XCVI Charles
W obejściu Elizabeth pojawiała się pewna powaga
będąca konsekwencją jej niepewności. Zapewne wielu ludzi wyobraża sobie moment
kulminacyjny w postaci wyznania miłości, lecz niewielu myśli o tym, co
następuje po nim. Nie potrafił jej przekonać, że z niektórych rzeczy sobie po
prostu żartuje. Ona brała wszystko na poważnie, nie potrafiąc rozdzielić owych
frakcji. Cóż, znalazła się w całkiem nowej sytuacji, z którą jeszcze nigdy się
nie mierzyła.
Nie chciał opowiadać o swoich poprzednich
związkach, w dobrym tonie było zachować to dla siebie. Czuł jednak potrzebę
oczyszczenia się przed Elizabeth, by pozostawić stabilny grunt, na którym
zbuduje nowy związek. Nie nazywał jej w myślach „nową ukochaną”, jako że nigdy
nie było starej. Była pierwszą i jedyną prawdziwą.
- A Harriett, kim dla ciebie była Harriett? –
spytała Elizabeth ponuro.
- Ona była z nich wszystkich najgorsza –
żachnął się Charles. – Chodziliśmy ze sobą w szkole średniej. Nie wiedzieliśmy
jeszcze, co chcemy robić w życiu, lecz Harriett miała już przygotowany plan.
Rzuciłem ją przed balem maturalnym, żeby nie doszło do czegoś wielce
nieodpowiedniego. Nie chciałbym czynić żadnych deklaracji pod wpływem
uroczystego nastroju.
- Przestraszyłeś się jej planów – stwierdziła
Elizabeth niezbyt odkrywczo.
- Owszem, był taki jeden moment, w którym
niemal zwierzyłem ci się ze wszystkiego. Stchórzyłem i do dziś tego żałuję.
- Niby dlaczego? Dzielenie się takimi
osobistymi przemyśleniami z osobą, którą zwykłeś dręczyć, raczej nie należało
do najrozsądniejszych.
- Żałuję również dlatego, że wtedy byłaś gotowa
mnie wysłuchać. Być może mógłbym oszczędzić sobie wielu nieprzyjemności, gdybym
miał większe jaja.
Nagle zdał sobie sprawę z tego, że znów
chodziło tylko o niego. Elizabeth przemilczała ten fakt, zachęciła go, by mówił
dalej.
- Nie miałem kontaktu z Harriett, gdy wszyscy
poszliśmy na studia. Uważałem, że nam wszystkim wyjdzie to na dobre. Harriett
powinna była znaleźć sobie kogoś, z kim będzie szczęśliwa.
- Jak widać nawet to spaprała…
- Ciężko mi uwierzyć, że przez te wszystkie
lata myślała o mnie. Teraz jest znów w Cambridge i zastawia na mnie sidła.
- Bo nie wie, że orangutany najlepiej zwabiać
bananami – zażartowała Elizabeth. Charles potarł swój owłosiony policzek. –
Biedaczka, nawet nie przypuszcza, że jej Charles mógł zakochać się w kimś tak
nijakim jak ja!
Charles zmarszczył czoło, nie lubił, gdy się
deprecjonowała. Nie zdawała sobie sprawy, bądź raczej – przez wzgląd na
skromność – nie chciała zdawać sobie sprawy ze swoich walorów. Umniejszała
siebie, gdyż na tle Harriett wypadała niezwykle blado. Tylko ci, którzy ją
znali, byli w stanie należycie ją docenić. Charles był świadom jej ciemniejszej
strony, która wywierała destruktywny wpływ na całość jej osoby. Nie można było
komuś powiedzieć, by częściej się uśmiechał, by czuł się pewniej wśród ludzi,
czy inne takie pseudomotywacyjne porady. Wywoływało to efekt zupełnie odwrotny.
Charlesa czekało dużo pracy, by przekonać Elizabeth do pewnych rzeczy, a musiał
to zrobić tak, by jego udział w tym wszystkim był minimalny. Drobne zmiany w
usposobieniu musiały wyjść od niej, gdyż tylko tak mogły się utrzymać na stałe.
Nie oznaczało to jednak, że nie kochał jej takiej, jaka była. Chciał, by po
prostu było jej łatwiej w życiu.
- Obawiam się, że będzie to dla niej wielki
szok – powiedział. – I nie tylko dla niej. Pamiętam, że nie poszłaś na bal
maturalny.
- Dość już miałam upokorzeń, mój drogi
Charlesie. Jeśli sądziłeś, że nagle z brzydkiego kaczątka zamienię się w
pięknego łabędzia, to pomyliłeś bajki.
- Wiem, to by się nigdy nie stało. – Elizabeth
rzuciła w niego ciasteczkiem. – Teraz chyba też się nie stanie, co?
- Mam ważniejsze sprawy na głowie. Wstawanie
godzinę wcześniej, by się wypindrzyć, a potem żeby to wszystko spływało ze mnie
pod komorą laminarną? Strata czasu! Poza tym nie muszę skrywać moich
niedoskonałości, skoro już je widziałeś.
- O jakich niedoskonałościach ty mówisz?
- O tych przeklętych piegach!
- Kocham twoje piegi i ani mi się waż je
zakrywać!
Spojrzała na niego z rozczuleniem, jakby był
niespełna rozumu. Jego rozsądek wyjechał na wakacje i obecnie dawał się ponieść
uczuciom.
- To jest nawet lepsze – stwierdził po chwili
namysłu. – Gdybyś nagle zaczęła się stroić, wszyscy nabraliby podejrzeń.
- A tak podejrzewał tylko Michael, gdyż
niefrasobliwie wysłałeś mi kwiaty. – Przysunęła się do niego i pocałowała go w
czubek głowy.
- Obiecałem ci, że nikomu o niczym nie powiem,
a musisz wiedzieć, że bardzo się pilnuję. Najlepiej będzie, gdy owa wieść na
niektórych niczym grom z jasnego nieba.
- Strasznie się tym ekscytujesz…
- Tak bardzo się tego obawiasz?
- Obawiam się czegoś innego. – Charles zamrugał
szybko. – Boję się, że nie sprostam twoim oczekiwaniom.
- Już ci mówiłem, że nie wiem, jakie są moje
oczekiwania. Przez tych osiem lat marzyłem tylko o tym, by mieć cię blisko
siebie.
- Przez osiem lat zdołałeś zapewne wyobrazić
sobie wiele rzeczy…
- Jesteś taka, jaką sobie wyobrażałem przez te
lata. Jestem realistą, Elizabeth. Nie śmiałem wybiec daleko w przyszłość swoimi
myślami, skoro nawet nie znajdowaliśmy się w tym samym kraju.
- Nadal nie jestem pewna, czy się ze mnie nie
nabijasz…
- A myślałem, że to ty masz doktorat z
sarkazmu…
Uśmiechnęła się rozbrajająco, jakby chciała
powiedzieć: „Nikt nie jest idealny”.
- Wiesz, nawiedził nas Stephen z Joanne, a w
przyszłym tygodniu przyjeżdża babcia Darcy – oznajmił Charles, wyczekując
reakcji Elizabeth.
- Cóż za przedziwna kumulacja, Martin i Violet
również przyjeżdżają! – wykrzyknęła Elizabeth. Już dawno przestała nazywać
swoich rodziców „swoimi rodzicami”. Obecnie byli to tylko Martin i Violet
Blackwood. Zmieniła nazwisko i nie czuła się już Blackwoodem.
Charles był kłamcą, uważał jednak pewne
kłamstwa za dopuszczalne, nie chciał przede wszystkim spłoszyć Elizabeth.
Prawda była taka, że spędził wiele nocy, wymyślając przeróżne scenariusze, gdy
nie mógł zasnąć. W wielu z nich odzyskiwał Elizabeth, byli razem szczęśliwi, a
Harriett i Michael nie istnieli. Pozwalał się wtedy ponieść bez żadnych obaw.
- Przyszły tydzień upłynie nam na rodzinnych
obiadkach i wycieczkach na cmentarz – westchnął Charles.
- Wtedy wypada rocznica śmierci twojej matki,
prawda?
- Masz niezawodną pamięć.
- Myślisz, że babcia Darcy zgodzi się odgrywać
scenkę z tajemniczą Julią poznaną na weselu Stephena i Joanne?
- Będziemy musieli ładnie ją poprosić. Wiem, że
tobie nie odmówi. Nie wiem, jak długo zamierza zostać, ani co chce tutaj robić,
prócz odwiedzenia grobu mojej matki. Trzeba będzie ją przekonać… Może sobie
opowiadać o wydarzeniach na weselu, byleby mówiła o tobie jako o Julii.
- Żeby nikt się nie dowiedział, że to ja tam z
tobą byłam.
- W tych uroczych spotkankach trzeba będzie
uwzględnić również Michaela i Harriett.
- Michael będzie się do mnie przystawiał…
- A Harriett do mnie, jakoś będziemy musieli to
znieść.
- Babci Darcy się to nie spodoba. Będzie
łatwiej, jeśli się o nas dowie.
- To kobieta z zasadami, krzywo na to wszystko
spojrzy. Ale ty o tym decydujesz. Babcia Darcy cię lubi.
- Ufam babci Darcy, wierzę, że zgodzi się nas
chronić.
- Oczywiście będzie mnie miała za tchórza.
- Powiedz, że robisz to wszystko dla mnie.
- Co jeszcze mógłbym dla ciebie zrobić?
Jasne, że chciał, by ich związek miał wymiar
formalny i rzeczywisty, by nie musieli się ukrywać, zadając z osobami, których
nie lubili. Zapewne popełniali ogromny błąd, za który przyjdzie im zapłacić.
Elizabeth chciała zachować to w tajemnicy, a on nie potrafił się jej
przeciwstawić, gdyż sam zdawał sobie doskonale sprawę z konsekwencji. Ich
wymiar miał być większy w stosunku do niej. Skoro mógł ją przed tym ochronić…
- Jest kilka takich rzeczy, mój drogi Charlesie
– stwierdziła Elizabeth z dziwnym błyskiem w oku.
Komentarze
Prześlij komentarz