz mi o matce, lecz w dobry sposób,
gdyż sama jesteś do niej pod pewnymi względami. Dzięki tobie odkryłem, że mam
rodzinę, która jest w stanie mnie zaakceptować. I masz w sobie tyle dobroci, by
dać szansę nawet Michaelowi, choć wybitnie na nią nie zasługiwał.
- Będziesz mi to wypominał do końca życia?
- Tylko do momentu, w którym tak się z nim
rozprawię, że spokojnie będziemy mogli o nim zapomnieć.
- To wszystko takie szlachetne z twojej strony,
ale… dlaczego?
Charles nie potrafił odpowiedzieć na to
pytanie, nie potrafił zdobyć się na odwagę i całkowicie otworzyć przed nią
serce. Nie był jeszcze gotów, choć może chwila była odpowiednia. Charles jednak
nie miał pewności co do uczuć Elizabeth, zapewne nigdy nie będzie miał
całkowitej pewności, gdyż była dość skryta, lecz według niego grunt był jeszcze
zbyt grząski.
Elizabeth stłumiła ziewnięcie, co było dla
Charlesa sygnałem do zakończenia porządków. W zasadzie zamiast porządkować
jedynie przejrzeli rzeczy i oddali się falom melancholii. Owa bezproduktywność
nie przeszkadzała mu. Pragnął spędzać czas z Elizabeth i spędzał go. Mógły
nawet godzinami obierać cebulę, byleby być blisko niej. Pobudzała go i
jednocześnie uspokajała. Przez głowę przewijała mu się feeria najróżniejszych
myśli, choć nic z tego nie wydobywało się jego ustami.
Ze smutkiem ją żegnał, gdyż bezpowrotnie
utracił szansę na zamrożenie tej chwili intymności współdzielonej na zakurzonym
poddaszu. Przez chwilę przytrzymał jej dłoń i choć była zimna, sprawiała, że
ciepło uderzało mu do twarzy. Bez brody czuł się odsłonięty, lecz Elizabeth
jakby nie dostrzegała jego zawstydzenia. Paradoks – śmiały i onieśmielony.
- Czy zdjęcia, które odłożyłaś, przeznaczone są
na śmietnik? – spytał, nim wyszła.
- Ani mi się waż! – zagrzmiała. – Powinieneś je
oprawić w ramki i powiesić na ścianie.
- Nie chcę, by gapił się na mnie młodszy ja.
- W takim razie ja je wezmę. Będziemy się
naśmiewać z babcią Darcy, gdy tylko przyjedzie.
- A zamierza kiedykolwiek złożyć wizytę?
- Chciałaby odwiedzić miejsce pochówku swej
córki i odwiedzić mnie. Oraz ciebie przy okazji.
- Cieszę się, że jako wnuk mogę być uroczym
dodatkiem do jej tournée.
Zaproponował jej parasolkę i tylko przez chwilę
zastanawiała się, czy odmówić. Koniec końców skorzystała z ochrony przed
deszczem.
- Uważaj na siebie.
- Dobrze – powiedziała, choć brzmiało to
bardziej jak: „Nie dbam o siebie”. – Słodkich snów, mój drogi Charlesie…
Komentarze
Prześlij komentarz