CVIII Charles

Przypatrywał się jej twarzy, która tylko podczas snu pozostawała cudownie spokojna. Gdy się budziła, wracało do niej widmo jej choroby, które wisiało nad nią niczym miecz Damoklesa. Charles pragnął umilić jej każdą chwilę, a jednocześnie nie chciał być zbyt nachalny i ostentacyjny.
              
Mimo drobnego ciała potrafiła zająć całkiem pokaźną część łóżka, lecz nie przeszkadzało mu to. Zawsze znajdował dla siebie jakąś niszę. Rozkładała ręce w dziwnych pozycjach i czasem musiał doprowadzać ją do porządku. Miała jednak twardy sen, mógł zatem dowolnie nią manipulować. Część twarzy przysłoniła dłonią. Charles zatrzymał się chwilę na niewielkim pierścionku na palcu serdecznym. Ten widok napawał go dziwną dumą.

- Czy ktoś ci kiedyś powiedział, że nie wypada się tak na kogoś gapić? – mruknęła Elizabeth, nie otwierając oczu.
- Przykro mi, że mam braki w dobrym wychowaniu – odparł, udając skruchę.
- Wiem, że nie jest ci przykro.
- Skąd ta pewność?
              
Elizabeth otworzyła oczy i uśmiechnęła się szeroko. Poduszka odcisnęła swój ślad na jej policzku.
- Co tu tak pachnie? – usiadła na łóżku i zaśmiała się cicho. – Charles, obrabowałeś kwiaciarnię, gdy spałam?
              
Cała sypialnia wypełniona była kwiatami wszelakiej maści. Nie kierował się jakimś szczególnym kryterium, brał po prostu to, co mu się spodobało. I co mogło spodobać się Elizabeth.
- To dlatego kwiaciarka patrzyła na mnie jak na jakiegoś kretyna – rzekł Charles żartobliwie.
- Nie znasz umiaru. Ach, Charlesie… - Elizabeth ponownie opadła na poduszki. – I po co żeś się tak wystroił?
              
Charles miał na sobie spodnie od garnituru i śnieżnobiałą koszulę. Nie zdążył jeszcze założyć krawata.
- Liz, jest poniedziałek. Idę do pracy. – Zignorowała to, jak ją nazwał.
- I nie przyniosłeś mi śniadania do łóżka?
- Wiesz, gdzie jest lodówka.
- Wiem, jest na dole! Sama do mnie nie przyjdzie!
- Jesteś niemożliwa.
              
Elizabeth parsknęła z dezaprobatą, wpatrując się tępo w sufit. Charles położył się obok niej i podążył za jej wzrokiem. Może dojrzała jakąś plamę, którą należało zamalować? Nie odzywała się jednak i zaczynał podejrzewać, że znów zasnęła.

- Rozmyślałem nieco nad pewnymi rzeczami – powiedział w końcu, obawiając się, jak to przyjmie. W jego głowie jego plany wyglądały całkiem dobrze. – Nie chciałabyś się nazywać „Wright”, ale co powiesz na „Darcy”?
              
Elizabeth zerwała się nagle z niepokojem wymalowanym na twarzy.
- Postanowiłem przybrać nazwisko panieńskie mojej matki. Tylko tak mogę odciąć się od mojego ojca i jednocześnie nieco udobruchać babcię Darcy. Co o tym sądzisz?
              
Zaskoczył ją swoją decyzją, a jeszcze bardziej zaskoczona będzie sama babcia Darcy, gdy tylko się o tym dowie. Charles miał cichą nadzieję, że spodoba się jej ten pomysł.
- Nawet nie wiem, co powiedzieć – wydusiła z siebie Elizabeth. – Będę zaszczycona, mogąc nosić nazwisko twojej matki i babki. Twój ojciec…

- Wkurwi się nie na żarty! – Charles aż trząsł się z podniecenia na samą myśl o numerze, jaki miał zamiar mu wywinąć.
- Wyrzuci cię z pracy!
- Nie wyrzuci, jeśli sam z niej odejdę. – Charles postukał się palcem w skroń. – To się zdziwi staruszek!
- Kiedy zamierzasz to zrobić?
- Choćby dzisiaj, bo czemu by nie? Rany, muszę się odstawić na tą okazję.
- A pomyślałeś…
- Z czego będę cię utrzymywał? Posłuchaj, wiele lat temu uniosłem się honorem i odrzuciłem pewną propozycję, czego do dziś żałuję. – Elizabeth zmarszczyła czoło. – W czasie studiów poznałem pewnego dżentelmena, który był kimś w rodzaju mojego patrona. Gotów był wspomóc mnie, głównie finansowo, gdybym chciał założyć własny biznes w Londynie. Ja uznałem, że już nadto korzystałem z jego uprzejmości, chciałem zrobić coś całkiem sam. Jak wiesz, nie za bardzo mi się powiodło, lecz łatwiej było mi przyznać się do porażki przed mym ojcem niż przed owym dżentelmenem. Jest jednak nadal zainteresowany wspieraniem mnie i tym razem nie zamierzam mu odmówić.
              
Elizabeth przysłuchiwała się temu wszystkiemu z zaciekawieniem. Charles wiedział, że zachodziła w głowę, kim był ów tajemniczy dżentelmen. Owszem, mógł jej powiedzieć, lecz nic by jej to nie dało, skoro go nie znała. Miała go poznać na ślubie, Charles czuł się w obowiązku go zaprosić.

- Nie wspomniałem również o tym, że zamierzam zrobić specjalizację z psychologii klinicznej – dodał jakby od niechcenia.
- To jakaś aluzja?
- Ależ nie! Sama widziałaś, jakich mam pacjentów. Zbyt często są to ludzie, którzy mają po prostu za dużo czasu i pieniędzy. Chciałbym móc pomagać ludziom, którzy naprawdę tego potrzebują.
- Zatem uważałeś swoją pracę za bezwartościową?
- U boku mego ojca… W pewnym sensie tak.
- Co się stanie z twoimi pacjentami?
- Będą musieli sobie jakoś poradzić.
              
Elizabeth nigdy nie poprosiła go, by postępował wbrew tajemnicy zawodowej. Harriett czasem nalegała, by opowiedział, co ciekawego mu się przydarzyło w pracy, lecz ona najzwyczajniej była żądna ordynarnych ploteczek.

- Charles, skoro ty wątpisz w wartość swojej pracy, co ja mam niby powiedzieć o swojej? – rzuciła nagle Elizabeth w przestrzeń.
- Mały krok dla ciebie, wielki dla ludzkości – zażartował Charles.
- Obawiam się, że jest zupełnie na odwrót. Ja się wypacam pod komorą laminarną, a moje wyniki są niczym mikroskopijny kroczek dla nauki. Jeśli w ogóle. Zbyt często mam wrażenie, że to wszystko bez sensu.

- Hej, nie wolno ci tak mówić.
- Ty nawet nie masz pojęcia, czym tak naprawdę się zajmuję. Nawet nie próbuj zaprzeczać. Gdy zaczynam opowiadać o swojej pracy, masz minę, jakbym robiła ci wykład o ufoludkach.
- Wybacz mi, jestem przyrodniczym ignorantem. Chyba powinienem uczęszczać na korepetycje do Dana.
- Uważaj, bo jeszcze przypieczętujesz to doktoratem.
- Nigdy nie mów nigdy.
              
Zawsze ubierał się przy lustrze i nigdy nie czuł się przy tym nieswojo. Tym razem miał jednak bacznego obserwatora. Charles wiedział, że Elizabeth notowała sobie wszelkie obserwacje i wyciągała wnioski. Wiele by dał, by je poznać, lecz nie zdobył się na odwagę, by nie wyjść na kretyna. Śledziła uważnie każdy jego ruch, przez co stał się powolny i niezgrabny. Przy wiązaniu krawatu ledwo panował nad swoimi dłońmi.

- Elizabeth, nie lubię, gdy tak robisz – mruknął, narzucając na siebie marynarkę.
- Kłamiesz, mój drogi Charlesie – odparła, przekrzywiając głowę jak pies. – Zdradzę ci sekret: zawsze lubiłeś, gdy kobiety na ciebie patrzą. Do mnie po prostu nie jesteś przyzwyczajony i dlatego rumienisz się jak dziewica.
- Teraz to ja nie jestem pewny, czy sobie ze mnie żartujesz...
- Nie żartuję, jestem śmiertelnie poważna.
- Cześć, Śmiertelnie Poważna, jestem Charles.
- Spóźnisz się.
- Na ostatni dzień pracy, co?


Komentarze

Popularne posty