CX Elizabeth
Randy trzymał się jakoś, lecz wieść o jej
chorobie mocno nim wstrząsnęła. Odznaczało się to w przedziwnej agresywności, z
jaką pił whisky. Czoło poryte miał głębokimi bruzdami zmartwienia.
- Oczywiście to wszystko tajemnica, prawda? –
mruknął znad szklanki. – O nie, Michael nie może się o tym dowiedzieć. Zamieni
ci życie w piekło.
Piekło rozpętało się, gdy rzeczywistość
zaatakowała jej świadomość. W pierwszym odruchu pomyślała o ostatecznym
rozwiązaniu, wolała sama zaaranżować okoliczności swego exodusu z tego świata.
Dopadły ją jednak wyrzuty sumienia na tyle silne, że zdecydowała się spakować i
wrócić do domu.
Robiła dobrą minę do złej gry, rekompensując
sobie wszelkie nieprzyjemności bliskością Randy’ego oraz pośrednio świadomością
psychicznej odmiany Charlesa. Udawanie, że wszystko jest w porządku, było
niezwykle męczące i pochłaniało większość energii przeznaczonej do przetrwania
danego dnia. Korzystała z rezerw i kładła się do łóżka na oparach. Wyrwanie się
z ramion Morfeusza każdego dnia nastręczało coraz większych trudności.
Dźwięk wydawany przez ciemnobrązową fiolkę
każdego dnia się zmieniał w miarę ubytku tabletek. Huśtawka samopoczucia
przypominała bardziej karuzelę emocji dążących do mdłości. Gdyby nie odkryła
sekretu Charlesa, najpewniej skończyłaby ze sobą w niezbyt malowniczej łazience
Randalla Blackwooda. Już kiedyś znalazła się na skraju rozpaczy, co Randy
tłumaczył dorastaniem i związanymi z tym zmianami, które mogły ją przerażać.
Mówił, że to głupota. Uciekał się nawet do kretyńskiej figury retorycznej:
„inni mają gorzej”. Ludzie z natury byli egoistyczni – interesował ich przede
wszystkim ich własny los. Dlaczego miała umniejszać swoje cierpienie dla owych
tajemniczych „innych”.
Cóż, obecnie to ona należała do tych, którzy
mieli gorzej. Była to gorzka pigułka, którą popijała whisky.
- Z własnego doświadczenia wiem, że tłumienie w
sobie pewnych uczuć jest niezdrowe – rzekł Elizabeth. – Mój psycholog to
potwierdzi.
- Teraz nazywasz go swoim psychologiem? –
zaśmiał się Randy.
Przyjęła na siebie pierwszy najsilniejszy cios
i dała upust wszelkim uczuciom, które mogły mu towarzyszyć. Wersja dla Charlesa
i Randy’ego była przy tym jedynie lekkim ukłuciem w serce, dodatkowo chroniła
ich biologiczno-medyczna niewiedza. To Elizabeth wiedziała, w jaki sposób
dochodzi do transformacji nowotworowej na poziomie molekularnym, to ona znała
znaczenie tajemniczych skrótów i symboli w jej karcie medycznej, to ona
wiedziała, przez co jeszcze będzie musiała przejść.
A jednak ukrywanie prawdy było dla niej na tyle
nieprzyjemne, że gdy obdarzyła nią dwie ukochane osoby, w jakiś sposób jej
ulżyło. Teraz to Randy i Charles znali sekret, którego nie mogli zdradzić, by
nie narazić Elizabeth na nieprzyjemności. Tym razem chodziło o naprawdę poważną
sprawę a nie jakieś widzimisię.
- Randy, wiem, że teraz będzie ci ciężko –
podjęła po chwili milczenia.
- Nie tak jak tobie. – Uśmiechnął się smutno.
- Jeśli poczujesz się lepiej, dzieląc się tym z
kimś…
- Charles już wie, komu innemu miałbym się
zwierzyć?
- A komu jeszcze ufasz?
Randy w myślach wykonał szybki przegląd
przyjaciół.
- Nie patrz tak na mnie – powiedziała nagle
ostro.
- Niby jak?
- Jakbyś już pochylał się nad moim grobem i
mówił: „Szkoda tej dziewczyny”.
Obawiał się, że teraz będą traktowali ją
inaczej, z litością, której nie potrzebowała. Gdy Michael ją dręczył, jakoś
nikt nie zdobył się nawet na odrobinę współczucia. Teraz nie potrzebowała
gromady „dobrych ciotek” załamujących nad nią ręce. Z tego powodu najlepiej
byłoby utrzymać wszystko w jak najmniejszym kręgu. Nie chciała dawać Michaelowi
żadnego powodu do satysfakcji.
- Nie chcę, by cokolwiek się zmieniało, nie
musisz patrzeć na mnie jak Jack, gdy nadepniesz mu na ogon – rzekła gniewnie.
- Elizabeth, teraz wszystko się zmieni. Twoi
rodzice…
- Nie mam rodziców, zapomniałeś? Za to ty
jesteś dla mnie niemal jak ojciec. Zapewne zbyt rzadko ci to mówiłam.
Niewidzialna ręka wzruszenia ścisnęła gardło
Randalla. Nigdy wcześniej nie usłyszał czegoś tak szczerego i zarazem tak dla
niego miłego. Jego życie również nie należało do najlżejszych. Nie zdołał
sprostać wymaganiom Margaret, został odsunięty na dalszy plan przez swoich
własnych rodziców i dlatego doskonale rozumiał Elizabeth. Starał się umilić jej
egzystencję, zastępując niejako ojca i matkę. Do spółki włączył Dana
Hendersona, który wyjaśniał to, czego Randy nie pojmował, oraz Marge, która
pilnowała, by dorastająca Elizabeth nie zeszła na psy w tym wyborowym gronie.
- Nie chciałabym jednak, by mój wróg poznał
moją największą słabość.
Czy swój powrót motywowała troską o
najbliższych? Gdy była daleko, a oni trwali w błogiej nieświadomości, nie
musieli się niczym martwić. Przeciwnie, Randy był z niej dumny i chwalił się
nią przed tymi, którzy jeszcze nie znali jej osiągnięć.
Nie, po prostu była egoistką. Chciała, by ktoś
ją przytulił, by ktoś się nią zainteresował. Chciała być kochana, a było to
możliwe tylko w domu. Cambridge, do którego uciekła, nigdy nie stał się dla
niej przyjaznym miejscem. Żałowała tego, mogła już na zawsze pozostać za
oceanem i w spokoju usunąć się w cień. Jak się miewa Elizabeth, pozostałoby
pytaniem bez odpowiedzi. Obarczyła Charlesa i Randy’ego swoim brzemieniem i
teraz nie było odwrotu.
Randy nie patrzył na nią jak przedtem.
Wcześniej cieszył się, że pewne sprawy się wyjaśniły, niebo się oczyściło, a
ona była szczęśliwa z Charlesem. Teraz każdy jego dzień miał być naznaczony
troską o jej przyszłość.
Charles był nieodgadniony, ciężko jej było
ocenić skutki jej wyznania. Był cichy i opanowany, stanowił pewnego rodzaju
opokę. To on miał być filarem ich związku. Nieczęsto można było zobaczyć łzy na
twarzy mężczyzny, dlatego te na twarzy Charlesa szczególnie zapadły jej w
pamięć. To i jego chłodne niebieskie oczy, w których mogłaby utonąć.
- Z czego tak się cieszysz? – burknął Randy,
który nie nadążał za jej humorami. Raz była śmiertelnie poważna, raz zła, raz
przygnębiona, a kiedy indziej złośliwa, sarkastyczna i zwyczajnie radosna. –
Nie wiem, co ty tam masz w głowie…
- Ja za to wiem aż za dobrze…
Co miał przynieść następny dzień? Z niecierpliwością
wyczekiwała momentu, w którym Charles uczyni z niej panią Darcy. Postanowiła
oddać się rozmyślaniom i przygotowaniom do nadchodzącej ceremonii aniżeli
zamartwianiem chorobą.
- Chciałabym, żebyś zobaczył Porthtowan –
powiedziała nagle. – I myślę, że mógłbyś pojechać tam ze mną całkiem niedługo.
Komentarze
Prześlij komentarz