CVII Elizabeth
Gdy zjawiła się w jego domu, zachowywał się jak
wielka góra lodowa. Cały chłód i szorstkość stopniały, gdy skonfrontowała go ze
swoim problemem.
Na początku pojawia się niedowierzanie, a
później prawda uderza w człowieka niczym rozpędzony pociąg. Miała wiele
szczęścia, że wyszła cało, z kilkoma tylko zadrapaniami z tego wypadku. Później
jednak doszła do wniosku, że wolałaby wtedy umrzeć. Zaoszczędziłoby jej to
wiele cierpienia.
- Nigdy nie przypuszczałam, że sprawy przybiorą
taki obrót, a ty dodatkowo skomplikowałeś wszystko oświadczynami – ciągnęła
głosem pozbawionym uczuć. Przepłakała już wiele nocy, użalając się nad swoim losem
i całkowicie wyzbyła się wszelkich uczuć względem tej kwestii. – Chciałam być z
tobą szczera, Charles, ale pogubiłam się w tym wszystkim. Byłam z tobą
szczęśliwa jak nigdy dotąd i nie chciałam tego zniszczyć. Planowałam
przygotować cię na to, lecz najzwyczajniej nie zdążyłam.
Po policzkach Charlesa, dorosłego poważnego
mężczyzny, spływały łzy.
- Nie wiedziałeś o mnie wszystkiego, a ja nie
chciałam cię oszukiwać. Nie chciałam, byś miał do mnie żal, że dowiadujesz się
na samym końcu. Być może wcale nie chciałbyś poślubić osoby, której dni są w
zasadzie policzone.
Wzruszyła ramionami, czując się lżejsza o kilka
kilogramów, gdy już zrzuciła z siebie ten ciężar. Zdarzało się jej kompletnie
zapominać o chorobie i czuła się wtedy cudownie. Wszystko jednak w końcu
wracało i przybijało ją do samej ziemi.
Widok zdruzgotanego Charlesa był porażający,
lecz bała się przekroczyć dzielącą ich przepaść, by go przytulić.
- Najgorsze jest to, że nie wiem, ile jeszcze
przeżyję. Nikt tego nie wie. Mogą to być dwa lata, może dziesięć, a może
siedem… miesięcy. Wiem, że ciężko by ci było wycofać się z danego słowa i w
pewnym sensie czułbyś się oszukany, gdybyś się dowiedział, że masz do czynienia
z wadliwym towarem. Wolałam cię o tym uprzedzić przed oświadczynami. Przykro mi z tego powodu.
Elizabeth uznała, że powiedziała już wszystko,
co miała powiedzieć. Nie potrzebowała dłużej męczyć Charlesa swoją obecnością.
- Zostawię cię, byś mógł sobie to w spokoju
przemyśleć – powiedziała. Gdy przechodziła obok Charlesa, on złapał ją za rękę
i przyciągnął do siebie. Objął ją w pasie jak małe dziecko.
- Nie odchodź – wychlipał do jej brzucha.
Wplotła palce w jego kasztanowe włosy, chłonąc ciepło jego ciała. – Nie chcę,
żebyś odchodziła.
- Mój drogi Charlesie…
Posadził ją sobie na kolanach, by nie mogła mu
się wyślizgnąć i uciec. Wiedziona troską otarła łzy z jego policzków.
- Miałeś prawo poznać powód mojej odmowy, ale
nie mogę obarczać cię moją osobą…
- Miałem nadzieję powiedzieć przy wszystkich,
że będę cię kochał w zdrowiu i w chorobie. Dopóki śmierć nas nie rozłączy.
- Jaki będziesz miał ze mnie pożytek, jeśli
każdy dzień stoi pod znakiem zapytania?
- Nieważne, ile lat, miesięcy czy dni razem
przeżyjemy. Nikogo innego nie chcę.
- Charles, nie mogę ci tego zrobić.
- Elizabeth, nie zachowuj się, jakbyś jutro
miała wyzionąć ducha.
W dniu, w którym poznała diagnozę, myślała, że
naprawdę wyzionie ducha. Mimo że była kobietą nauki i wiedziała doskonale z
czym się je nowotwory i jakie są perspektywy, wiedza nijak nie obroniła jej
przed strachem. Lekarz powiedział jej, że trzeba wykonać jeszcze wiele badań,
by do końca potwierdzić diagnozę, lecz na tym etapie rozmowy jej mózg się
wyłączył.
To właśnie wtedy podjęła decyzję o powrocie do
domu i pragnęła jak najszybciej wprowadzić ją w życie. Choć lekarz wzbraniał
się przed postawieniem jakiejkolwiek prognozy, Elizabeth bała się, że byłaby
ona dla niej niekorzystna. Zatem jeśli śmierć czaiła się za rogiem, nie miała
czasu do stracenia.
- Czy to był jedyny powód? – spytał Charles,
wyrywając ją z zadumy.
Elizabeth bała się tylko tego, że Charles nie
zaakceptuje jej brzemienia, że nie będzie chciał mieć z nią nic do czynienia,
by nie brać na siebie tak dużej odpowiedzialności. Bała się, że przez to, iż w
jakiś sposób jest wadliwa, nie sprosta wymaganiom Charlesa.
- Tak, Charles, ja… - zaczęła powoli, lecz
Charles nie pozwolił jej dokończyć. Znała ten wyraz na jego twarzy. Ta jego
dziwna zaciętość.
- Jeśli obawiałaś się, że po wszystkim, co
razem przeszliśmy…
- Nie było tego aż tak wiele…
- Liczę od samego początku. Samego. Elizabeth
będę cię kochał niezależnie od tego, co rośnie w twoim mózgu. To nie jest dla
mnie żadną przeszkodą. Jestem gotów przyjąć cię z całym bagażem, jeśli tylko ty
możesz przyjąć mój.
Nagle Charles stał się kimś zupełnie bezbronnym,
kto potrzebował wsparcia i pomocy. Elizabeth nie sądziła, by nadawała się do
bycia czyjąś podporą, Charles jednak też nie wiedział, jak ulżyć jej w obecnej
sytuacji. To miała być obustronna wymiana i jeśli dzięki temu mogła odsunąć od
siebie ponure myśli, troszcząc się o Charlesa, była to uczciwa wymiana.
- Moja oferta nadal pozostaje aktualna – rzekł
Charles, odgarniając kosmyki włosów z jej czoła.
- Co mogę ci powiedzieć, mój drogi Charlesie?
Zmieniłam zdanie – odparła szczerze, co lekko go zmartwiło. Przytuliła go do
siebie mocno i do ucha wyszeptała jedno krótkie: - Tak.
Przypieczętowała swój los, związując go raz na
zawsze z losem Charlesa. Tchnęła w niego nową nadzieję. W gruncie rzeczy
Charles był prostym człowiekiem, lecz było coś uroczego w owej prostocie.
Kochał ją i chciał ją poślubić, choć nie mieli jeszcze dość czasu zaznajomić
się ze sobą na wspólnym gruncie. Po co jednak komplikować sobie sprawy?
Prostota oznaczała szczerość, a ta była najważniejsza. To Elizabeth zawsze
komplikowała, chciała wszystko ukrywać w obawie przed krytyką i nie wyszła na
tym najlepiej.
Musiała solidnie nad sobą popracować, by nie
sprawiać Charlesowi więcej problemów, wystarczyło, że musiał żyć z wielkim
nadrzędnym kłopotem, jakim były niesforne komórki nowotworowe w jej głowie.
Wsłuchawszy się w miarowe bicie serca Charlesa,
uznała ten dźwięk za najpiękniejszy na świecie. Wtórował mu spokojny oddech
Charlesa, co splatało się w manifestację definicji szczęścia. Wystarczało jej,
że miała go tak blisko siebie, że był jej i tylko jej.
- Mój ojciec mnie wydziedziczy – stwierdził
Charles, przerywając moment ciszy. Powiedział to jednak takim beztroskim tonem,
jakby się tym zupełnie nie przejął.
- Ale dlaczego? – spytała z lekkim
przestrachem.
- Przez ciebie. Powiedział: „Jeśli zamierzasz
się z nią ożenić, możesz się nie nazywać moim synem!” – Charles udatnie
przedrzeźnił swojego ojca, marszcząc przy tym przesadnie czoło.
- Dlaczego się z tego śmiejesz?
- On myśli, że mnie to przestraszy.
Wydziedziczy mnie i co z tego?
- Upatrywał w tobie swojego następcy. Kto
przejmie gabinet jak nie ty?
- Będzie musiał znaleźć sobie kogoś innego.
Naprawdę chciałabyś mieć na nazwisko Wright? Widzisz, powinniśmy omówić kwestie
formalne…
Elizabeth zasłoniła mu usta, by nie niszczył
tej chwili poważnymi ustaleniami..
- Hej, to naprawdę ważne – żachnął się Charles.
– Mogłabyś też czasem odpowiadać na pytania.
- Szczerze powiedziawszy, nie po to uciekłam od
„Blackwood”, by popaść w „Wright”. Dobrze wiesz, jaki przejawiam stosunek do
twojego ojca.
- I wiem, jak on podchodzi do ciebie. Wcale mu
się nie spodoba… A tym mniej, gdy się dowie o twojej chorobie.
Przez twarz Elizabeth przebiegł cień. Nie
chciała się dzielić z doktorem swoją diagnozą, ale w jakiś sposób, prędzej czy
później, to do niego dotrze. Będzie musiała powiedzieć Randy’emu i pewnie
jeszcze kilku osobom, by stosownie się usprawiedliwić. Siłą rzeczy rewelacje
obiją się o uszy osób, które najmniej powinny interesować się tematem.
- Uzna mnie za kompletnego szaleńca – westchnął
Charles.
- Bo nim jesteś. Nie postępujesz racjonalnie.
Sądziłam, że to moja domena.
- Pewne rzeczy są zaraźliwe.
- Charlesie, poczekajmy z formalnościami do
jutra, dobrze?
Przytuliła się do niego mocno, jakby miał zaraz
się wymknąć z jej objęć i poszybować w siną dal jak liść niesiony wiatrem.
Jakim sposobem stali się sobie tak bliscy? Czy gdyby ich kiedyś nie
rozdzielono, znajdowaliby się teraz razem w tym miejscu, w tym czasie? Można
było odnieść wrażenie, że paradoksalnie to Michael ich połączył. Chyba by się z
tego nie ucieszył.
Komentarze
Prześlij komentarz